Mike Carey
PRZEBIERAŃCY
Przełożyła Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2009
Tytuł oryginału:
Dead Men's Boots
Copyright © 2007 by Mike Carey
Copyright for the Polish translation
© 2009 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Joanna Figlewska
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:
Jarek Krawczyk
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-143-0
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60
e-mail kurz@mag.com.pl
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. (22) 721-30-00
www.olesiejuk.pl
Druk i oprawa:
drukarnia@dd-w.pl
Mojemu bratu, Dave'owi, z miłością.
Jesteś tam, mały?
1Niezbyt często bywam na pogrzebach, a kiedy już się zjawiam, to zazwyczaj albo pijany w trupa, albo nafaszerowany ziołową bombą ogłuszającą w rodzaju salwinoriny, do tego stopnia, że zaczynam tracić czucie od stóp w górę; przypomina to stopniowe wygaszanie centralnego układu nerwowego. Dziś byłem trzeźwy jak świnia, a to dopiero początek moich zmartwień. Na cmentarzu panował przeraźliwy ziąb - tak mocny, że czułem go nawet przez rosyjski wojskowy szynel (nigdy nie walczyłem, ale szara piechota to stan umysłu). Słońce wciąż tkwiło w zimowej przechowalni, porywisty wschodni wiatr szorował mi twarz ostrym pilnikiem, a poczucie winy atakowało umysł niczym ostry drut, powoli przegryzający się przez bryłę lodu.
- Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz - powiedział ksiądz, a przynajmniej do tego właśnie sprowadzały się jego słowa.
Na październikowym mrozie jego włosy i skóra były jasne jak popiół. Żałobnicy niosący trumnę ruszyli do przodu w chwili, gdy wiatr znów powiał mocniej i osłaniający ją całun wydął się jak żagiel. Czekał go jednak krótki rejs: wystarczyły dwa kroki, by znaleźli się obok równej, prostokątnej dziury w ziemi. Tam pochylili się równo jak jeden mąż i ułożyli trumnę na dwóch parcianych pasach, przytrzymywanych przez czterech rosłych grabarzy. Ci jednocześnie ruszyli naprzód i trumna bezszelestnie zniknęła w ziemi.
Spoczywaj w spokoju, Johnie Gittingsie. A przynajmniej śmiertelna część ciebie: co do reszty, będziemy musieli zaczekać i zobaczyć.
Może dlatego właśnie wdowa po Johnie, Carla, stojąca naprzeciw mnie w eleganckiej żałobie, sprawiała wrażenie tak wyczerpanej i spiętej. Jej kostium uzupełniała broszka ozdobiona pękiem czarnych jak noc piór. Gdy tak na nią patrzyłem, przez moment wyobrażałem sobie, że spoglądam na wszystko z wielkiej wysokości, i czerń jej sukni stała się czernią asfaltowanej drogi, na środku której spoczywały szczątki martwego, zabitego przez samochód ptaka.
Ksiądz znów zaczął, wiatr jednak porywał jego słowa i rozdawał na chybił trafił pośród nas tak, że każdemu przypadła zaledwie mizerna cząstka mądrości i pociechy. Zatopiony we własnych myślach, skupionych na śmiertelności i zmartwychwstaniu bez możliwości odkupienia, rozejrzałem się po twarzach innych żałobników. Przypominało to „Who is Who” londyńskich egzorcystów. Byli tam między innymi Reggie Tang, Therese O'Driscoll i Greg Lockyear, przedstawiciele Kolektywu z Tamizy; Burbon Bryant i jego nowa żona Cath, o rysach ostrych jak brzytwa; Larry Tallowhill i Louise Beddows - Larry sam wyglądał jak chodzący trup, jego białe kości policzkowe prześwitywały przez skórę niczym płomień przez papierową latarnię; Bill Schofield, znany z powodów zarówno skomplikowanych, jak i obscenicznych, jako Jonasz; Ade Underwood, Sita Lovejoy, Michelle Mooney - wszystkie z pięknego Południa (czyli z okolic dzielnicy Elephant & Castle), a pośród „i innych” dziewczyna - niezwykle ładna, niezwykle młoda, o sięgających ramion niemal białych włosach, która przyglądała mi się podczas całej ceremonii. Jej twarz miała w sobie coś znajomego i niepokojącego, ale nie potrafiłem tego określić, i niepewność ta bynajmniej nie poprawiała mi nastroju. Podobnie jak nieobecność jedynej londyńskiej egzorcystki, którą miałem nadzieję ujrzeć na tej imprezie. Ale też Juliet Salazar nigdy nie należała do osób przesadnie sentymentalnych. Szczerze mówiąc, wątpię, by znalazła w sobie jakikolwiek sentyment, nawet gdyby jej za to zapłacono.
