[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NORA CADE
RANCHO
NA
DZIKIM ZACHODZIE
1
Rozdział 1
Żarzące się czerwienią słońce tonęło za ostrymi szczytami potężnego
masywu górskiego. Czerwonozłota poświata po raz ostatni odbiła się w
wychodzących na zachód oknach rozłożystego budynku o białych ścianach.
Zaraz potem ciemności zaległy nad doliną.
Steve Felton stał w swojej łazience wyłożonej piaskowymi kafelkami i
energicznie wycierał swe kruczoczarne włosy. Wyszedł właśnie spod
prysznica i cały ociekał wodą. Mokry ręcznik przewiesił przez górną framugę
kabiny i przeszedł do sypialni graniczącej z łazienką. Zatopiony w myślach
zatrzymał się pośrodku pokoju. Stało w nim wielkie szerokie łóżko z jasnego
sosnowego drewna, przykryte ręcznie tkaną indiańską kapą w intensywnej
niebiesko-zielonej tonacji.
Naprzeciw łóżka znajdował się kominek wmurowany w ścianę. Obok
niego stał masywny stół z tego samego jasnego drewna co łóżko i ciężki fotel
obity zamszem. Wyposażenie pokoju uzupełniała sporych rozmiarów komoda
stojąca przy drzwiach do łazienki. Przesuwane szklane drzwi prowadziły na
werandę ciągnącą się wzdłuż całej zachodniej ściany budynku.
Steve spojrzał na góry rysujące się ostrą linią na horyzoncie. Zanucił starą
piosenkę, którą znał jeszcze z dzieciństwa. Przed chwilą zadzwonił Chuck i
zapowiedział się na jutro. Wpadnę w ciągu dnia, ale-nie rób sobie żadnych
kłopotów. Do zobaczenia jutro. Steve ubrał się powoli. Jeszcze dźwięczał mu
w uszach głos młodszego brata. Chuck - jakże za nim tęsknił, brakowało mu
tego niefrasobliwego chłopaka, którego wdziękowi nikt nie mógł się oprzeć.
Jutro zasiądą przed kominkiem, Chuck opowie o swoich najnowszych
przygodach na rodeo i o swym życiu w San Francisco. Steve będzie się tylko
uśmiechał pod wąsem, ale z zainteresowaniem będzie chłonął każde słowo
brata.
Zaciągnął ciężkie zasłony z ciemnobrązowego lnu, po czym otworzył jedną
z szuflad komody, w której spodziewał się znaleźć chusteczkę do nosa. Nagle
palce jego natrafiły na gładką chłodną powierzchnię. Wyjął zdjęcie oprawione
w złote ramki i przyjrzał mu się po raz kolejny. Jego usta skrzywiły się w
pogardliwym uśmiechu, a oczy zwęziły się w dwie małe szparki.
- Twoja na zawsze Ewa - przeczytał półgłosem dedykację napisaną ukośnie
na zdjęciu, przedstawiającym atrakcyjną długowłosą blondynkę. Roześmiał
się z goryczą. - Twoja wieczność trwała cholernie krótko, ty fałszywa żmijo!
Wyjął fotografię z ramek, podarł ją metodycznie na strzępy i rzucił w
ogień. - Niech cię ogień pochłonie, ty kurwiszonie! - mruknął. - Jeśli zaś
2
kiedyś wejdzie mi w drogę szatan w postaci anioła, takie uwodzicielskie
stworzenie jak ty - o niewinnym wejrzeniu wielkich ciemnobłękitnych oczu, o
kuszących różowych wargach i o jedwabistych, połyskliwych włosach...
odetchnął głęboko - ... będę się miał przed nim na baczności i traktował jak
czarownicę, która chce rzucić na mnie zły urok!
Chuck nie jechał swą małą półciężarówką sam. Obok niego siedziała Jenny
Vandeen, zapatrzona teraz w przepiękny dziki krajobraz. Jej połyskujące
srebrem jasne włosy powiewały na wietrze, a niebieskie oczy o rzadkim
odcieniu kobaltu błyszczały z zachwytu nad tą niezwykłą w swej urodzie
przyrodą.
Trzy dni temu wyruszyli z San Francisco, przebyli lesiste Góry Skaliste,
wspięli się na wyżyny Sierra Nevada w Kalifornii, przebyli piaszczyste
pustynie, zostawili za sobą słone pustkowia w Utah, aż wreszcie dotarli do
kanionu Snake Fiver w Wyoming.
