[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdziaþ 1
______________________
To siħ nigdy nie skoıczy.
Nie mogþa oddychaę. Umieraþa. Siedziaþa wyprostowana, dyszĢc chrapliwie,
usiþujĢc opanowaę strach. WþĢczyþa lampħ obok þŇka. Niczego nie dostrzegþa.
Tylko cienie, ktre zalegaþy w kĢtach, ciemne i zþowrogie. Ale drzwi byþy
zamkniħte. Zawsze w nocy zamykaþa je na klucz i podpieraþa klamkħ oparciem
krzesþa. Na wszelki wypadek.
Wpatrywaþa siħ w drzwi. Nieruchome. Klamka siħ nie obrciþa. Nikt po
drugiej stronie nie prbowaþ wejĻę.
Nie tym razem.
Zmusiþa siħ, Ňeby spojrzeę w stronħ okna. Chciaþa zaþoŇyę w nich kraty,
kiedy siħ tutaj wprowadziþa przed siedmioma miesiĢcami, ale w ostatniej chwili
doszþa do wniosku, Ňe to jak dobrowolne zamkniħcie w wiħzieniu. Zamiast tego
zamieniþa siħ na mieszkanie na trzecim piħtrze.. WyŇej byþy tylko dwa piħtra, a
mieszkania nie miaþy balkonw. Nikt nie mgþ wejĻę przez okno. I nikt nie
pomyĻlaþ, Ňe zwariowaþa. To byþ dobry pomysþ. Za Ňadne skarby nie mogþa
dþuŇej mieszkaę w domu, gdzie przedtem mieszkaþa Belinda. Gdzie przedtem
mieszkaþ Douglas.
Obrazy tkwiþy w jej mzgu, zawsze wyblakþe, zawsze zamazane, ale wciĢŇ
obecne i wciĢŇ przeraŇajĢce: krwawe, lecz tuŇ poza granicĢ postrzegania. Staþa
w rozlegþej mrocznej przestrzeni, ogromnej, nie widziaþa poczĢtku ani koıca.
Ale widziaþa Ļwiatþo, wĢski, skupiony promieı Ļwiatþa, i sþyszaþa gþos. I krzyki.
GþoĻne, tuŇ obok. I byþa tam Belinda, zawsze Belinda.
WciĢŇ dþawiþa siħ strachem. Nie chciaþa wstawaę z þŇka, ale siħ przemogþa.
Musiaþa iĻę do þazienki. Dziħki Bogu, Ňe þazienka byþa poþĢczona z sypialniĢ.
Dziħki Bogu, Ňe nie musiaþa przekrħcaę klucza, wyciĢgaę krzesþa spod klamki i
otwieraę drzwi na ciemny korytarz.
Zapaliþa Ļwiatþo, zanim tam weszþa, potem zamrugaþa szybko w ostrym
blasku. KĢtem oka dostrzegþa jakiĻ ruch. Strach ĻcisnĢþ jĢ za gardþo. Obrciþa siħ
gwaþtownie: tylko jej wþasne odbicie w lustrze.
Popatrzyþa na swojĢ twarz. Nie rozpoznaþa tej szalonej kobiety. Widziaþa
jedynie strach: drgajĢce powieki, lĻnienie potu na czole, zmierzwione wþosy,
wilgotna, przepocona koszula nocna.
Nachyliþa siħ bliŇej do lustra. Wpatrywaþa siħ w ŇaþosnĢ kobietħ o twarzy
wciĢŇ peþnej napiħcia. W tej chwili uĻwiadomiþa sobie, Ňe jeĻli nie dokona
radykalnych zmian, kobieta w lustrze umrze ze strachu.
Powiedziaþa do swojego odbicia:
− Siedem miesiħcy temu miaþam studiowaę muzykħ w Berkeley. Byþam
najlepsza. Kochaþam muzykħ, caþĢ muzykħ... od Mozarta do Johna Lennona.
Chciaþam wygraę konkurs Fletchera i pjĻę do szkoþy Juilliarda. Ale nie
wygraþam. Teraz bojħ siħ wszystkiego, nawet ciemnoĻci.
Powoli odwrciþa siħ od lustra i wrciþa do sypialni. Podeszþa do okna,
przekrħciþa trzy zamki, ktre mocno przytrzymywaþy ramħ, i pchnħþa do gry
dolnĢ poþowħ. To nie byþo þatwe. Nie otwieraþa okna, odkĢd siħ tutaj
wprowadziþa.
