[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LAURA CASSIDY

ZA GŁOSEM SERCAROZDZIAŁ PIERWSZY

W dniu ślubu swego brata George'a Anna Latimar wstała późno. Często pozwalała sobie na długie leżenie w łożu, ponie­waż należała do osób, które lubią używać życia, a tańce i zaba­wa do Bóg wie której godziny są, jak wiadomo, męczące.

Przysięgła sobie jednak, że tego dnia zmobilizuje wszystkie siły i zejdzie na dół wcześniej niż zwykle, aby pomóc matce przy uroczystym śniadaniu. Dlatego zlustrowawszy spojrze­niem swą nową, piękną suknię, uszytą specjalnie na ślub, a teraz rozłożoną na komodzie, najpierw szybko ochlapała twarz letnią wodą, potem błyskawicznie wdziała codzienny strój, i już pę­dziła po schodach do sieni tak żwawo, że aż powiewały jej dłu­gie, czarne włosy.

Bess, matka Anny, która rzecz jasna krzątała się już od daw­na, podniosła głowę i uśmiechnęła się.

- Dzień dobry, kochanie. Taki nieład we włosach przynosi ci wstyd. - Dodała to jedynie z poczucia obowiązku, bo w głębi duszy uważała, że żadna kobieta nie wygląda zaraz po przebu­dzeniu tak pięknie, jak jej córka. To będzie jej wielki atut, po­myślała Bess. Niewiele dam może pochwalić się z rana tak czys­tym spojrzeniem i gładką cerą.

Z drugiej strony, uroda Anny była tego typu, że nie wyma­gała wielu dodatków ani wyszukanych fryzur. Hojny los obda­rzył pannę Latimar jasną karnacją, wielkimi, uroczymi ciemno­niebieskimi oczami, przysłoniętymi firanką czarnych rzęs, i buj­nymi, kręcącymi się czarnymi włosami. Także figurę Anna miała doskonałą, niezaprzeczalnie kobiecą, aczkolwiek była smukła i długonoga.

Córka czule objęła Bess i by zapobiec następnej reprymen­dzie, powiedziała szybko:

- Wiem, mamo, że nie włożyłam gorsetu i nie uczesałam włosów, ale spieszyłam się, by ci pomóc. Jest jeszcze mnóstwo czasu, na pewno zdążę wbić się w tę zbroję. Powiedz mi teraz, co mam robić.

Bess wybuchnęła śmiechem.

— Doprawdy umierałabym z niepokoju, gdyby o tej porze było jeszcze coś do zrobienia. Za dwie godziny Jej Wysokość przybę­dzie do kaplicy, a przecież pod żadnym pozorem nie wolno dopu­ścić, by królowa musiała czekać. Oblubienica zresztą też.

Anna zrobiła zawiedzioną minę i rozejrzała się po wielkiej sali. Był środek lata, więc służba ogołociła ogród, by jak naj­piękniej przybrać pomieszczenie kwiatami. Zdobiły one barw­nymi plamami ciemne drewno boazerii, a ich aromat mieszał się ze smakowitymi zapachami dopływającymi z kuchni.

Na długim dębowym stole, przykrytym śnieżnobiałym obru­sem, stało szkło i srebra. Światło wpadające przez lśniące okna skupiało się pośrodku stołu, gdzie umieszczono piękny bukiet z pąków białej róży, którego połyskliwe liście odbijały blask świec płonących w kinkietach rozmieszczonych wokół sali.

W miejscach, gdzie światło przenikało przez witraż, na wypolerowanych deskach starej podłogi pstrzyły się nieregular­nie plamy fioletu, różu i bursztynowej żółci. Nie miały jednak dostatecznie ostrych zarysów, pozwalających zauważyć, że wzór przedstawia znak herbowy Latimarów, czyli białego gołę­bia z różowymi oczami, siedzącego na złotej rękojeści miecza inkrustowanej ametystami. Anna spostrzegła, że u szczytu stołu dostawiono pod kątem prostym drugi, przeznaczony dla królo­wej i jej świty.