- Stąd mamy już niedaleko do naszego rancho. - Chuck zsunął na tył głowy
swój ulubiony kapelusz - stetsona. - Cywilizowany świat został w Jackson. Tu
zaczyna się już „Dziki Zachód", Jenny.
Roześmiał się wesołym dźwięcznym śmiechem i zaryczał na całe gardło
refren piosenki w stylu country, która właśnie leciała w radiu.
Jenny spojrzała na niego rozbawiona. Lubiła Chucka. Traktowała go jak
brata, jak starszego brata-opiekuna, za którym tęskniła przez całe dzieciństwo.
Chuck uśmiechnął się do niej. - Wyglądasz na bardzo szczęśliwą, Jenny -
stwierdził z widocznym zadowoleniem.
Dziewczyna zarumieniła się. Zakłopotana umknęła wzrokiem w bok.
- Ja... właśnie pomyślałam sobie, że dobrze mieć przyjaciela. Urlop na
rancho pośrodku Dzikiego Zachodu to dla mnie jak główna wygrana na
loterii. Spełniłeś moje marzenie, Chuck. Nie wiem, jak ci dziękować.
- Nie przesadzaj, Jenny. - Chuck skrzywił się pociesznie. - Ńie zapominaj,
że ty też nam wyświadczasz przysługę. Każdy gość jest sporym
urozmaiceniem w tej naszej samotni. Wierz mi.
Jenny westchnęła. - I pomyśleć, że niewiele brakowało, żebyśmy się w
ogóle nie poznali. Miałam ochotę wziąć nogi za pas, gdy spytałeś przeciągając
tak dziwnie wyrazy: Czy mogłaby mi paniusia powiedzieć, gdzie tu jest
miejsce dla samotnego kowboja? Miejsce na worek z obrokiem.
- Poznalibyśmy się, poznali, nie ma strachu. Miałem już lasso w ręku,
mała. Nie wywinie mi się żaden źrebak, żeby nie wiem jak narowisty. - Chuck
poklepał Jenny po ramieniu.
3
- Szczęśliwie trafiłeś na miłośniczkę Zachodu. Znam kilka waszych
wyrażeń. Naprawdę myślałeś, że ktoś cię we Frisco zrozumie? Koczowałbyś
pewnie na ulicy i w końcu umarł z głodu. A teraz serio - dlaczego zwróciłeś
się akurat do mnie, Chuck?
- Bo stałaś tam taka zagubiona jak piesek, który zabłądził i rozpaczliwie
wypatruje swego pana.
- Dziwne. Tak właśnie się czułam, tylko że nie zainteresowało to nikogo
oprócz ciebie.
- Ach, ci miastowi - Chuck machnął pogardliwie ręką. - Przyciąga ich
tandeta, tani blichtr, a nie dostrzegają klejnotów.
- O, rany, przestań, Chuck!
- Okay, madam. - Zerknął na nią z ukosa i uśmiechnął się. - Może bardziej
spodoba ci się to porównanie. Słuchaj: jesteś małym kucykiem, naturalnym,
świeżym i żywym, różniącym się bardzo od wysztafirowanych,
wytresowanych koni cyrkowych, których jest w mieście pełno.
Rozkręcił radio na cały regulator i przyłączył się do kolejnej piosenki.
Jenny zaczęła znowu wyglądać przez okno, uznając rozmowę za
zakończoną. Ciemnozielone igliwie starych sosen wspaniale kontrastowało ze
smukłymi, białoszarymi pniami osik i ich jasnymi żółtozielonymi liśćmi.
Przypomniało jej się dzieciństwo, spędzone pod opieką ciotki Ady. Ciotka
stale przestrzegała ją przed podstępnymi i podłymi mężczyznami i stale
pilnowała, żeby nic w wyglądzie Jenny, w jej fryzurze czy zachowaniu nie
przyciągało lubieżnych spojrzeń tych zepsutych kreatur. Przez high-school
przemknęła się jak szara myszka, ubierana zawsze w drugie sukienki o
nieokreślonym kolorze i fasonie. Przez wszystkie te lata nie zdarzyło się, żeby
jakiś chłopak obejrzał się za nią.