Wyjrzaþa w noc. Na niebie wisiaþ sierp ksiħŇyca. Gwiazdy bþyszczaþy jasno.
Powietrze byþo chþodne i czyste. Widziaþa stĢd Alcatraz, a dalej Wyspħ Anioþa.
Widziaþa nawet nieliczne Ļwiatþa Sausalito, dokþadnie po drugiej stronie zatoki.
Budynek Transamerica byþ rzħsiĻcie oĻwietlony, niczym latarnia morska w
ĻrdmieĻciu San Francisco.
Odwrciþa siħ i podeszþa do drzwi sypialni. Staþa tam przez bardzo dþugĢ
chwilħ. W koıcu wyciĢgnħþa krzesþo spod klamki i odstawiþa do kĢta, obok
lampki do czytania. Przekrħciþa klucz w zamku. Nigdy wiħcej, pomyĻlaþa, nigdy
wiħcej.
Szeroko otworzyþa drzwi. Wyszþa na korytarz i przystanħþa. Ld w jej krwi
zwarzyþ wĢtþe kieþki odwagi, kiedy usþyszaþa skrzypienie desek podþogi. DŅwiħk
rozlegþ siħ znowu. Nie, nie skrzypienie, jakiĻ cichszy odgþos. Dochodziþ z
maþego holu przy drzwiach wejĻciowych. Kto urzĢdzaþ sobie zabawħ jej
kosztem? Ze Ļwistem wypuĻciþa powietrze. Dygotaþa, tak przeraŇona, Ňe czuþa w
ustach smak miedzi. MiedŅ? Przygryzþa wargħ do krwi.
Jak dþugo jeszcze mogþa Ňyę w ten sposb?
Ruszyþa przed siebie zapalajĢc po drodze wszystkie Ļwiatþa. Znowu rozlegþ
siħ ten dŅwiħk, tym razem jakby coĻ lekko uderzyþo o mebel - coĻ znacznie
mniejszego od niej, co przed niĢ uciekaþo. Potem zobaczyþa, jak drobiĢc
þapkami, umyka do kuchni. Wybuchnħþa Ļmiechem i powoli osunħþa siħ na
podþogħ. Ukryþa twarz w dþoniach, szlochajĢc.
Rozdziaþ 2
______________________
Wdrapie siħ po tej linie na samĢ grħ, choęby miaþa zdechnĢę. ZresztĢ
niewiele brakowaþo. Czuþa, jak dosþownie kaŇdy miħsieı jej ramion napina siħ,
naciĢga, czuþa palĢcy bl, skurcze atakujĢce z coraz wiħkszĢ siþĢ. JeĻli
zdrħtwiejĢ jej rħce, zwali siħ na matħ w dole. Mzg juŇ zdrħtwiaþ, ale to nie
przeszkadzaþo. Mzg siħ nie wspinaþ. Tylko wrobiþ jĢ w ten koszmar. A to
dopiero druga runda. Miaþa wraŇenie, Ňe wspina siħ od wiekw.
Jeszcze szeĻędziesiĢt centymetrw. Da radħ. Za plecami sþyszaþa rwny,
niespieszny oddech MacDougala. KĢtem oka widziaþa jego wielkie piħĻci
obejmujĢce linħ. Metodycznie przekþadaþ jednĢ piħĻę nad drugĢ, nie pħdziþ w
grħ jak zwykle. Nie, dotrzymywaþ jej tempa. Nie zamierzaþ jej zostawię. Miaþa
wobec niego dþug. To byþ waŇny test. Taki, ktry naprawdħ siħ liczyþ.
− Widzħ tħ twojĢ ŇaþosnĢ minħ, Sherlock. Skamlesz, chociaŇ nic nie mwisz.
Ruszaj tymi cherlawymi rħkami, ciĢgnij!
Chwyciþa linħ nad lewĢ dþoniĢ i podciĢgnħþa siħ ze wszystkich siþ.
− Dalej, Sherlock! - zawoþaþ MacDougal, koþyszĢc siħ obok i szczerzĢc do niej
zħby, draı jeden. - Nie pħkaj mi teraz. Pracowaþem z tobĢ przez dwa
miesiĢce. ĘwiczyþaĻ z ciħŇarkami. No dobrze, moŇesz zrobię tylko dziesiħę
pompek na bicepsach, ale dwadzieĻcia piħę na tricepsach. Dalej, do roboty,
nie zwisaj jak mokra szmatka.