Ponieważ byliśmy na cmentarzu, zjawiło się też sporo zmarłych. Zebrali się w grupki wokół nas, w bezpiecznej odległości, wyczuwając zgromadzoną tu moc i to, co mogłaby z nimi zrobić, ale byli tak złaknieni jakichkolwiek wrażeń, że nie mogli się powstrzymać. Trudno było nie zerkać na ową żałosną zbieraninę, choć patrząc na duchy, często zachęcamy je, by podeszły bliżej, zupełnie jakby nasza uwaga działała jak przyciągający je magnes. Były ich tu dziesiątki, może nawet setki, stłoczonych tak ciasno, że nakładały się na siebie, ich głowy przenikały przez kończyny i torsy innych, byle tylko lepiej się nam przyjrzeć, a może też obejrzeć nowego. Najnowsze duchy wciąż nosiły na sobie ślady śmierci: wychudzone ciała, nogi i ręce wyginające się pod osobliwymi kątami, a w jednym przypadku wielką ranę na piersi, niemal na pewno stanowiącą pozostałość po kuli. Mieszkańcy o dłuższym stażu albo nauczyli się dosyć, by ukryć pamiątki po śmierci, albo też dosyć zapomnieli, i bardziej przypominali siebie samych za życia. Inni powoli dogasali i rozpływali się, tak że co paskudniejsze szczegóły całkiem zniknęły.
Ksiądz najwyraźniej nie dostrzegał licznie zgromadzonych słuchaczy. Może i dobrze, bo biorąc pod uwagę jego wiek i mizerną kondycję, mógłby nie znieść wstrząsu. Jednakże ludzie uprawiający mój zawód nic nie mogą poradzić na swój szósty zmysł, nie da się go włączać i wyłączać wedle woli. W pewnym momencie mowy pogrzebowej Burbon Bryant sięgnął do kieszeni i wysunął z niej książeczkę zapałek, którą zawsze tam nosi - to jego narzędzie, służące do poskramiania mieszkańców niewidzialnych królestw, tak jak moim jest prosty metalowy flet („Clarke's Original” w tonacji D). Położyłem mu dłoń na ramieniu i pokręciłem głową.
- Nie teraz - wycedziłem z naciskiem samym kącikiem ust.
- Wypalę tylko parę sztuk, Fix - wymamrotał. - Reszta ucieknie jak spłoszone gołębie.
- Jeśli to zrobisz, złamię ci szczękę - odparłem pogodnie.
Burbon obdarzył mnie zaskoczonym, urażonym spojrzeniem, właściwie odczytał wyraz mojej twarzy i schował zapałki.
Czemu nie upiłem się przed przyjściem? Sądząc po zebranych wokół twarzach, nie byłbym jedyny. Egzorcyści często sięgają po wódkę, by uciszyć swój zmysł śmierci, wielu z nich używa też speedów, kiedy chcą go wyostrzyć. Ale ja starannie dobieram chwile, kiedy sięgam po sztuczne wsparcie: dziś miałbym wrażenie, że próbuję się ukryć przed czymś, czemu się wstydzę stawić czoło, a nie jedynie stępiam nieprzyjemne bodźce. Kiepski precedens.
Starałem się jak najmocniej zdekoncentrować, patrząc poprzez zbiorowisko zmarłych w stronę wysokiego, cmentarnego ogrodzenia z kutego żelaza, zwieńczonego wybitnie niechrześcijańskim drutem kolczastym. Nawet tam jednak nie znalazłem wytchnienia: demonstranci z Tchnienia Życia napierali na pręty niczym turyści w zoo, wykrzykując wyzwiska pod naszym adresem. Na szczęście staliśmy dość daleko, by nie dało się ich zrozumieć. Życiowcy, jak nazywamy ich lekceważąco, to radykalni obrońcy praw zmarłych. Dla nich my, duchołapy, jesteśmy tym samym, co dla wiernych katolików lekarze aborcjoniści. Zawsze pojawiają się na pogrzebach egzorcystów, jeśli tylko zwęszą okazję. Najpewniej ksiądz bądź jeden z grabarzy potajemnie z nimi sympatyzował i przekazał informację.
