Barbara Cartland
Kobiety też mają serca
Przełożył z angielskiego Michał Madaliriski
OD AUTORKI
Kiedy w początkach naszego stulecia Dakar stawał się centrum francuskiego imperium kolonialnego w Czarnej Afryce, wymagał stworzenia odpowiedniej infrastruktury tak, aby Europejczycy znaleźli tam znośne warunki życia. Biała ludność Dakaru wzrosła ze 125 pracowników kompanii handlowych w 1900 roku do 2,5 tysiąca w 1910 r. W realizacji celów francuskiej polityki kolonialnej i asymilacyjnej w Senegalu coraz większą rolę odgrywały europejskie kobiety. Do 1926 roku znalazło się ich tam blisko półtora tysiąca. Ich wpływ na tamtejszą sytuację był kolosalny. Pojawiła się nawet cała seria poradników dla pań mieszkających w koloniach. Należały tu na przykład takie pozycje, jak „Opieka nad dzieckiem afrykańskim", „Badania flory i fauny". W tym towarzystwie strój wieczorowy obowiązywał na każdym spotkaniu.
Kiedy odwiedziłam Dakar w 1979 roku, zrobił na mnie wrażenie pięknego miasta i wspaniałej miejscowości wypoczynkowej. Prezydent Senegalu, Leopold Sedar Senghor, jest jednocześnie najsławniejszym współczesnym francuskojęzycznym poetą symbolistycznym. Jego polityce popierania czarnej kultury i sztuki — negritude — zawdzięczamy powszechne uznanie dla wkładu Czarnych w kulturę światową.
ROZDZIAŁ 1
1899
Kelda szła korytarzem, kiedy usłyszała płacz. Zatrzymała się nasłuchując. Płacz dochodził z pokoju Yvette de Villon. Kelda stała nieruchomo, powstrzymując się, by nie zapukać do drzwi i nie zapytać, co się stało. Nie należy wtrącać się w sprawy starszych panienek.
Pani Gladwin uświadomiła jej to bardzo jasno, kiedy awansowała ją z „trochę więcej niż służącej", czyli dziewczyny do czarnej roboty, której nikt inny nie chciał tknąć, na stanowisko „pomocy nauczycielki".
— Ponieważ dobrze grasz na fortepianie — powiedziała wtedy swoim twardym głosem, zarezerwowanym specjalnie dla podwładnych — będziesz nadzorować młodsze panienki, gdy ćwiczą i odrabiają zadania. To odciąży nauczycielkę. — Przerwała, jakby zastanawiając się, co by tu jeszcze wrzucić na barki Keldy, i dodała: — Oczywiście, twoje obowiązki w zakresie prania, szycia i naprawiania garderoby pozostają nie zmienione, ale i tak możesz tę zmianę uważać za awans i mam nadzieję, że to odpowiednio docenisz.
— Tak jest, psze pani, dziękuję — powiedziała odruchowo Kelda.
Pani Gladwin spojrzała na nią krytycznym okiem.
— Uważam, że twoja sukienka jest zbyt obcisła. Prawie nieskromna.
— Chyba z niej wyrosłam — powiedziała przepraszająco Kelda.
— Poszerz ją więc!
— Już to zrobiłam, proszę pani.
— Pretekst, tylko pretekst, żeby wyciągnąć ode mnie pieniądze! — wykrzyknęła pani Gladwin. — Możesz odejść.
Opuszczając wtedy gabinet przełożonej, Kelda czuła na karku jej nieprzychylny wzrok i westchnęła z ulgą, kiedy znalazła się wreszcie na korytarzu.
Wiedziała, że pani Gladwin jej nie lubi, chociaż uważa za użyteczną. Dziwiło ją to, dopóki jedna ze starszych panienek nie wytłumaczyła jej, dlaczego tak jest.
— Schodź z drogi Potwora — ostrzegła ją owa panienka. — Ona wykopała przeciwko tobie wojenny topór. Jesteś za ładna.