Skamlesz? Brakowaþo jej tchu, Ňeby skamleę. MacDougal prowokowaþ jĢ i
robiþ to caþkiem dobrze. Prbowaþa siħ rozzþoĻcię. Nie znalazþa w swoim ciele
ani odrobiny gniewu, tylko bl, gþħboki i palĢcy. Jeszcze dwadzieĻcia
centymetrw, no, moŇe trochħ wiħcej. Dwa lata zabierze jej pokonanie tej
odlegþoĻci. Zobaczyþa, Ňe jej prawa dþoı puszcza linħ i chwyta drĢŇek, na
ktrym zamocowano wħzeþ, z pewnoĻciĢ za wysoko, Ňeby podŅwignħþa siħ za
jednym zamachem, ale trzymaþa drĢŇek w prawej dþoni i wiedziaþa, Ňe nie ma
wyboru.
− Dasz radħ, Sherlock. Pamiħtasz w zeszþym tygodniu w Alei Hogana, kiedy
ten facet ciħ wkurzyþ? Prbowaþ ciħ skuę kajdankami i wziĢę jako
zakþadniczkħ? Maþo go nie zabiþaĻ. To wymagaþo wiħcej siþy niŇ teraz. MyĻl
negatywnie. MyĻl o morderstwie. Zabij tħ linħ. CiĢgnij!
Nie myĻlaþa o facecie z Alei Hogana; nie, myĻlaþa o tym potworze, skupiþa
siħ na twarzy, ktrej nigdy nie widziaþa, skupiþa siħ na przytþaczajĢcej rozpaczy,
jakĢ kazaþ jej dŅwigaę przez siedem lat. Nawet nie zauwaŇyþa, kiedy pokonaþa te
ostatnie centymetry.
Zawisþa na grze, dyszĢc ciħŇko, oczyszczajĢc umysþ z okropnych
wspomnieı. MacDougal Ļmiaþ siħ obok, nawet nie zdyszany. Ale mwiþa mu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Rozdziaþ 1
______________________
To siħ nigdy nie skoıczy.
Nie mogþa oddychaę. Umieraþa. Siedziaþa wyprostowana, dyszĢc chrapliwie,
usiþujĢc opanowaę strach. WþĢczyþa lampħ obok þŇka. Niczego nie dostrzegþa.
Tylko cienie, ktre zalegaþy w kĢtach, ciemne i zþowrogie. Ale drzwi byþy
zamkniħte. Zawsze w nocy zamykaþa je na klucz i podpieraþa klamkħ oparciem
krzesþa. Na wszelki wypadek.
Wpatrywaþa siħ w drzwi. Nieruchome. Klamka siħ nie obrciþa. Nikt po
drugiej stronie nie prbowaþ wejĻę.
Nie tym razem.
Zmusiþa siħ, Ňeby spojrzeę w stronħ okna. Chciaþa zaþoŇyę w nich kraty,
kiedy siħ tutaj wprowadziþa przed siedmioma miesiĢcami, ale w ostatniej chwili
doszþa do wniosku, Ňe to jak dobrowolne zamkniħcie w wiħzieniu. Zamiast tego
zamieniþa siħ na mieszkanie na trzecim piħtrze.. WyŇej byþy tylko dwa piħtra, a
mieszkania nie miaþy balkonw. Nikt nie mgþ wejĻę przez okno. I nikt nie
pomyĻlaþ, Ňe zwariowaþa. To byþ dobry pomysþ. Za Ňadne skarby nie mogþa
dþuŇej mieszkaę w domu, gdzie przedtem mieszkaþa Belinda. Gdzie przedtem
mieszkaþ Douglas.
Obrazy tkwiþy w jej mzgu, zawsze wyblakþe, zawsze zamazane, ale wciĢŇ
obecne i wciĢŇ przeraŇajĢce: krwawe, lecz tuŇ poza granicĢ postrzegania. Staþa
w rozlegþej mrocznej przestrzeni, ogromnej, nie widziaþa poczĢtku ani koıca.
Ale widziaþa Ļwiatþo, wĢski, skupiony promieı Ļwiatþa, i sþyszaþa gþos. I krzyki.
