MEG CABOT
BEZPIECZNE MIEJSCE1O zamordowanej dziewczynie dowiedziałam się dopiero pierwszego dnia szkoły. To nie moja wina. Przysięgam. Skąd mogłam wiedząc? Nawet nie było mnie w domu. Gdybym była, jasne, że przeczytałabym o tym w gazecie albo usłyszała w wiadomościach czy gdziekolwiek. Albo dowiedziałabym się od ludzi.
Ale akurat mnie nie było. Tkwiłam cztery godziny jazdy samochodem na północ od domu, wśród wydm Michigan, w letnim domku mojej najlepszej przyjaciółki, Ruth Abramowitz. Państwo Abramowitzowie każdego lata spędzają dwa ostatnie tygodnie sierpnia wśród wydm i w tym roku zaprosili również mnie.
Na początku nie miałam ochoty jechać. Skazywać się na towarzystwo Skipa na całe dwa tygodnie?! No nie, dziękuję - Skip jest bratem Ruth, bliźniakiem. Chociaż ma szesnaście lat, nadal przeżuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba powinien wiedzieć, jak się zachowywać. A do tego, mimo kupionego za pieniądze z barmicwy transarna, jest kimś w rodzaju Wielkiego Mistrza Bractwa Rycerskiego w naszym mieście.
W dodatku pan Abramowitz żywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec zdobyczy techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablówki ani innego telefonu niż jego własna komórka, używana wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych, kiedy na przykład któryś z jego klientów trafi za kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem).
Więc chyba jasne, że na zaproszenie Ruth odpowiedziałam: „Dziękuję, ale nie, dziękuję”.
Potem jednak moi rodzice oświadczyli, że spędzą ostatnie dwa tygodnie sierpnia, odwożąc mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie miał zacząć studia, a w tym czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, żeby zająć się mną i moim drugim bratem, Douglasem.
Nie szkodzi, że ja mam szesnaście lat, a Douglas dwadzieścia i nie potrzebujemy opieki dorosłych, zwłaszcza siedemdziesięciopięcioletniej ciotki, która ma obsesję na punkcie pasjansa i mojego życia seksualnego, (co wcale nie znaczy, że jakieś mam). Oznajmiono mi, że ciocia Rose przyjeżdża, czy mi się to podoba, czy nie.
Nie podobało mi się. Zamiast wrócić do domu po miesiącu pracy w charakterze wychowawczyni na obozie Wawasee dla Dzieci Utalentowanych Muzycznie, pojechałam z Abramowitzami na wydmy.
Rany! Oglądanie przez dwa tygodnie Skipa pożerającego rano, w południe i wieczorem kanapki z masłem orzechowym i bananami jest lepsze niż pięć minut w towarzystwie cioci Rose, która z zapałem opowiada, jak to w czasach jej młodości tylko łatwe dziewczyny nosiły ogrodniczki.
Poważnie. Ogrodniczki. Tak je nazywa.
Oczywiście w tej sytuacji wybrałam wydmy.
I prawdę mówiąc, te dwa tygodnie nie były takie najgorsze.
Nie, nie, to wcale nie znaczy, że świetnie się bawiłam. Właściwie nie bawiłam się wcale, bo kiedy ja odwalałam swoją robotę na obozie Wawasee, Ruth w pocie czoła doskonaliła swoje umiejętności społeczno - towarzyskie i przygruchała sobie chłopaka.
Zgadza się. Autentycznego chłopaka, którego rodzice - kto by pomyślał - także mieli domek na wydmach, jakieś dziesięć minut drogi od domku Ruth.
Cieszyłam się razem z nią. Scott był pierwszym prawdziwym chłopakiem Ruth - no wiecie, pierwszym facetem, który odwzajemniał jej sympatię i nie miał nic przeciwko trzymaniu jej za rękę przy ludziach.
Ale kiedy najlepsza przyjaciółka zaprasza cię na dwa tygodnie, a potem spędza te dwa tygodnie, prowadzając się z kimś innym, jest to odrobinę wkurzające. Większość czasu za dnia przeleżałam na plaży, czytając stare magazyny, a większość wieczorów, próbując pobić Skipa w Crash Bandicoot na playstation.