Ceremonia powoli dobiegała końca. Carla rzuciła garść ziemi na trumnę męża, parę osób ustawiło się w kolejce, by uczynić to samo. Potem grabarze zaczęli na dobre machać łopatami. Teraz, gdy pokłoniliśmy się już rytualnie obrzędowi orania ziemi, mogliśmy się rozejść, odczekawszy przyzwoitą chwilę. Carla tuż przed pogrzebem odwołała planowaną stypę w swoim domu w Mill Hill, nie podając zbyt jasnych powodów, a sam pogrzeb, który ozdobione czarną obwódką zaproszenia zapowiadały na trzecią, został bez wyjaśnienia przesunięty na wpół do drugiej. Może dlatego Juliet się nie zjawiła.
W chwili, gdy już sobie gratulowałem, że łatwo mi się upiekło, krzyk od strony bramy głównej sprawił, że odwróciłem się w tamtą stronę. Jakiś człowiek biegł ku nam żwawym krokiem, dziwnie kontrastującym z nieskazitelnie skrojonym włoskim garniturem. Zazwyczaj ludzie nie wkładają ciuchów od Enzo Tovare do joggingu, bo pot i błoto nie wpływają zbyt dobrze na delikatne szwy.
Pod innymi względami ów spóźnialski także wyglądał nietypowo. Kasztanowe włosy zaczesał do tyłu w staroświeckim stylu, przypominającym Errola Flynna, miał też pasującą do niego hollywoodzką twarz - owoc albo wspaniałych genów, albo pracy świetnego chirurga plastycznego. Na oko liczył sobie trzydziestkę, ale coś w jego rysach przywodziło na myśl albo przedwczesną dojrzałość, wynikającą z bogatych doświadczeń, albo też wewnętrzny spokój i powagę. Wyglądał staro jak na swój wiek i było mu z tym całkiem do twarzy.
A w dłoni trzymał złożoną kartkę papieru, którą unosił tryumfalnie, demonstrując wszem wobec. To plus eleganckie ciuchy sprawiło, że zwątpiłem w pierwotne założenie, że to jeden z Życiowców, próbujący zakłócić uroczystość ogłuszającą petardą albo workiem z farbą.
Kiedy znalazł się między nami, zwolnił, i gdy mnie mijał, zauważyłem, że wcale nie dyszy, mimo szybkiego biegu. Zastanawiałem się, czy do ćwiczeń także wkłada włoskie płótna.
- Pani Gittings - rzekł, wręczając papier Carli. - To nakaz wydany dziś rano przez sędziego Tilneya z sądu dzielnicowego w Hendon. Zechce pani przeczytać?
Carla wytrąciła kartkę z dłoni mężczyzny, który sięgnął szybko, by ją złapać, nim wyląduje w grobie.
- Niech pan stąd idzie, panie Todd - powiedziała lodowato. - Nie ma tu pan nic do roboty. Absolutnie nic.
- Pozwolę sobie się nie zgodzić - odparł uprzejmym tonem facet we włoskim garniturze. Rozłożył kartkę i zademonstrował Carli. - Wie pani, co tu robię, pani Gittings, i dlaczego nie mogę na to pozwolić. To wszystko jest nielegalne. Nakaz zabrania pani grzebania doczesnych szczątków świętej pamięci Jonathana Gittingsa i nakazuje pojawienie się w...
Nagle zabrakło mu pary. Patrzył na grób i wyraźnie dotarło do niego, że jest już zasiedlony i do połowy zasypany ziemią. Może na sekundę stracił wątek: wystrojony, z nakazem w ręku, i wszystko na próżno! Potem ponownie złożył nakaz i zdecydowanym gestem wsunął do kieszonki na piersi. Minę miał poważną.
- Najwyraźniej przyszedłem za późno - oznajmił. - Miałem wrażenie, że ceremonia ma się odbyć o trzeciej. Z pewnością to właśnie mi powiedziano, kiedy dziś rano zadzwoniłem do zakładu pogrzebowego. Może w ostatniej chwili przesunięto godzinę? - Carla zarumieniła się, otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Todd gestem poddania uniósł obie ręce. - Nie zamierzam przerywać pogrzebu, który już się toczy, i przepraszam za zakłócenie powagi chwili. Gdybym zjawił się przed pogrzebem, miałbym obowiązek zapobiec mu. Teraz... wrócę do siebie i rozważę inne dostępne środki. Wkrótce znów porozmawiamy, pani Gittings, i może się pani spodziewać nakazu ekshumacji...