GþoĻne, tuŇ obok. I byþa tam Belinda, zawsze Belinda.
WciĢŇ dþawiþa siħ strachem. Nie chciaþa wstawaę z þŇka, ale siħ przemogþa.
Musiaþa iĻę do þazienki. Dziħki Bogu, Ňe þazienka byþa poþĢczona z sypialniĢ.
Dziħki Bogu, Ňe nie musiaþa przekrħcaę klucza, wyciĢgaę krzesþa spod klamki i
otwieraę drzwi na ciemny korytarz.
Zapaliþa Ļwiatþo, zanim tam weszþa, potem zamrugaþa szybko w ostrym
blasku. KĢtem oka dostrzegþa jakiĻ ruch. Strach ĻcisnĢþ jĢ za gardþo. Obrciþa siħ
gwaþtownie: tylko jej wþasne odbicie w lustrze.
Popatrzyþa na swojĢ twarz. Nie rozpoznaþa tej szalonej kobiety. Widziaþa
jedynie strach: drgajĢce powieki, lĻnienie potu na czole, zmierzwione wþosy,
wilgotna, przepocona koszula nocna.
Nachyliþa siħ bliŇej do lustra. Wpatrywaþa siħ w ŇaþosnĢ kobietħ o twarzy
wciĢŇ peþnej napiħcia. W tej chwili uĻwiadomiþa sobie, Ňe jeĻli nie dokona
radykalnych zmian, kobieta w lustrze umrze ze strachu.
Powiedziaþa do swojego odbicia:
− Siedem miesiħcy temu miaþam studiowaę muzykħ w Berkeley. Byþam
najlepsza. Kochaþam muzykħ, caþĢ muzykħ... od Mozarta do Johna Lennona.
Chciaþam wygraę konkurs Fletchera i pjĻę do szkoþy Juilliarda. Ale nie
wygraþam. Teraz bojħ siħ wszystkiego, nawet ciemnoĻci.
Powoli odwrciþa siħ od lustra i wrciþa do sypialni. Podeszþa do okna,
przekrħciþa trzy zamki, ktre mocno przytrzymywaþy ramħ, i pchnħþa do gry
dolnĢ poþowħ. To nie byþo þatwe. Nie otwieraþa okna, odkĢd siħ tutaj
wprowadziþa.
Wyjrzaþa w noc. Na niebie wisiaþ sierp ksiħŇyca. Gwiazdy bþyszczaþy jasno.
Powietrze byþo chþodne i czyste. Widziaþa stĢd Alcatraz, a dalej Wyspħ Anioþa.
Widziaþa nawet nieliczne Ļwiatþa Sausalito, dokþadnie po drugiej stronie zatoki.
Budynek Transamerica byþ rzħsiĻcie oĻwietlony, niczym latarnia morska w
ĻrdmieĻciu San Francisco.
Odwrciþa siħ i podeszþa do drzwi sypialni. Staþa tam przez bardzo dþugĢ
chwilħ. W koıcu wyciĢgnħþa krzesþo spod klamki i odstawiþa do kĢta, obok
lampki do czytania. Przekrħciþa klucz w zamku. Nigdy wiħcej, pomyĻlaþa, nigdy
wiħcej.
Szeroko otworzyþa drzwi. Wyszþa na korytarz i przystanħþa. Ld w jej krwi
zwarzyþ wĢtþe kieþki odwagi, kiedy usþyszaþa skrzypienie desek podþogi. DŅwiħk
rozlegþ siħ znowu. Nie, nie skrzypienie, jakiĻ cichszy odgþos. Dochodziþ z
maþego holu przy drzwiach wejĻciowych. Kto urzĢdzaþ sobie zabawħ jej
kosztem? Ze Ļwistem wypuĻciþa powietrze. Dygotaþa, tak przeraŇona, Ňe czuþa w
ustach smak miedzi. MiedŅ? Przygryzþa wargħ do krwi.
Jak dþugo jeszcze mogþa Ňyę w ten sposb?
Ruszyþa przed siebie zapalajĢc po drodze wszystkie Ļwiatþa. Znowu rozlegþ
siħ ten dŅwiħk, tym razem jakby coĻ lekko uderzyþo o mebel - coĻ znacznie
mniejszego od niej, co przed niĢ uciekaþo. Potem zobaczyþa, jak drobiĢc
þapkami, umyka do kuchni. Wybuchnħþa Ļmiechem i powoli osunħþa siħ na
podþogħ. Ukryþa twarz w dþoniach, szlochajĢc.