Siedziba Latimarów, czyli Maiden Court, nie prezentowała się zbyt okazale, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę, że mie­szkał tu earl z żoną i trojgiem dzieci, lecz Harry Latimar, który był tu panem, ogromnie nie lubił wprowadzać jakichkolwiek zmian w domu. Chociaż wielu dżentelmenów rozbudowywało swoje siedziby, dodając do nich po dwa skrzydła i osiągając w ten sposób kształt litery E, schlebiający nowej królowej, to Harry nie poddał się tej modzie i nadal mieszkał w starym dwo­rze, pięknie położonym wśród parku i otoczonym lasem i ży­znymi polami.

Domostwo dzielnie opierało się wiatrom od czasów jego pierwszego właściciela, szalonego normańskiego szlachcica, który, porzuciwszy wojaczkę i założywszy rodzinę, ucywilizo­wał tę dziką ziemię, co kiedyś miało przynieść niezaprzeczalną korzyść Harry'emu. Warto przy tym wiedzieć, że Latimarowie przez wiele pokoleń stanowili podporę angielskiego tronu, nie musieli więc dawać specjalnych dowodów swej wierności.

- Czy to znaczy, że w niczym nie mogę pomóc? - spytała Anna. - A gdzie jest Hal?

Hal, czyli Henry, nazwany tak na cześć ojca obecnej kró­lowej, był najmłodszym członkiem rodziny. Od bliźniaczego rodzeństwa, George'a i Anny, dzieliło go osiemnaście lat, lecz mimo to mały tyran wyraźnie dawał już odczuć swoją obecność.

- Bess, chociaż zachwycona tak późnym macierzyństwem, wiedziała jednak, że każdy kij ma dwa końce. Anna i George posiadali już stosowne maniery, jednak Hal jeszcze nie, toteż każdego wieczora, gdy wreszcie pozwalał się ułożyć w łóżeczku i zasypiał, jego matka czuła się bardzo zmęczona. Młodość daje energię, myślała Bess.

- Walter wziął go do stajni - westchnęła. - Dzięki Bogu, bo na niczym nie mogłam się skupić. - Bess zmarszczyła swe gładkie czoło. - Zdaje mi się, że Hal jeszcze nie pogodził się z utratą Judith.

- Przecież wcale jej nie utracił, tak jak nikt z nas. - Głos córki brzmiał bardzo zdecydowanie i matka obrzuciła ją szyb­kim spojrzeniem.

Anna też jeszcze nie pogodziła się z tym, że jej brat, który mógł zalecać się do najelegantszych dam z całego kraju, wybrał piastunkę swojego młodszego braciszka, Judith Springfield. Dziewczyna przyjechała do Maidea Court z biednego gospodar­stwa na zachodzie i wnet oczarowała George'a. W domu docho­dziło z tego powodu do scen, trzeba było rozwiązać niejedną trudną sytuację, a panna Latimar nigdy do końca nie uznała wy­boru brata.

- O czym myślisz, kochanie? - spytała Bess.

- Ja? Och... o niczym specjalnym. - Dobrze znała liberalne poglądy swojej matki, która uszanowała miłość dwojga mło­dych, całkiem nią urzeczona. Anna powzięła jednak postano­wienie, że może poślubić tylko człowieka równego sobie sta­nem i bogactwem. Już dawno zaplanowała, że będzie to, w mia­rę możliwości, wierna kopia jej ojca... - Skoro jesteś pewna, że w niczym nie mogę ci pomóc, to pójdę na górę się przebrać. Gdzie jest ojciec... i George?

- George jest u siebie z drużbami. Dokazują tam co niemia­ra, ale mam nadzieję, że nie przeszkodzi mu to stanąć przed oł­tarzem. A ojciec pojechał na farmę Apple Tree.