Carla wydała z siebie bolesny okrzyk, jakby te słowa zraniły ją fizycznie. Wówczas Reggie Tang - nietypowy Galahad - stanął między nią a prawnikiem i przygwoździł go morderczym spojrzeniem.
- Czy mogę zobaczyć pańskie zaproszenie? - rzucił.
Zauważyłem, że zwodniczo chuderlawy kumpel Reggiego, Greg Lockyear, podkradł się do Todda od tyłu, patrząc na przyjaciela i czekając na sygnał. Nie mogłem uwierzyć, że zamierzają zrobić coś prawnikowi na oczach pięćdziesięciu świadków, lecz ponura zawziętość na twarzy Reggiego mówiła sama za siebie. Podobnie jak większość nas, znał Johna od wieków i kilka razy pracował z nim, kiedy nie znalazł lepszej oferty. Tak to zwykle działało i przypuszczałem, że może podobnie jak ja, czuł teraz spóźnione wyrzuty sumienia na myśl, że zawsze traktował Johna jak ostatnią deskę ratunku. Może więc uznał pobicie faceta w garniturze za łatwy sposób zrównoważenia złej karmy.
Wystąpiłem naprzód, zaskoczony tym faktem równie mocno jak inni zebrani, i położyłem dłoń na ramieniu Reggiego. Zwrócił ku mnie gniewne spojrzenie, zdumiony i oburzony tym, że ktoś mu przeszkadza, kiedy on się dopiero rozgrzewa.
- Zachowuj się, Reggie - powiedziałem. - Nikomu się nie przysłużysz, wywołując tu bójkę, a już na pewno nie Carli.
Jeszcze chwilę patrzyliśmy sobie w oczy i zaczynałem już podejrzewać, że zaraz mnie rąbnie. Przesunąłem się w lewo, by mieć na oku Grega Lockyeara - tak przynajmniej nie musiałbym walczyć na dwóch frontach - ale chwila minęła i Reggie odwrócił się, z niesmakiem wzruszając ramionami.
- Pierdzielone pasożyty - rzekł. - Niech ci będzie, Fix. Ale jeśli się stąd, kurwa, nie zabierze, przyfanzolę mu w twarz.
Posłałem Toddowi spojrzenie, pytające, na co jeszcze czeka.
- Pani Gittings będzie w kontakcie - rzekłem.
- Z pewnością - zgodził się. - Ale naprawdę muszę już zacząć...
- Musi pan lepiej dobierać chwile. Będzie w kontakcie. Na razie proszę to zostawić, dobrze?
Todd powiódł wzrokiem po otaczających go ponurych twarzach i pewnie dokonał w myślach szybkich obliczeń. Rozejrzał się w poszukiwaniu Carli, ona jednak cofnęła się między życzliwy tłumek i słuchała słów pociechy Cath i Therese.
- Jestem gotów zaczekać dzień lub dwa - oświadczył w końcu. - Z szacunku dla wdowy. Dzień lub dwa, nie więcej.
- Dobry plan - zgodziłem się.
Pozdrowiwszy mnie szybkim skinieniem głowy, Todd obrócił się na pięcie. Tym razem poruszał się znacznie wolniej i dopiero po minucie zniknął mi z oczu, pogarszając jeszcze i tak już ponury i nerwowy nastrój.
Rozpraszaliśmy się powoli, bez entuzjazmu wymieniając się uwagami na placyku obok parkingu, bo nikt nie chciał się oddalić w nieprzystojnym pośpiechu. Przywitałem się z Louise - nie widziałem jej od ponad roku - i przez chwilę graliśmy w „czyż to nie okropne”, wymieniając się historyjkami na temat Życiowców.
- Ostatnio organizują zasadzki - oznajmiła Louise z leniwym, przeciągłym akcentem z Tyneside i przypaliła papierosa złotą zapalniczką w kształcie małego rewolweru. - Załatwiają nas kolejno. Uwierzyłbyś? Do Stu Langleya zadzwonili nad ranem. Jakaś kobieta mówiła, że właśnie wprowadziła się do nowego domu i w cholernym kiblu na parterze zobaczyła ducha. Stu kazał jej przyjść rano, ale babka rozpłakała się i zaczęła błagać coraz głośniej i natarczywiej, a Stu był zbyt uprzejmy, żeby rzucić słuchawką. W końcu ubrał się i pojechał do niej. Na jego miejscu kazałabym jej się powstrzymać albo sikać przez okno. W każdym razie przyjechał na miejsce, gdzieś w Gypsy Hill. Dokładnie tam, gdzie mówiła, zobaczył dom z tabliczką na sprzedaż. Drzwi frontowe stały otworem i jak ostatni kretyn wszedł do środka. Nie zastanowił się, czemu w oknach nie świeci się światło ani dlaczego na trawniku wciąż stoi znak na sprzedaż, skoro babka już się wprowadziła. Było ich czterech, mieli bejsbole. Załatwili go tak, że wylądował w szpitalu, w śpiączce. Przeżył jeszcze tydzień, potem lekarze odłączyli respirator. Powiadam ci, Fix, nie przestaną, póki nie wykończą nas wszystkich.