Potem ukończyła pomaturalną szkołę dla sekretarek, z której trafiła prosto
do agencji ubezpieczeniowej. Była to jej pierwsza i jak na razie ostatnia praca.
Przez ostatnie trzy lata z poświęceniem pielęgnowała ciężko chorą ciocię,
którą śmierć wybawiła od cierpień kilka miesięcy temu. Od tamtej pory Jenny
mieszkała sama w wynajętym razem z umeblowaniem mieszkaniu. Mogła
teraz nadrobić to, czego nigdy nie było jej dane zaznać. Nie umiała jednak
wypaść z raz obranego toru. Wychowanie ciotki Ady ukształtowało ją tak
bardzo, że przyjęła jej poglądy za swoje.
A potem nagle Chuck wtargnął w jej życie. Był jak ożywcza wiosenna
burza, jak rycerz w kowbojskim kapeluszu, który się pojawił, żeby ją
uratować. Po raz pierwszy zainteresował się nią jakiś mężczyzna. Jenny sama
nie wiedziała, co się z nią dzieje. Bardzo powoli, stopniowo pozbyła się
4
bojaźliwości, zdała sobie sprawę z własnej wartości, zaczęła żyć innym
życiem, próbować rzeczy, których nigdy nie próbowała, cieszyć się śpiewem
ptaków w parku i zapachem żonkili, jej ulubionych kwiatów. Przedtem wcale
na nie nie zwracała uwagi. Wewnętrzna przemiana odbiła się na
powierzchowności dziewczyny. Miała w sobie dużo wdzięku, który dopiero
teraz w pełni się ujawnił. Wszystko to zawdzięczała Chuckowi, miłemu,
prostemu, niezepsutemu chłopakowi z Zachodu, który pewnie nawet nie
wiedział, że krok po kroku wyzwolił ją z niewidocznych kajdanów,
pokazując, że istnieje jeszcze inne życie.
- Popatrz tam, w lewo! To rezerwaty łosi! - zdenerwowany głos Chucka
wyrwał ją z zamyślenia.
Jenny odgarnęła pasmo jasnych włosów z twarzy. Zmarszczyła czoło
usiłując dostrzec coś w leśnej gęstwinie. - Ja tam nie widzę żadnych łosi.
Chuck uśmiechnął się łobuzersko. - Ja też nie, Jenny. Latem cofają się w
głąb lasów. Natomiast w zimie zbierają się tu w liczbie ośmiu, czasem nawet
dziewięciu tysięcy. Po prawej widać już Tenton, te góry, o których ci
mówiłem.
Jenny spojrzała we wskazanym kierunku. Wspaniała zielona dolina, którą
biegła droga, rozszerzała się dalej. Zbocza jej porastały sosny o prostych
pniach i rozłożystych szmaragdowozielonych koronach. Nad wierzchołkami
sosen pięły się w niebo niebieskoszare kanciaste szczyty. Jenny wstrzymała
oddech. W milczeniu podziwiała wspaniały widok. Mowę odzyskała dopiero
po dłuższej chwili.
- Twoje strony są niewiarygodnie piękne - powiedziała uroczyście.
- Czy naprawdę nie sprawię wam kłopotu swym przyjazdem na rancho?
- No, coś ty! Steve rzuci się zaraz na ciebie jak niedźwiedź, który zwietrzył
miód. - Roześmiał się zaraz z przestraszonej miny Jenny.
- Nie bój się, mała, mój brat nie jest takim wariatem jak ja. Steve to
odpowiedzialny facet, mądry, o doskonałych manierach, słowem - ideał
mężczyzny.
- Opowiedz mi o nim.
- Steve wychował mnie. Nie byłem zaplanowanym potomstwem. Mama
była już dobrze po czterdziestce, kiedy mnie urodziła. Umarła zaraz potem.
Tata nie miał dla mnie czasu. Od świtu do nocy harował na rancho. Potem
zdarzyło się nieszczęście przy ujeżdżaniu jednoroczniaków. Zrzucił go z
siebie pewien pełen temperamentu ogier. Tata odniósł tak poważne obrażenia,
że niebawem w ich wyniku umarł. Steve zastąpił mi matkę i ojca. Sam ponosił
odpowiedzialność za rancho. - Chuck pokręcił głową. - Do dziś nie wiem, jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
NORA CADE
RANCHO
NA
DZIKIM ZACHODZIE
1
Rozdział 1
Żarzące się czerwienią słońce tonęło za ostrymi szczytami potężnego
masywu górskiego. Czerwonozłota poświata po raz ostatni odbiła się w
wychodzących na zachód oknach rozłożystego budynku o białych ścianach.