Anne uśmiechnęła się.

- Sprawdzę na górze, czy mój braciszek.i jego kompani są jeszcze trzeźwi i mogą wziąć udział w ceremonii. - Odwróciła się i wbiegła na schody, a matka patrzyła za nią zamyślona, choć właściwie powinna niezwłocznie udać się do kuchni, by roz­strzygnąć kulinarne dylematy kucharek i podkuchennych.

Zapowiedź ślubu George'a Latimara wywołała duże poruszenie w sąsiedztwie nie tylko ze względu na wybór oblubieni­cy. Naturalnie był on trudny do przyjęcia dla zamkniętej spo­łeczności właścicieli ziemskich, ale wiele okolicznych pań do­mów nie mogło również powstrzymać się od kwaśnych uwag na temat drugiego z rodzeństwa, bo choć brat bliźniak w końcu zdecydował się ustatkować, to siostra, będąca panną już nie pierwszej młodości, nadal nie miała nawet narzeczonego.

Mężczyźni winili za ten stan rzeczy Harry'ego i Bess, bo przecież taka godna rodzina, mająca związki z królewskim dwo­rem, powinna była już dawno zatroszczyć się o młode pokolenie i znaleźć panience narzeczonego, gdy ta jeszcze leżała w kołys­ce. Tak uważali dżentelmeni. Natomiast matrony winiły samą Annę, o wiele piękniejszą i bardziej energiczną od ich córek, lecz zarazem dziwnie wybredną, gdy w grę wchodzili bracia tychże córek, ich przyjaciele i w ogóle kawalerowie. Bóg świad­kiem, że zalotników Annie nie brakowało.

Bess bardzo polubiła kilku adoratorów swej czarującej córki, lecz nie wywierała na nią nacisku, by przyjęła któregokolwiek z nich. Dobrze wiedziała, że Anny nie można do niczego zmu­sić, niezależność miała we krwi, nieodrodne dziecko Harry'ego.

Czasem tylko zastanawiała się, czy przypadkiem nie zawiod­ła Anny. Wszystkie córki jej przyjaciółek od dawna były mężat­kami, większość miała dzieci i wiodła szczęśliwe życie. Wyda­wało się niesprawiedliwością, że Anna, najpiękniejsza i najbar­dziej oblegana z nich wszystkich, wciąż pozostaje panną i nawet nie jest zaręczona.

Bess westchnęła, ale ponieważ doleciały ją z kuchni odgłosy kłótni, odpędziła smutne myśli i szybko ruszyła sprawdzić, co to za zamieszanie.

Tymczasem Anna delikatnie zapukała do drzwi komnaty bra­ta i natychmiast ze śmiechem zaproszono ją do środka. Naj­pierw uchyliła drzwi i ostrożnie wsunęła głowę w szparę, aby upewnić się, czy nie zastanie tam niczego nieprzystojnego, a po­tem już śmiało przestąpiła próg. George stał przy oknie z kieli­chem wina w dłoni, zaś jego przyjaciele spoczywali w swobod­nych pozach na różnych meblach, lecz na jej widok natychmiast wstali.

- Witaj, siostro! - wykrzyknął George. - Pewnie przyszłaś upewnić się, czy jesteśmy na miejscu i z godnością oczekujemy na zbliżające się męki?

- Właśnie. - Anna nawet nie musiała mu się specjalnie przy­glądać, by stwierdzić, że nie wypił zbyt wiele. Brat zachowywał powściągliwość nawet w obliczu wyczerpującej ceremonii, któ­rej wkrótce miał się poddać w kamiennej kaplicy stojącej na te­renie Maiden Court, lecz inni... Dziewczyna omiotła karcącym spojrzeniem poczerwieniałe twarze czterech dość niepewnie trzymających się na nogach młodych ludzi, podeszła do stołu i podniosła dzban. Wina prawie już nie było. - No, ładnie! Świętujecie, zanim jeszcze jest po temu okazja!