O tak, wakacje miałam wyjątkowo udane.
Jedyna korzyść z pobytu na wydmach polegała na tym, że nie było mnie w tym czasie w domu, więc przynajmniej nie siedziałam i nie czekałam, aż mój chłopak - jeśli można go tak nazwać - zadzwoni. A według Ruth to istotny punkt sztuki uwodzenia... no wiecie, nie odbieranie telefonów. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciółka, chłopak zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś, i przychodzą mu do głowy rozmaite rzeczy. Na przykład, że umówiłaś się z kimś innym.
Podobno to w nim wzbudza gorętsze uczucia.
Brzmi całkiem przekonująco, ale jest jedno ale.
Chłopak musi faktycznie zadzwonić.
Jeśli nie zadzwoni, to wcale się nie dowie, że cię nie ma w domu. A mój chłopak - powinnam raczej powiedzieć: facet, który mi się podoba, jako że właściwie nie jest moim chłopakiem; w życiu nie byliśmy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stąd, że jestem, jak to się ładnie mówi w moim ukochanym stanie Indiana, osobą nieletnią, a randka z osobą nieletnią pachnie więzieniem. Przynajmniej dla kogoś takiego jak on.
Bo on jest pod nadzorem kuratora.
Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawił.
Tak się nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet łobuz, jak mówi o nim Ruth.
Uważam, że to nie w porządku tak go nazywać, ponieważ Rob nigdy mnie nie oszukał. To znaczy, kiedy tylko dowiedział się, że mam szesnaście lat, dał mi jasno do zrozumienia, że między nami do niczego nie dojdzie. W każdym razie nie przez następnych parę lat.
Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawdę. Niejedna ryba pływa w morzu.
No i dobra, może nie każda ma oczy koloru mgły, jaka unosi się nad jeziorem tuż przed świtem, albo twarde jak deska mięśnie brzucha, czy też śliczniutkiego indianę, złożonego własnoręcznie do kupy we własnej stodole.
W każdym razie zniknęłam na dwa tygodnie. Miałam wakacje, no nie? Bez telefonu, telewizji, radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje.
Skąd miałam wiedzieć, że zginęła jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi nic nie powiedział.
Aż do rozpoczęcia roku szkolnego.
Pierwszego dnia szkoły usadowiłam się w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku. Zawsze w auli zajmowałam drugie miejsce od drzwi. To, dlatego, że wtedy siadamy w kolejności alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na literę M, zaraz po Amber Mackey. Amber Mackey zawsze siedziała przede mną. Zawsze.
Z wyjątkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawiła się wcale.
Nie wiedziałam, dlaczego. Skąd miałam wiedzieć? Amber nigdy przedtem nie opuściła pierwszego dnia w szkole. Nie była tytanem pracy, przykładała się mniej więcej tak jak ja, ale pierwszego dnia szkoły nic się nie robi, więc dlaczego miałaby nie przyjść? Poza tym, w przeciwieństwie do mnie, Amber lubiła szkołę. Była cheerleaderką. Zawsze pełna entuzjazmu. Znacie ten typ.
To taka dziewczyna, po której, bo ja wiem, spodziewacie się, że pojawi się pierwszego dnia w szkole, choćby po to, żeby pochwalić się opalenizną.
Uczniowie zaczęli się schodzić. Dziewczyny zachowywały się z wystudiowaną niedbałością - zupełnie jakby nie spędziły całego ranka przed lustrem, wybierając ciuchy, które najlepiej podkreślą szczuplejszą figurę albo kolor nowych pasemek.
Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdążyliśmy już świetnie zapamiętać, kto za kim siedzi - i zaczęły się rozmowy: „Jak tam wakacje?” albo: „Boże, ale się opaliłaś”, albo: „Ta spódnica jest super!”
Potem rozległ się dzwonek i wszedł pan Cheaver z dziennikiem. Kazał nam usiąść i mimo że była zaledwie ósma piętnaście rano, nikogo nie rozpierał nadmiar energii.