Zaraz potem ciemności zaległy nad doliną.
Steve Felton stał w swojej łazience wyłożonej piaskowymi kafelkami i
energicznie wycierał swe kruczoczarne włosy. Wyszedł właśnie spod
prysznica i cały ociekał wodą. Mokry ręcznik przewiesił przez górną framugę
kabiny i przeszedł do sypialni graniczącej z łazienką. Zatopiony w myślach
zatrzymał się pośrodku pokoju. Stało w nim wielkie szerokie łóżko z jasnego
sosnowego drewna, przykryte ręcznie tkaną indiańską kapą w intensywnej
niebiesko-zielonej tonacji.
Naprzeciw łóżka znajdował się kominek wmurowany w ścianę. Obok
niego stał masywny stół z tego samego jasnego drewna co łóżko i ciężki fotel
obity zamszem. Wyposażenie pokoju uzupełniała sporych rozmiarów komoda
stojąca przy drzwiach do łazienki. Przesuwane szklane drzwi prowadziły na
werandę ciągnącą się wzdłuż całej zachodniej ściany budynku.
Steve spojrzał na góry rysujące się ostrą linią na horyzoncie. Zanucił starą
piosenkę, którą znał jeszcze z dzieciństwa. Przed chwilą zadzwonił Chuck i
zapowiedział się na jutro. Wpadnę w ciągu dnia, ale-nie rób sobie żadnych
kłopotów. Do zobaczenia jutro. Steve ubrał się powoli. Jeszcze dźwięczał mu
w uszach głos młodszego brata. Chuck - jakże za nim tęsknił, brakowało mu
tego niefrasobliwego chłopaka, którego wdziękowi nikt nie mógł się oprzeć.
Jutro zasiądą przed kominkiem, Chuck opowie o swoich najnowszych
przygodach na rodeo i o swym życiu w San Francisco. Steve będzie się tylko
uśmiechał pod wąsem, ale z zainteresowaniem będzie chłonął każde słowo
brata.
Zaciągnął ciężkie zasłony z ciemnobrązowego lnu, po czym otworzył jedną
z szuflad komody, w której spodziewał się znaleźć chusteczkę do nosa. Nagle
palce jego natrafiły na gładką chłodną powierzchnię. Wyjął zdjęcie oprawione
w złote ramki i przyjrzał mu się po raz kolejny. Jego usta skrzywiły się w
pogardliwym uśmiechu, a oczy zwęziły się w dwie małe szparki.
- Twoja na zawsze Ewa - przeczytał półgłosem dedykację napisaną ukośnie
na zdjęciu, przedstawiającym atrakcyjną długowłosą blondynkę. Roześmiał
się z goryczą. - Twoja wieczność trwała cholernie krótko, ty fałszywa żmijo!
Wyjął fotografię z ramek, podarł ją metodycznie na strzępy i rzucił w
ogień. - Niech cię ogień pochłonie, ty kurwiszonie! - mruknął. - Jeśli zaś
2
kiedyś wejdzie mi w drogę szatan w postaci anioła, takie uwodzicielskie
stworzenie jak ty - o niewinnym wejrzeniu wielkich ciemnobłękitnych oczu, o
kuszących różowych wargach i o jedwabistych, połyskliwych włosach...
odetchnął głęboko - ... będę się miał przed nim na baczności i traktował jak
czarownicę, która chce rzucić na mnie zły urok!
Chuck nie jechał swą małą półciężarówką sam. Obok niego siedziała Jenny
Vandeen, zapatrzona teraz w przepiękny dziki krajobraz. Jej połyskujące
srebrem jasne włosy powiewały na wietrze, a niebieskie oczy o rzadkim
odcieniu kobaltu błyszczały z zachwytu nad tą niezwykłą w swej urodzie
przyrodą.
Trzy dni temu wyruszyli z San Francisco, przebyli lesiste Góry Skaliste,
wspięli się na wyżyny Sierra Nevada w Kalifornii, przebyli piaszczyste
pustynie, zostawili za sobą słone pustkowia w Utah, aż wreszcie dotarli do
kanionu Snake Fiver w Wyoming.