Czterej mężczyźni przybrali odpowiednio zawstydzone miny.

- Koniec z piciem wina aż do wyjścia z kaplicy - oznajmiła Anna. - Sami wiecie, że przybędą dostojni goście.

Każdy z czterech drużbów pomyślał to samo: „Nikt nie po­trafi besztać tak, jak Anna Latimar. Nawet gdy gniewnie mar­szczy czoło i wypowiada karcące słowa, wygląda absolutnie uroczo! Ech, gdyby tylko chciała potraktować mnie poważnie”.

Zgodnie odstawili kielichy.

- Idźcie na dół, bo chciałam zamienić kilka słów z bratem. - Drużbowie natychmiast znaleźli się za drzwiami, a Anna usiadła obok George'a na ławie pod oknem. Byli zadziwiająco podobni. Oboje mieli czarne włosy, bardzo jasną karnację i zwinne ruchy, - Czy jesteś szczęśliwy? - spytała.

- Wiesz, że tak. A ty?

- Naturalnie też. Przecież masz to, czego chciałeś, prawda?

Cieszę się z twojego szczęścia. - Wsparła się na nim, a on oto­czył ją ramieniem.

- To dobrze, w każdym razie dla mnie. Tylko co z tobą? Wielu gości, którzy będą dziś na weselnej uczcie, uważa, że ko­lejność jest jak najbardziej niewłaściwa i że to ty powinnaś pierwsza założyć obrączkę, zresztą już kilka lat temu.

Anna wzruszyła ramionami.

- Chyba nie będziemy się przejmować tym, co myślą inni. Mój czas przyjdzie wtedy, kiedy przyjdzie.

- Albo nie przyjdzie wcale, jeśli zyskasz na stałe reputację osoby, która jest głucha na wszystkie zaklęcia. Czy zdajesz so­bie sprawę z tego, że przed chwilą byłem jedynym mężczyzną obecnym w tym pokoju, który nie próbował ci się oświadczyć?

Anna zaczęła ukręcać jeden z brylantowych guzików przy jego wamsie*.

- Wiem, ale...

- Ale za bardzo wybrzydzasz. Czego ty właściwie szukasz? Na co czekasz?

- Nie wydaje mi się, żebyś akurat ty miał prawo mnie po­uczać. Sam kiedyś powiedziałeś mi o Judith: „To na nią czeka­łem całe życie”. Dlaczego nie chcesz pozwolić, bym kiedyś mogła powiedzieć podobnie?

George zdjął palce Anny z guzika. Kochał siostrę, choć mieli tak odmienne charaktery. Przed chwilą po prostu stwierdził pra­wdę. O rękę Anny ubiegali się wszyscy jego przyjaciele i jesz­cze wielu innych mężczyzn, lecz co do jednego dostali nieodwo­łalnego kosza.

Znał powód. Anna chciała, by przyszły mąż dorównał naj­bardziej znaczącej postaci w jej życiu, czyli ojcu. Harry Latimar, przystojny i czarujący mężczyzna, który mimo średniego wieku wciąż zachwycał kobiety, wcześnie i na trwałe zdobył uznanie swojej córki.

George bardzo chciał, by również siostra odnalazła szczęście, które teraz stawało się jego udziałem, obawiał się jednak, że trudno jej będzie spotkać kogoś tak wyjątkowego, jak ich ojciec.

Zarówno Harry, jak i Anna sprawiali wrażenie osób pogod­nych i nie przejmujących się zbytnio codziennymi kłopotami, u obojgu były to jednak tylko maski, pod którymi kryły się wra­żliwe i bardzo skomplikowane dusze. Podczas spotkań towarzy­skich wyróżniali się niefrasobliwym wdziękiem i poczuciem humoru, toteż często dziwili się, że co poważniejsi członkowie elity odnoszą się do nich z rezerwą, nie umiejąc dostrzec, że oboje mają dla innych więcej życzliwości i wyrozumiałości, niżby to się zdawało na pierwszy rzut oka.