Spojrzał do dziennika, zawahał się i powiedział:
- Mastriani.
Podniosłam rękę, chociaż pan Cheaver stał tuż przede mną, a w zeszłym roku uczył mnie historii, więc nie mógł mnie nie poznać. Razem z Ruth wydałyśmy sporą część zarobionych na obozie pieniędzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dziś pod wpływem Ruth włożyłam do szkoły spódnicę. To mogło nieco zmylić pana Ch., jako że nigdy przedtem nie pokazałam się w szkole w czymś innym niż dżinsy i T - shirt.
Ruth twierdziła, że najlepszym sposobem na Roba byłoby umówienie się z innym chłopakiem (tak żeby Rob mógł nas zobaczyć) i wobec tego musiałam, zgodnie z zaleceniami Ruth, „podjąć wysiłek”. Miałam na sobie ciuchy Esprit od stóp do głów. Ale nie, dlatego, że chciałam zwabić ewentualnych wielbicieli, tylko dlatego, że wróciwszy poprzedniego dnia bardzo późno (Ruth absolutnie odmawia przekraczania dozwolonej prędkości, nawet jeśli w zasięgu wzroku nie ma żadnego miejsca, gdzie mógłby się ukryć patrol drogowy), nie miałam innego czystego ubrania na zmianę.
Być może, pomyślałam, pan Cheaver nie rozpoznaje mnie w minispódniczce i bawełnianym sweterku. Powiedziałam:
- Obecna, panie Cheaver - żeby zwrócić jego uwagę.
- Widzę cię, Mastriani - powiedział pan Ch., jak zwykle leniwie przeciągając samogłoski. - Przesuń się o jedno miejsce.
Spojrzałam na puste miejsce z przodu.
- Och, nie, proszę pana - zaprotestowałam. - To miejsce Amber. Może się spóźni. Ale to jej miejsce.
Zapadła dziwna cisza. Naprawdę. Chodzi mi o to, że cisze różnią się od siebie, chociaż zgodnie z definicją - cisza jako brak dźwięku - powinno być inaczej.
Ta jednak wydawała się cichsza niż przeciętne cisze. Tak jakby wszyscy z jakiegoś powodu wstrzymali nagle oddech.
Pan Cheaver - który także wstrzymał oddech - spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. W Liceum im. Erniego Pyle'a było niewielu nauczycieli, których byłam w stanie znieść, ale pan Ch. do nich należał. A to, dlatego, że nikogo nie wyróżniał. Nienawidził nas wszystkich równo i sprawiedliwie. Mnie, być może, nienawidził odrobinę mniej intensywnie, ponieważ w zeszłym roku przykładałam się do pracy, a historię uważałam za interesujący przedmiot, zwłaszcza lekcje poświęcone wyrzynaniu w pień całych populacji w różnych miejscach globu na przestrzeni wieków.
- Gdzieś ty była, Mastriani? - zainteresował się pan Cheaver. - Amber Mackey nie przyjdzie.
- Och, naprawdę? - spytałam zdziwiona. - Przeprowadziła się?
Pan Ch. popatrzył na mnie z wyrazem skrajnego niezadowolenia, podczas gdy reszta klasy nagle wypuściła powietrze z płuc i zaczęła szeptać gorączkowo. Nie miałam pojęcia, o czym mówią, ale po wyrazie oburzenia na twarzach zorientowałam się, że tym razem trafiłam kulą w płot. Tisha Murray i Heather Montrose patrzyły na mnie ze szczególną wzgardą. Przez moment miałam ochotę wstać i rozwalić im głowy jedną o drugą, ale już raz próbowałam i nie wyszło.
Zresztą, w ramach „podejmowania wysiłku” w nowym roku - oprócz działań zmierzających do rozkochania w sobie niewinnych młodych ludzi, tak abym mogła spacerować z nimi za rączkę przed warsztatem, w którym pracował Rob - obiecałam sobie nie wdawać się w bójki. Poważnie. W dziesiątej klasie spędziłam aż nadto czasu na odsiadkach w związku z brakiem umiejętności panowania nad gniewem. W tym roku nie zamierzałam popełnić tego błędu.