Rozdziaþ 2
______________________
Wdrapie siħ po tej linie na samĢ grħ, choęby miaþa zdechnĢę. ZresztĢ
niewiele brakowaþo. Czuþa, jak dosþownie kaŇdy miħsieı jej ramion napina siħ,
naciĢga, czuþa palĢcy bl, skurcze atakujĢce z coraz wiħkszĢ siþĢ. JeĻli
zdrħtwiejĢ jej rħce, zwali siħ na matħ w dole. Mzg juŇ zdrħtwiaþ, ale to nie
przeszkadzaþo. Mzg siħ nie wspinaþ. Tylko wrobiþ jĢ w ten koszmar. A to
dopiero druga runda. Miaþa wraŇenie, Ňe wspina siħ od wiekw.
Jeszcze szeĻędziesiĢt centymetrw. Da radħ. Za plecami sþyszaþa rwny,
niespieszny oddech MacDougala. KĢtem oka widziaþa jego wielkie piħĻci
obejmujĢce linħ. Metodycznie przekþadaþ jednĢ piħĻę nad drugĢ, nie pħdziþ w
grħ jak zwykle. Nie, dotrzymywaþ jej tempa. Nie zamierzaþ jej zostawię. Miaþa
wobec niego dþug. To byþ waŇny test. Taki, ktry naprawdħ siħ liczyþ.
− Widzħ tħ twojĢ ŇaþosnĢ minħ, Sherlock. Skamlesz, chociaŇ nic nie mwisz.
Ruszaj tymi cherlawymi rħkami, ciĢgnij!
Chwyciþa linħ nad lewĢ dþoniĢ i podciĢgnħþa siħ ze wszystkich siþ.
− Dalej, Sherlock! - zawoþaþ MacDougal, koþyszĢc siħ obok i szczerzĢc do niej
zħby, draı jeden. - Nie pħkaj mi teraz. Pracowaþem z tobĢ przez dwa
miesiĢce. ĘwiczyþaĻ z ciħŇarkami. No dobrze, moŇesz zrobię tylko dziesiħę
pompek na bicepsach, ale dwadzieĻcia piħę na tricepsach. Dalej, do roboty,
nie zwisaj jak mokra szmatka.
Skamlesz? Brakowaþo jej tchu, Ňeby skamleę. MacDougal prowokowaþ jĢ i
robiþ to caþkiem dobrze. Prbowaþa siħ rozzþoĻcię. Nie znalazþa w swoim ciele
ani odrobiny gniewu, tylko bl, gþħboki i palĢcy. Jeszcze dwadzieĻcia
centymetrw, no, moŇe trochħ wiħcej. Dwa lata zabierze jej pokonanie tej
odlegþoĻci. Zobaczyþa, Ňe jej prawa dþoı puszcza linħ i chwyta drĢŇek, na
ktrym zamocowano wħzeþ, z pewnoĻciĢ za wysoko, Ňeby podŅwignħþa siħ za
jednym zamachem, ale trzymaþa drĢŇek w prawej dþoni i wiedziaþa, Ňe nie ma
wyboru.
− Dasz radħ, Sherlock. Pamiħtasz w zeszþym tygodniu w Alei Hogana, kiedy
ten facet ciħ wkurzyþ? Prbowaþ ciħ skuę kajdankami i wziĢę jako
zakþadniczkħ? Maþo go nie zabiþaĻ. To wymagaþo wiħcej siþy niŇ teraz. MyĻl
negatywnie. MyĻl o morderstwie. Zabij tħ linħ. CiĢgnij!
Nie myĻlaþa o facecie z Alei Hogana; nie, myĻlaþa o tym potworze, skupiþa
siħ na twarzy, ktrej nigdy nie widziaþa, skupiþa siħ na przytþaczajĢcej rozpaczy,
jakĢ kazaþ jej dŅwigaę przez siedem lat. Nawet nie zauwaŇyþa, kiedy pokonaþa te
ostatnie centymetry.
Zawisþa na grze, dyszĢc ciħŇko, oczyszczajĢc umysþ z okropnych
wspomnieı. MacDougal Ļmiaþ siħ obok, nawet nie zdyszany. Ale mwiþa mu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]