- Stąd mamy już niedaleko do naszego rancho. - Chuck zsunął na tył głowy
swój ulubiony kapelusz - stetsona. - Cywilizowany świat został w Jackson. Tu
zaczyna się już „Dziki Zachód", Jenny.
Roześmiał się wesołym dźwięcznym śmiechem i zaryczał na całe gardło
refren piosenki w stylu country, która właśnie leciała w radiu.
Jenny spojrzała na niego rozbawiona. Lubiła Chucka. Traktowała go jak
brata, jak starszego brata-opiekuna, za którym tęskniła przez całe dzieciństwo.
Chuck uśmiechnął się do niej. - Wyglądasz na bardzo szczęśliwą, Jenny -
stwierdził z widocznym zadowoleniem.
Dziewczyna zarumieniła się. Zakłopotana umknęła wzrokiem w bok.
- Ja... właśnie pomyślałam sobie, że dobrze mieć przyjaciela. Urlop na
rancho pośrodku Dzikiego Zachodu to dla mnie jak główna wygrana na
loterii. Spełniłeś moje marzenie, Chuck. Nie wiem, jak ci dziękować.
- Nie przesadzaj, Jenny. - Chuck skrzywił się pociesznie. - Ńie zapominaj,
że ty też nam wyświadczasz przysługę. Każdy gość jest sporym
urozmaiceniem w tej naszej samotni. Wierz mi.
Jenny westchnęła. - I pomyśleć, że niewiele brakowało, żebyśmy się w
ogóle nie poznali. Miałam ochotę wziąć nogi za pas, gdy spytałeś przeciągając
tak dziwnie wyrazy: Czy mogłaby mi paniusia powiedzieć, gdzie tu jest
miejsce dla samotnego kowboja? Miejsce na worek z obrokiem.
- Poznalibyśmy się, poznali, nie ma strachu. Miałem już lasso w ręku,
mała. Nie wywinie mi się żaden źrebak, żeby nie wiem jak narowisty. - Chuck
poklepał Jenny po ramieniu.
3
- Szczęśliwie trafiłeś na miłośniczkę Zachodu. Znam kilka waszych
wyrażeń. Naprawdę myślałeś, że ktoś cię we Frisco zrozumie? Koczowałbyś
pewnie na ulicy i w końcu umarł z głodu. A teraz serio - dlaczego zwróciłeś
się akurat do mnie, Chuck?
- Bo stałaś tam taka zagubiona jak piesek, który zabłądził i rozpaczliwie
wypatruje swego pana.
- Dziwne. Tak właśnie się czułam, tylko że nie zainteresowało to nikogo
oprócz ciebie.
- Ach, ci miastowi - Chuck machnął pogardliwie ręką. - Przyciąga ich
tandeta, tani blichtr, a nie dostrzegają klejnotów.
- O, rany, przestań, Chuck!
- Okay, madam. - Zerknął na nią z ukosa i uśmiechnął się. - Może bardziej
spodoba ci się to porównanie. Słuchaj: jesteś małym kucykiem, naturalnym,
świeżym i żywym, różniącym się bardzo od wysztafirowanych,
wytresowanych koni cyrkowych, których jest w mieście pełno.
Rozkręcił radio na cały regulator i przyłączył się do kolejnej piosenki.
Jenny zaczęła znowu wyglądać przez okno, uznając rozmowę za
zakończoną. Ciemnozielone igliwie starych sosen wspaniale kontrastowało ze
smukłymi, białoszarymi pniami osik i ich jasnymi żółtozielonymi liśćmi.
Przypomniało jej się dzieciństwo, spędzone pod opieką ciotki Ady. Ciotka
stale przestrzegała ją przed podstępnymi i podłymi mężczyznami i stale
pilnowała, żeby nic w wyglądzie Jenny, w jej fryzurze czy zachowaniu nie
przyciągało lubieżnych spojrzeń tych zepsutych kreatur. Przez high-school
przemknęła się jak szara myszka, ubierana zawsze w drugie sukienki o
nieokreślonym kolorze i fasonie. Przez wszystkie te lata nie zdarzyło się, żeby
jakiś chłopak obejrzał się za nią.