Kelda była wtedy zbyt zaskoczona, żeby coś odrzec, ale wieczorem, gdy wreszcie mogła się schronić w pokoiku na poddaszu, gdzie sypiała, spojrzała w małe zszarzałe lusterko nad komodą. Czyżbym rzeczywiście była ładna? — zadała sobie pytanie i — ku własnemu zdumieniu — uświadomiła sobie, że to prawda.
U pani Gladwin znalazła się, kiedy miała piętnaście lat, prosto z sierocińca. Spędziła tam trzy wcześniejsze lata.
Jej rodzice zginęli podczas trzęsienia ziemi w Turcji. Filip Lawrence był archeologiem i Narodowe Towarzystwo Geograficzne wysłało go tam z ekspedycją, a ponieważ bardzo nalegał, w drodze wyjątku opłacono również wyjazd żony. Ale Filip wyskrobał jakoś pieniądze i wziął ze sobą także jedyne dziecko. Kelda, przyzwyczajona do tego, że towarzyszyła rodzicom w podróżach, kochała chwile spędzone z nimi. Tego strasznego dnia jednak, kiedy zginęli, zostawili śpiącą córkę w tanim hoteliku, gdzie zatrzymali się na noc. Zawsze tego gorzko żałowała. Miała potem często płakać nie tylko dlatego, że ich straciła, ale że nawet nie pożegnała się z dwojgiem ludzi, których kochała nade wszystko i którzy byli jej całym światem.
Nigdy nie dowiedziała się, kto zdecydował o tym, aby ją umieścić w sierocińcu na przedmieściach Londynu. Przypuszczała, że jeden z misjonarzy, którzy zaopiekowali się nią po śmierci rodziców. Była w szoku, wszystko wydawało się nierealne. Rzeczywisty stał się dopiero ów sierociniec i świadomość, że jest „tą z przytułku", tak samo jak pięćdziesięcioro innych sierot w różnym wieku. Wiele z nich przebywało tutaj od urodzenia i te były pogodzone z losem, ponieważ nie znały innego życia. Ale dla Keldy, która została wychowana w miłości i zrozumieniu, przyzwyczajona do partnerskiego towarzystwa ojca i łagodnej słodyczy matki, pobyt tam był jak pogrążanie się w otchłani bez widoków na ratunek.
Przez trzy lata pomiatano nią, odmawiano prawa do godności, traktowano jak istotę bez uczuć. Jedzenia dawano skąpo, a na dodatek kiepskie. Zbiorowa sala, w której spała z tuzinem innych dzieci, była w zimie tak zimna, że Kelda drżała pod wytartym kocem, a latem tak przegrzana, że duchota nie pozwalała zasnąć. Jako piętnastolatka z niezmierną ulgą przyjęła wiadomość, że czas opuścić sierociniec i zacząć zarabiać na życie. Wysłano ją na służbę do szkoły dla młodych panien miss Gladwin. Tu wreszcie mogła słyszeć spokojne, kulturalne głosy i jeść coś, co jej wydawało się dobre, chociaż wychowanki nie były zachwycone. A co najważniejsze, mogła podjąć na nowo naukę, którą musiała porzucić z chwilą, gdy znalazła się w sierocińcu. Tam większość dzieci nie umiała czytać ani pisać. Nauczyciel ochotnik przychodził wprawdzie na dwie godziny dziennie, ale nie pomyślano o tych, które umiały coś więcej lub — jak Kelda — były wybitnie zdolne. Teraz w szkole mogła brać ze sobą podręczniki na noc do pokoju i chociaż często zbyt zmęczona, żeby przerobić wszystko, co sobie postanowiła, stopniowo zdobyła wiedzę prawie taką, jakiej życzyłby sobie dla niej ojciec.
Nauczycielki zmieniały się często, ale zawsze znalazła się jedna czy dwie życzliwe; pożyczały jej swoje własne książki, a czasami nawet wyjaśniały rzeczy, których nie rozumiała.
Nauczycielce francuskiego, starszej pani, Kelda nosiła w sekrecie wieczorem do łóżka filiżankę kawy, ona zaś odwdzięczała się rozmawiając z nią po francusku.
— Masz wrodzony paryski akcent, moje dziecko — mawiała — ale musisz ćwiczyć odmianę czasowników. Anglicy są zawsze leniwi, jeśli idzie o koniugację.