To był jeden z powodów - poza brakiem czystych levisów - dla których zdecydowałam się na minispódniczkę. Trudno dołożyć komuś kolanem w krocze, kiedy jest się odzianym w lycrę i rayon.
Może, pomyślałam, obserwując twarze wokół, Amber zaszła w ciążę i tylko ja nic o tym nie wiem. Mieliśmy wprawdzie lekcje higieny z trenerem Albrightem, który ostrzegał nas przed konsekwencjami pożycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale takie rzeczy się przecież zdarzają. Nawet cheerleaderkom.
Chyba jednak nie Amber Mackey, ponieważ pan Ch. spojrzał na mnie i bezbarwnym tonem oznajmił:
- Mastriani, ona nie żyje.
- Nie żyje? - powtórzyłam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka, dodałam:
- Jest pan pewien?
Nie wiem, co mnie podkusiło. Kiedy nauczyciel twierdzi, że ktoś nie żyje, nie ma w zasadzie powodu, żeby mu nie wierzyć.
Po prostu mnie zaskoczył. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze była... no cóż, pełna życia. Nie należała do tych antypatycznych cheerleaderek, które na wszystkich patrzą z góry. Nigdy nie była złośliwa i nigdy się nie wywyższała. Dotrzymanie kroku innym dziewczynom z reprezentacji, zarówno w dziedzinie życia towarzyskiego, jak i sportu, kosztowało ją wiele pracy. Jeśli chodzi o naukę, też nie była orłem.
Ale starała się. Naprawdę się starała.
Pan Ch. nie odpowiedział.
Zrobiła to Heather Montrose.
- Owszem, nie żyje - powiedziała, wydymając z pogardą starannie nabłyszczone usta. - A gdzieś ty się podziewała, skoro już o tym mowa?
- Doprawdy - odezwała się Tisha Murray - kto jak kto, ale dziewczyna od pioruna powinna coś wiedzieć na ten temat.
- No właśnie? - dodała Heather. - Wysiadł twój radar, czy co?
Nie jestem, szczerze mówiąc, osobą zbyt popularną, ale ponieważ nie mam w zwyczaju wyzłośliwiać się i dokuczać dla przyjemności, jak Heather i Tisha, zawsze znajdą się tacy, którzy chętnie staną w mojej obronie. Tym razem był to Todd Mintz - futbolista szkolnej reprezentacji, który siedział zaraz za mną.
- Jezu, możecie przestać? - odezwał się. - Ona już nie robi tych rzeczy z parapsychologią. Nie wiedziałyście?
- Owszem - powiedziała Heather, wstrząsnąwszy blond grzywą. - Słyszałam o tym.
- A ja słyszałam - wtrąciła Tisha - że dwa tygodnie temu znalazła dzieciaka, który się zgubił w jaskini czy gdzieś tam.
To była jawna nieprawda. Dzieciaka znalazłam cztery tygodnie temu. Ale nie miałam ochoty dyskutować z takimi jak Tisha.
Na szczęście taktowna interwencja pana Cheavera wybawiła mnie z kłopotu.
- Najmocniej przepraszam - powiedział pan Ch. - Niektórych z was to może zaskoczy, ale chciałbym poprowadzić lekcję. Czy zechcielibyście odłożyć prywatne pogawędki na po dzwonku? Mastriani! Przesuń się o jedno miejsce.
Przesunęłam się, a za mną cały rząd. Jednocześnie szeptem zapytałam Todda:
- Jak to się właściwie stało?
Myślałam, że Amber zachorowała na białaczkę albo coś w tym stylu i teraz cheerleaderki poprowadzą kampanię walki z rakiem, zarabiając na myciu samochodów. Może nawet założyły już fundację Amber.
Śmierć Amber nie nastąpiła jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedział:
- Znaleźli ją wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną.
Rany!
2Jak można zrobić coś takiego? I kto mógł to zrobić? Naprawdę chciałabym wiedzieć.
Kto mógł udusić cheerleaderkę i zostawić jej ciało na dnie wapiennego kamieniołomu?
Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś miałby ochotę udusić cheerleaderkę. Nasza szkoła hoduje jedne z najzłośliwszych cheerleaderek w Ameryce Północnej. Nie żartuję. Jakby wszystkie, żeby się dostać do drużyny, musiały przejść testy wykazujące, że nie posiadają żadnych ludzkich odruchów. Cheerleaderki w Liceum im. Ernesta Pyle'a prędzej wyskubałyby sobie rzęsy, niż zamieniły słowo z osobą stojącą niżej od nich w hierarchii towarzyskiej.
Ale wprowadzić taki zamysł w życie? Naprawdę wyprawić jedną z nich na tamten świat?
A poza tym Amber nie była taka jak jej koleżanki z drużyny. Widziałam kiedyś, jak uśmiechała się do wsioka - tym miłym słówkiem określa się u nas dzieciaki, które dojeżdżają do liceum spoza miasta; dzieciaki, które nie pochodzą ze wsi, określa się mianem miastowych.
Amber należała do miastowych, tak jak Ruth i ja, ale nigdy nie zauważyłam, żeby się z tego powodu puszyła, w przeciwieństwie do Heather, Tishy i innych dziewczyn tego typu. Kiedy Amber była kapitanem drużyny na WF - ie, nigdy nie wybierała najpierw miastowych, wsioków zostawiając na sam koniec. Amber nigdy nie wydziwiała na wiejskie wranglery i lee, jedyne dżinsy, na jakie te dzieciaki było stać. Nigdy nie widziałam, żeby Amber przeprowadzała „test wsioka”: podnosząc długopis i pytając niczego nie podejrzewającą ofiarę, co trzyma w ręce. (Jeśli ktoś odpowiadał, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla południowców, klasyfikowano go jako wsioka i wyśmiewano za wiejski akcent).
Czy to takie dziwne, że czasami nie potrafię opanować gniewu? Pytam serio. Czy was nie trafiałby szlag, gdybyście, na co dzień mieli do czynienia z czymś takim?
To okropne, że ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiała umrzeć. Lubiłam ją.
Nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, jak się wkrótce przekonałam.
- Dobra robota - syknął ktoś za moimi plecami, mijając mnie na korytarzu, kiedy zmierzałam w stronę szafki.
Można na ciebie liczyć - powiedział ktoś inny, kiedy wychodziłam z pracowni biologicznej.
To nie wszystko. Usłyszałam też sarkastyczne:
- Dzięki wielkie, dziewczyno od pioruna.
Kiedy mijałam stadko Pomponek, cheerleaderek z pierwszej klasy, pod moim adresem padło słowo: „świnia”.
- Nic nie rozumiem - pożaliłam się Ruth na próbie orkiestry, kiedy wyjmowałyśmy instrumenty. - Obwiniają mnie za to, co się stało z Amber. Jakbym miała z tym coś wspólnego.
Ruth, smarując smyczek kalafonią, potrząsnęła głową.
- Nie o to chodzi - stwierdziła. Musiała dostać jakiś cynk. - Sądzę, że kiedy Amber nie wróciła do domu w piątek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policję, ale gliny nie zdołały jej znaleźć. Myślę, że parę osób dzwoniło potem do ciebie. Może mieli nadzieję, że uda ci się wpaść na jakiś trop. Wiesz, dzięki twoim szczególnym umiejętnościom. Ale nie było cię w domu, oczywiście, a twoja ciotka nie podałaby nikomu numeru komórki mojego ojca, a nie było innego sposobu, żeby się z nami porozumieć, więc...
Więc? Więc to była moja wina. Albo, w najlepszym wypadku, wina ciotki Rose. Jeszcze jeden powód, żeby jej nie znosić.
Zadałam sobie wiele trudu, żeby wbić wszystkim do głowy, że nie potrafię już odnajdywać ludzi dzięki jakimś niezwykłym zdolnościom. Zeszłej wiosny, kiedy trzasnął mnie piorun, zyskałam na chwilę dar odnajdywania zaginionych. Wystarczyło spojrzeć na fotografię, a potem iść spać. Rano budziłam się z gotowym adresem w głowie. Ale niezwykły dar mnie opuścił. Powiedziałam o tym dziennikarzom. Powiedziałam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od pioruna - jak przezwały mnie media - przestała istnieć. Moje zdolności nadprzyrodzone ulotniły się w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiły.