Potem ukończyła pomaturalną szkołę dla sekretarek, z której trafiła prosto
do agencji ubezpieczeniowej. Była to jej pierwsza i jak na razie ostatnia praca.
Przez ostatnie trzy lata z poświęceniem pielęgnowała ciężko chorą ciocię,
którą śmierć wybawiła od cierpień kilka miesięcy temu. Od tamtej pory Jenny
mieszkała sama w wynajętym razem z umeblowaniem mieszkaniu. Mogła
teraz nadrobić to, czego nigdy nie było jej dane zaznać. Nie umiała jednak
wypaść z raz obranego toru. Wychowanie ciotki Ady ukształtowało ją tak
bardzo, że przyjęła jej poglądy za swoje.
A potem nagle Chuck wtargnął w jej życie. Był jak ożywcza wiosenna
burza, jak rycerz w kowbojskim kapeluszu, który się pojawił, żeby ją
uratować. Po raz pierwszy zainteresował się nią jakiś mężczyzna. Jenny sama
nie wiedziała, co się z nią dzieje. Bardzo powoli, stopniowo pozbyła się
4
bojaźliwości, zdała sobie sprawę z własnej wartości, zaczęła żyć innym
życiem, próbować rzeczy, których nigdy nie próbowała, cieszyć się śpiewem
ptaków w parku i zapachem żonkili, jej ulubionych kwiatów. Przedtem wcale
na nie nie zwracała uwagi. Wewnętrzna przemiana odbiła się na
powierzchowności dziewczyny. Miała w sobie dużo wdzięku, który dopiero
teraz w pełni się ujawnił. Wszystko to zawdzięczała Chuckowi, miłemu,
prostemu, niezepsutemu chłopakowi z Zachodu, który pewnie nawet nie
wiedział, że krok po kroku wyzwolił ją z niewidocznych kajdanów,
pokazując, że istnieje jeszcze inne życie.
- Popatrz tam, w lewo! To rezerwaty łosi! - zdenerwowany głos Chucka
wyrwał ją z zamyślenia.
Jenny odgarnęła pasmo jasnych włosów z twarzy. Zmarszczyła czoło
usiłując dostrzec coś w leśnej gęstwinie. - Ja tam nie widzę żadnych łosi.
Chuck uśmiechnął się łobuzersko. - Ja też nie, Jenny. Latem cofają się w
głąb lasów. Natomiast w zimie zbierają się tu w liczbie ośmiu, czasem nawet
dziewięciu tysięcy. Po prawej widać już Tenton, te góry, o których ci
mówiłem.
Jenny spojrzała we wskazanym kierunku. Wspaniała zielona dolina, którą
biegła droga, rozszerzała się dalej. Zbocza jej porastały sosny o prostych
pniach i rozłożystych szmaragdowozielonych koronach. Nad wierzchołkami
sosen pięły się w niebo niebieskoszare kanciaste szczyty. Jenny wstrzymała
oddech. W milczeniu podziwiała wspaniały widok. Mowę odzyskała dopiero
po dłuższej chwili.
- Twoje strony są niewiarygodnie piękne - powiedziała uroczyście.
- Czy naprawdę nie sprawię wam kłopotu swym przyjazdem na rancho?
- No, coś ty! Steve rzuci się zaraz na ciebie jak niedźwiedź, który zwietrzył
miód. - Roześmiał się zaraz z przestraszonej miny Jenny.
- Nie bój się, mała, mój brat nie jest takim wariatem jak ja. Steve to
odpowiedzialny facet, mądry, o doskonałych manierach, słowem - ideał
mężczyzny.
- Opowiedz mi o nim.
- Steve wychował mnie. Nie byłem zaplanowanym potomstwem. Mama
była już dobrze po czterdziestce, kiedy mnie urodziła. Umarła zaraz potem.
Tata nie miał dla mnie czasu. Od świtu do nocy harował na rancho. Potem
zdarzyło się nieszczęście przy ujeżdżaniu jednoroczniaków. Zrzucił go z
siebie pewien pełen temperamentu ogier. Tata odniósł tak poważne obrażenia,
że niebawem w ich wyniku umarł. Steve zastąpił mi matkę i ojca. Sam ponosił
odpowiedzialność za rancho. - Chuck pokręcił głową. - Do dziś nie wiem, jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]