- Nawet jeśli, nic to im nie da. - Pokręciłem głową, gdy Louise zaproponowała mi sztacha. - Egzorcyzmy są teraz częścią ludzkiego genomu. Pewnie zawsze były, tyle że nie objawiły się, dopóki nie pojawiło się coś do egzorcyzmowania. Zabicie nas wszystkich nie rozwiąże problemu.
Gwałtownie wydmuchnęła dym nosem.
- Nie, ale pobicie kilkorga z nas daje reszcie sporo do myślenia.
Obok przeszła kolejna grupka żałobników zmierzających do samochodów, jedną z nich była ostra blondynka. Towarzyszyło jej dwóch facetów, których nie znałem. Przechodząc obok, posłała mi kolejne mordercze spojrzenie.
- Wiesz może, kto to? - spytałem Louise, zerkając w bok i wskazując kobietę tak, by nikomu nie rzuciło się to w oczy.
- Kto?
- Ta dziewczyna.
Louise wypuściła z ust powietrze w głośnym westchnieniu i skrzywiła się ze znużeniem.
- Dana McClennan.
- McClennan? - Coś wewnątrz mnie szarpnęło się i opadło pod dziwnym kątem. - Jakaś krewna nieświętej pamięci Gabriela McClennana?
- Córka - wyjaśniła Louise. - I pozostała wierna rodzinnej tradycji, Fix. Jest nawet wredniejsza niż jej stary. Kiedy się dowiedziała, że Larry ma HIV-a, uciekła z prędkością stu mil na godzinę. Myślałby kto, że próbował ją pocałować z języczkiem czy coś takiego. A może babka uważa, że do zarażenia się wystarczy sama rozmowa, tak jak moja mama.
Nie odpowiedziałem. Wzmianka o Gabie McClennanie przywołała całą gamę bardzo nieprzyjemnych wspomnień, w większości wywodzących się z nocy, gdy go zabiłem. No dobra, może pośrednio: tak naprawdę bardzo ułatwiłem komuś innemu zabicie go. I tak nie pozostawił mi wyboru, bo sam chciał mnie załatwić, sam też sprowadził na imprezę wilka, któremu rzuciłem go na pożarcie. Można rzec, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Całkiem sporo przekonujących argumentów, ale żaden nie sprawił, że poczułem się lepiej. Z całą też pewnością nie potrafiłbym się wytłumaczyć wdowie i dzieciom.
- Co ona tu robi? - spytałem.
- Przyjechała z Burbonem. Chyba rozesłał wici w Oriflammie, że dziś pogrzebią Johna. Mówił, że załatwił samochody wszystkim egzorcystom, którzy zechcą przyjechać.
- Jest duchołapką?
Louise wzruszyła ramionami.
- Owszem, tak sama twierdzi. Poszła w ślady ojca. Nie mam pojęcia, czy jest w tym dobra.
Przyjąłem to po męsku, ale te wieści mnie nie ucieszyły. Jeśli córka Gabe'a działa w tej samej branży co ja, w dodatku w Londynie, wciąż będziemy na siebie wpadać, czy nam się to podoba, czy nie. Niezbyt radosna perspektywa. Odprowadziłem dziewczynę wzrokiem aż do bramy. Zobaczyłem jak się zatrzymuje, nie zważając na dwóch oddalających się towarzyszy, i zamienia kilka słów z Życiowcami pikietującymi cmentarz. Ktoś powinien z nią o tym porozmawiać: zachęcanie tych świrów to kiepski pomysł.
- Jak tam muzyka? - spytałem, niezbyt delikatnie próbując rozluźnić nastrój.
Louise grała na basie w zespole o większej liczbie nazw niż koncertów. Zdawało mi się mętnie, że ich obecne nom de sound-stage brzmi jakoś punkow...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]