Tyle, że tak naprawdę wcale się nie ulotniły. Kłamałam, żeby prasa - i gliniarze - odczepili się ode mnie.
Zdaje się, że Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzyło w moje kłamstwa.
- Spokojnie, Jess - powiedziała Ruth, brzdąkając na wiolonczeli. - To nie twoja wina. Jeśli już, to najwyżej twojej stukniętej ciotuni. Powinna była zrozumieć, że sprawa jest pilna i dać im numer komórki mojego taty. Ale gdyby nawet, to znasz Amber. Nie była niewinnym kwiatuszkiem. Nic dziwnego, że skończyła martwa w kamieniołomach.
Jeśli to mnie miało pocieszyć, nie podziałało. Prześlizgnęłam się z powrotem do sekcji fletów, ale nie mogłam się skupić na tym, co mówił pan Vine, nasz nauczyciel. Myślałam tylko o tym, jak na zeszłorocznym festiwalu talentów Amber i jej stały chłopak - Mark Leskowski, futbolista szkolnych Jaguarów - odegrali w żałosny sposób Attything You Can Do I Can Do Better i z jaką powagą Amber podchodziła do konkursu i jak bardzo była pewna, że zwyciężą.
Nie wygrali, rzecz jasna - pierwszą nagrodę zdobył chłopak, którego piesek wył na dźwięk melodii z Siódmego nieba - ale Amber i tak się cieszyła, że zajęli drugie miejsce.
O mało nie umarła ze szczęścia, pomyślałam mimo woli.
- W porządku - odezwał się pan Vine przed dzwonkiem. - Do końca tygodnia będą się odbywać przesłuchania. Jutro rogi, instrumenty smyczkowe w środę, dęte w czwartek, a perkusyjne w piątek. Więc bądźcie tak mili i poćwiczcie dla odmiany, jasne?
Rozległ się dzwonek na przerwę obiadową, ale nikt nie rzucił się pędem do wyjścia. Wszyscy sięgnęli pod ławki, wyciągając kanapki i puszki z ciepławymi napojami. Otóż większość dzieciaków w naszej orkiestrze to dziwacy i komputerowcy. Boją się wejść do szkolnej stołówki, gdzie mogliby się narazić na docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko rówieśników. W związku z tym w porze lunchu przesiadują w skrzydle muzycznym, żując kanapki z tuńczykiem i kłócąc się o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy Picard.
To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie miałam ochoty na jedzenie rozmiękłych kanapek w szkolnej ławce. Po drugie, jak oświadczyła Ruth, teraz, kiedy gruntownie odnowiłyśmy naszą garderobę - a ona straciła znacząco na wadze - nie możemy się ukrywać w zakamarkach pomieszczeń orkiestry. Serce Ruth wciąż należało do Scotta, ale Scott mieszkał pięćset kilometrów dalej. Zostało nam zaledwie dziesięć miesięcy, żeby zorganizować sobie chłopaka na bal maturalny, i Ruth nalegała, żebyśmy od razu wzięły się do roboty.
Zanim jednak opuściłyśmy skrzydło muzyczne, zaczepiła nas jedna z koleżanek flecistek, której nie darzę szczególną sympatią, Karen Sue Hankey. Karen poinformowała mnie, że w tym roku powinnam porzucić wszelką nadzieję na zachowanie trzeciego miejsca, ponieważ ostatnio ćwiczyła po cztery godziny dziennie i pobierała prywatne lekcje u profesora z pobliskiego college'u.
- Świetnie - mruknęłam, próbując ją wyminąć.
- Och, a tak przy okazji - dodała Karen Sue - to naprawdę ładnie z twojej strony, że tak pomogłaś w sprawie Amber i w ogóle.
Ale to jeszcze nic. W stołówce było dziesięć razy gorzej. Jak tylko ustawiłyśmy się w kolejce, Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanęły za nami i zaczęły robić uwagi.