Kelda już wcześniej znała trochę francuski, ale zawzięła się i postanowiła, że będzie mówić równie dobrze jak matka. Potulnie czekała więc wieczorami na mademoiselle i w końcu została nagrodzona. Usłyszała mianowicie:
— Gdyby ktoś cię usłyszał, mógłby wziąć cię za Francuzkę. W ciemności mogłabyś łatwo kogoś nabrać!
Pochwałę tę Kelda nosiła głęboko w sercu, zwłaszcza że był to pierwszy komplement, który w ogóle jej powiedziano.
Pojawienie się w zakładzie Yvette de Villon sprawiło jej wielką radość. Yvette była Francuzką i pochodziła ze sławnej we Francji rodziny.
Keldzie nie wolno było zawierać przyjaźni z panienkami, to było niedopuszczalne. Do jej obowiązków należało obsługiwanie ich, prasowanie i naprawianie odzieży — jednym słowem robienie wszystkiego, z czym sobie nie radziły. Udało się jej jednak zyskać zaufanie Yvette i w rezultacie rozmawiały jak równy z równym.
Teraz wahała się jednak, czy zajrzeć do pokoju Yvette. Nawet uważając się już za jej przyjaciółkę, bała się posunąć za daleko. Yvette, która bywała porywcza, mogłaby być niezadowolona, że się jej przeszkadza w chwili smutku.
Cóż to skłoniło ją do łez? Nie należała przecież do dziewcząt, które szlochają, bo je skarciła nauczycielka albo — jak nowicjuszki — z tęsknoty za domem. Yvette była dumna i w rezultacie nie miała w zakładzie przyjaciółki od serca, do której mogłaby się zwrócić w rzeczywistych czy wyimaginowanych kłopotach.
Jej szloch brzmiał tak rozpaczliwie, że Kelda nie mogła znieść tego dłużej. Zapukała cichutko i po chwili ciszy za drzwiami rozległ się drżący i pełen wahania głos Yvette:
— K... kto tam?
Kelda nacisnęła klamkę, a nie chcąc, żeby ją ktokolwiek słyszał, szepnęła:
— To ja, Kelda.
— Wejdź.
Wślizgnęła się do pokoju. Był maleńki, tak jak wszystkie pokoiki na pensji, ale kilka ślicznych drobiazgów, które były własnością Yvette, dodawało wnętrzu uroku. Na wąskim łóżku leżała kosztowna koronkowa narzuta, a na krześle poduszka z falbankami. Drzwi szafy były otwarte: wisiało w niej mnóstwo kolorowych sukienek, szytych przez drogich krawców paryskich.
Ale zwykle pogodna twarzyczka Yvette zwrócona teraz ku Keldzie była nie do poznania. Dziewczyna oczy miała zapuchnięte, nosek czerwony, a po jej policzkach płynęły łzy.
— Co się stało?
Kelda spostrzegła w ręce Yvette zmięty list. Druga ręka ściskała mokrą od łez chusteczkę.
— Czy coś złego spotkało kogoś, kogo kochasz?
Kelda zawsze coś takiego podejrzewała, gdy ktoś był głęboko zasmucony, pomna na własne uczucia po utracie rodziców, kiedy to nie było nikogo, kto mógłby ją pocieszyć.
— Nie... to nie to — odrzekła Yvette.
— Powiedz, co cię martwi. — Kelda uklękła przy niej. — Może mogłabym ci pomóc?
— Nikt nie może mi pomóc. — Głos Yvette się załamał.
— Powiedz mi — błagała Kelda.
— Dostałam list. List od mojego wuja.
— I to cię martwi?
— Nienawidzę go! Zawsze go nienawidziłam! A teraz mam do niego jechać i zamieszkać z nim!