O ojca George nie musiał się troszczyć, bowiem dawno już z okowów dworskiego świata wyswobodziła go kochająca i mą­dra żona, lecz Anna.. - Brat wiedział, że jego siostra żyje w dziwnym rozdwojeniu między wyrażanymi pragnieniami, a fak­tycznymi potrzebami serca, duszy i umysłu. Deklarowała bo­wiem, że jej przyszły mąż musi być brylantem wśród arystokra­cji, znamienitym kawalerem i ozdobą królewskiego dworu, tymczasem, by jej niezwykła osobowość mogła w całej pełni rozkwitnąć, potrzebowała u swego boku mężczyzny zupełnie innego pokroju, to znaczy obdarzonego wybitnym intelektem i charakterem, nieczułego na próżny blichtr, z powagą traktują­cej swe obowiązki.

George bardzo się trapił tym, że siostra nie spotkała dotąd odpowiedniego dla siebie kandydata oraz że rozglądała się nie w tę, w którą w istocie powinna, stronę. Niby więc popędzał ją do małżeństwa, bo nie chciał, by wciąż siała rutkę, z drugiej jednak strony dobrze wiedział, że sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, niż to na pozór wyglądało.

- W każdym razie to jest twój dzień, George. - Anna odsu­nęła się od brata i wyjrzała przez okno, za którym mienił się słońcem poranek. - Jeśli mamy rozmawiać, to o tobie. - Otwo­rzyła okno. - Widzę jeźdźca na dziedzińcu. Jak na gościa, przy­był wyjątkowo wcześnie.

George spojrzał w tamtą stronę i zawołał:

- Ależ to Jack Hamilton! Nie sądziłem, że się zjawi, nie od­powiedział przecież na zaproszenie ojca.

- Kto to jest? - Anna wychyliła się przez okno, by lepiej zobaczyć przybysza. Zeskoczył z konia jak młody człowiek, lecz włosy miał srebrzystoszare. Koń też wydawał się niezwy­kły, nie był bowiem typowym wierzchowcem, lecz szybkim, mocnym rumakiem, jakie widywała w szrankach podczas tur­niejów.

- Może go sobie przypomnisz, bo kiedyś, przed Richardem de Vere, był paziem naszego ojca. Służył u nas trzy lata, a potem za sprawą ojca został pasowany na rycerza i wtedy poszedł swo­ją drogą. Pozostali jednak przyjaciółmi.

- Zdaje mi się, że nazwisko skądś znam, ale tego człowieka nigdy nie widziałam. Dlaczego miałby tu dzisiaj nie przyjechać? Przecież to zaszczyt brać udział w zgromadzeniu uświetnionym obecnością królowej.

- Musiałaś go widywać w Maiden Court, ale mieliśmy wte­dy najwyżej po trzy lata. Potem już chyba nie, bo od piętnastu lat Jack jest komendantem jednego z garnizonów na północy Anglii. Rodzice i ja spotkaliśmy się z nim kilka razy, gdy przy­bywał na królewski dwór w sprawach służbowych, ale ciebie wtedy z nami nie było. A co do tego, że nie przyjął zaproszenia ojca... - George głęboko się zamyślił. - Dziesięć lat temu w ja­kimś strasznym wypadku Jack stracił żonę. Od tej pory, na znak żałoby, nie pokazuje się w towarzystwie.

- Naprawdę? - Anna patrzyła, jak siwowłosy mężczyzna przekazuje rumaka pod opiekę stajennego i wchodzi do wnętrza domu. - To dziwne...

George zerknął na klepsydrę. Piasek przesypał się już do po­łowy, więc należało energicznie zabrać się do przygotowań.

- Muszę się ubrać, Anno, za nic nie chciałbym przynieść wstydu Judith.