Nie rozumiem tego. Naprawdę nie rozumiem. Wiosną, na koniec szkoły, dałam wszystkim jasno do zrozumienia, że straciłam zdolności parapsychiczne. Dlaczego wszyscy byli tacy pewni, że skłamałam? Jedyną osobą, która znała prawdę, była Ruth, a ona nigdy by mnie nie zdradziła.
- No to jak to jest? - zapytała Heather, ustawiając się za nami w kolejce do grilla. - Jak to jest, kiedy ma się świadomość, że ktoś umarł z naszego powodu?
- Amber nie umarła z powodu czegoś, co ja zrobiłam - powiedziałam, nie odrywając wzroku od tacy, którą przesuwałam wzdłuż rzędu miseczek z podejrzanej barwy galaretką cytrynową i niepokojąco grudkowatym budyniem z tapioki. - Amber umarła, ponieważ ktoś ją zabił. Tym kimś nie byłam ja.
- Owszem - zgodziła się Tisha. - Ale koroner stwierdził, że przez jakiś czas ją gdzieś przetrzymywano, zanim została zamordowana. Miała na ciele odparzyny.
- Odleżyny - poprawiła ją Ruth.
- Wszystko jedno - powiedziała Tisha. - To znaczy, że jakbyś była na miejscu, mogłabyś ją znaleźć.
- Dobra, ale mnie nie było - odparłam. - W porządku? Wybacz, pojechałam na wakacje.
- Doprawdy, Tisha - odezwała się Heather karcącym tonem. - Ona musi czasami wyjeżdżać na wakacje. Wiesz, czasami musi odpocząć od tego swojego nienormalnego braciszka.
- O Boże! - Ruth jęknęła i szybko usunęła tacę z linii ognia.
Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziała. Naprawdę staram się pamiętać o dobrych radach, jakich udzielił mi szkolny pedagog, pan Goodhart, w sprawie panowania nad gwałtownymi uczuciami - że należy najpierw policzyć do dziesięciu i tak dalej. Ale nawet po dwóch latach nauk - i po prawie dwóch latach ciągłych odsiadek w związku z nieudanymi próbami stosowania się do tych nauk - każda niepochlebna wzmianka na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza mnie z równowagi.
W sekundę po tej nierozsądnej uwadze Heather została rozpłaszczona na ścianie.
Trzymałam ją jedną ręką. Zaciskałam palce na jej szyi.
- Czy nikt ci nigdy nie mówił - syknęłam, przysuwając twarz do jej twarzy - że to nieładnie śmiać się z ludzi, których los potraktował gorzej od nas?
Heather nie udzieliła odpowiedzi. Nie mogła, ponieważ ściskałam jej krtań.
- Hej! - W grubym głosie brzmiało zdumienie. - Hej, co się tu dzieje?
Rozpoznałam, oczywiście, ten głos.
- Pilnuj swojego nosa, Jeff - powiedziałam. Jeff Day, napastnik drużyny futbolowej i skończony idiota, również nie zaliczał się do moich ulubieńców.
- Puść ją - powiedział Jeff Poczułam na ramieniu jego mięsistą łapę.
Precyzyjnie wymierzony cios łokciem położył kres tej interwencji. Kiedy Jeff usiłował złapać oddech, rozluźniłam odrobinkę chwyt na gardle Heather.
- No, więc? - odezwałam się - Jak będzie z przeprosinami? Niestety, źle oceniłam czas potrzebny Jeffowi na dojście do siebie po moim ciosie. Serdelkowate paluchy znów chwyciły mnie za ramię. Tym razem zdołał oderwać mnie od Heather.
- Zostaw ją w spokoju! - wrzasnął, czerwony jak burak. Byłam pewna, że mnie uderzy. Naprawdę. I w jakiś sposób cieszyłam się na tę myśl. Jeff zamachnąłby się, ja zrobiłabym unik, a potem rąbnęłabym go w nos. Od pewnego czasu marzyłam o tym, żeby złamać nos Jeffowi Dayowi. A d...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]