Kelda wiedziała, że — tak jak ona sama — Yvette jest sierotą. Miała jednakże liczną rodzinę we Francji. Wakacje zawsze spędzała w Paryżu z ciotkami i wujami, a wszyscy oni byli posiadaczami budzących respekt arystokratycznych tytułów,
a także romantycznych chateaux nad Loarą lub rezydencji na południu Francji. Po wakacjach Yvette wracała pełna wrażeń i snuła opowieści o cudownych chwilach tam spędzonych, o przyjęciach, na których bywała. Keldzie wydawało się dziwne, że teraz wpędziło ją to w taką rozpacz, ale nie wyrażała głośno swoich wątpliwości. Powiedziała tylko:
— Nie wiedziałam, że nienawidzisz kogoś ze swojej rodziny. Cóż to za wuj, z którym masz zamieszkać?
— To Anglik — odpowiedziała. — Jest okropny. Jeżeli u niego zamieszkam, już nigdy nie zobaczę Francji i nikogo z moich przyjaciół.
Znów wybuchnęła płaczem i Kelda podniosła się, żeby przynieść z komody czystą chusteczkę. Wsunęła ją przyjaciółce w dłoń i kiedy mała Francuzka ocierała oczy, rzekła:
— Nie wiedziałam, że masz wuja Anglika. Nie wspomniałaś o nim nigdy.
— A po co miałabym wspominać? Powiedziałam ci... nienawidzę go, ale to mąż mojej ciotki.
— Mieszka w Anglii? — zapytała Kelda. — To byłoby niezłe. Masz przecież wiele przyjaciółek Angielek, tu, w szkole.
— Nie mieszka w Anglii — powiedziała Yvette — lecz w Senegalu!
Minęła chwila, zanim Kelda przypomniała sobie, gdzie leży Senegal. Doszła do wniosku, że musiała się przesłyszeć.
— Chyba nie masz na myśli Senegalu w Afryce Zachodniej!
Yvette skinęła głową.
— Mój wuj mieszka tam, bo nie znosi ludzi. Jest odludkiem, dziwakiem. Dlaczego zmuszają mnie do zamieszkania z kimś takim?
W jej głosie brzmiała rozpacz.
— Czy koniecznie musisz się temu podporządkować? — zapytała z wahaniem Kelda.
— Mama i tata wyznaczyli go moim kuratorem, zanim umarli — odpowiedziała Yvette. Przerwała na moment, żeby wytrzeć oczy. — Wtedy żyła jeszcze ciocia Ginette, młodsza siostra mojej mamy i, jak sądzę, rodzice uważali, że gdyby coś im się stało, ciocia zastąpi mi mamę. Ale ona zmarła, a wuj Maksym, którego zawsze nienawidziłam, żyje i jestem pewna, że nienawidzi mnie.
— Jeżeli tak jest, to dlaczego chce, żebyś przyjechała i zamieszkała u niego? — zapytała Kelda rozsądnie.
— Myślę, że chce mnie uwięzić w Afryce, gdzie nie będę mogła się widywać z nikim, kogo lubię, gdzie nie będzie przyjęć i żadnych rozrywek, gdzie zestarzeję się i zgorzknieję tak jak on.
— Skąd wiesz, że on naprawdę jest taki? — zapytała Kelda.
— Widziałam się z nim pięć lat temu — odpowiedziała Yvette — a potem widywali go moi krewni i twierdzą, że stał się jeszcze gorszy, niż był przedtem.
Trudno było na to odpowiedzieć. Po chwili Yvette podjęła:
— Łączy się z tym jakaś tajemnica. Zawsze przerywano rozmowę o nim, gdy wchodziłam do pokoju. Często jednak słyszałam, jak kuzyni mówili półżartem, że mam za dużo pieniędzy i pewnie stanę się tak cyniczna jak on.
— Więc jest bogaty — rzekła Kelda. — Pewnie chce ci zapisać cały swój majątek.
— Mam gdzieś jego pieniądze — obruszyła się Yvette — wystarczy mi własnych. Rodzice zostawili mi wszystko, co posiadali. Niestety nie mogę tym dysponować przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia, a więc dopiero za trzy lata. Trzy lata, które mam spędzić z wujem Maksymem, prosząc go o każdy grosz na swoje potrzeby!
Wybuchnęła taką fontanną łez, że Kelda mogła jedynie objąć ją i przytulić.
— ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]