Anna była jedną z druhen Judith. Wraz z trzema innymi pan­nami miała towarzyszyć oblubienicy w drodze z domu do ka­plicy i uczestniczyć w niesieniu kwiatów i tortu weselnego. George miał przejść tę samą drogę później, w towarzystwie czte­rech drużbów. Wzdłuż alejki, łączącej dwór z kaplicą, z pozdro­wieniami i kwiatami czekali na państwa młodych wieśniacy.

Wuj i ciotka mieli wkrótce przywieźć Judith ze Squirrels, jednej z farm w majątku, więc George, by przedwcześnie nie spojrzeć na wybrankę, przez co mógłby sprowadzić pecha, nie ruszał się z komnaty.

Anna właśnie kończyła toaletę, gdy do drzwi jej pokoju za­pukała matka.

- Wyglądasz uroczo, kochanie —powiedziała, pomagając jej wpleść sznur pereł we włosy, które zgodnie z tradycją pozostały rozpuszczone, jak przystoi druhnie. - A ja przyszłam cię popro­sić o przysługę... Muszę się szybko wystroić; ojca, nie wiadomo dlaczego, nie ma; George jest skazany na pobyt w swojej ko­mnacie, więc biedny Jack Hamilton samotnie siedzi w wielkiej sali. Czy nie mogłabyś zejść do niego i zabawić go rozmową do powrotu ojca?

- Och, mamo, o czym mam z nim rozmawiać? Nie znam go, a George wspominał, że to dość dziwny człowiek.

- Dziwny? Co masz na myśli? I odkąd nie wiesz, o czym rozmawiać z nowo poznaną osobą? To uroczy chłopak, przez trzy lata służył jako paź u twojego ojca. Według Harry'ego zawsze był najlepszy z tej gromady, choć dość niesforny i skłonny do figli... Wielkie nieba, jak mam sobie z tym wszystkim po­radzić, skoro nie znajduję ani odrobiny wsparcia... - Bess wyj­rzała przez okno, by sprawdzić, czy nie dostrzeże gdzieś męża. Doprawdy, nie mógł sobie wybrać gorszego dnia na takie nieza­powiedziane zniknięcie!

- Już dobrze - powiedziała zakłopotana Anna. Nie lubiła, kiedy matka, zwykle stanowiąca wzór opanowania, traciła gło­wę. Zresztą sama nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego konieczność zabawiania nieznajomego budzi w niej taką niechęć. Może mia­ło to związek z opowiadaniem George'a? Wprawdzie myśl o śmierci bliskiej osoby wydawała się Annie bardzo przykra, lecz rozdymanie żałoby do takich rozmiarów, jak to uczynił lord Hamilton, w jej przekonaniu było po prostu okropne.

Zapewniła więc Bess, że postara się przykładnie wypełnić obowiązki pani domu, i otworzyła drzwi, nalegając, by matka szybko poszła się przebrać.

Wyszedłszy na krużganek, zobaczyła gościa stojącego ze skrzyżowanymi ramionami przy oknie. Posępnym wzrokiem wpatrywał się w rozsłoneczniony krajobraz. Gdy schodziła po schodach, obrócił się w jej stronę. Stanęła w środku sali i dyg­nęła.

- Dzień dobry, sir. Jestem Anna Latimar. Witam w Maiden Court.

Wykonał sztywny ukłon, nie ruszył się jednak z miejsca, by pozdrowić ją uściskiem dłoni. Ponieważ Anna nie spodziewała się takiego zachowania i sama uniosła już ramię, zrobiła zapra­szający gest w stronę ławy.

- Zechciej spocząć, panie. Czy polecić, żeby podano coś do picia?

- Dziękuję, ale twoja matka, pani, już się o to zatroszczy­ła. - Rzeczywiście, obok pękatego srebrnego wazonu, wypełnionego czerwonymi i białymi różami, na stoliku stał dzban wi­na i dwa kielichy.

- Wobec tego naleję ci, panie, wina.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.