Erskine Caldwell
Poletko Pana Boga
(Przełożył Bronisław Zieliński)
Rozdział 1
Kilka jardów podkopanego piasku i gliny zerwało się u krawędzi i osunęło na dno dołu. Tay Tay Walden tak się rozzłościł na ten widok, że znieruchomiał z kilofem w rękach, po kolana w czerwonej ziemi, i zaczął kląć na czym świat stoi. Ale jego synowie i tak już chcieli przerwać pracę. Było późne popołudnie, a od świtu tkwili tam, wyrzucając ziemię z wielkiego wykopu.
— Dlaczego, u diabła starego, ten piach musiał się oberwać akurat, jakeśmy dokopywali się głębiej? — powiedział Tay Tay, łypiąc na Shawa i Bucka. — Co to za los!
Zanim któryś zdążył odpowiedzieć ojcu, ten ścisnął oburącz trzonek kilofa i smyrgnął nim z całej siły o ścianę wykopu. Na tym poprzestał; ale czasem w podobnych wypadkach ogarniała go taka pasja, że łapał kij i grzmocił nim ziemię, póki nie opadł z sił.
Buck, przytrzymując się rękami za kolana, wyciągnął nogi z sypkiej ziemi, po czym usiadł, aby wytrząsnąć z trzewików piasek i żwir. Rozmyślał o całej tej wielkiej kupie piachu, którą trzeba będzie wybrać i wynieść z dołu, zanim znów wezmą się do kopania.
— Pora zacząć nowy dół — powiedział Shaw do ojca. — Już blisko od dwóch miesięcy ryjemy w tej dziurze i nie trafiło się nam nic, prócz ciężkiej harówki. Mam dosyć tego dołu. Nic z niego nie wydostaniemy, choćbyśmy się dokopali nie wiadomo jak głęboko.
Tay Tay usiadł i zaczął wachlować kapeluszem rozgrzaną twarz. W wykopie brakowało powietrza i było gorąco jak w kotle z wołowiną.
— Z wami, chłopaki, jest ta bieda, że nie macie takiej cierpliwości jak ja — powiedział, wachlując i ocierając sobie twarz. — Kopię w tej ziemi prawie od piętnastu lat i mam zamiar kopać drugie piętnaście, jeżeli będzie trzeba. Ale coś czuję, że wcale nie będzie trzeba. Widzi mi się, że już niedługo nam się to opłaci. Czuję to w kościach. Nie można zaraz wszystkiego rzucać i kopać gdzie indziej, jak tylko trochę tej ziemi oberwie się z wierzchu i zleci. Nie byłoby żadnego sensu zaczynać za każdym razem nowego dołu. Musimy ryć dalej, jak gdyby nigdy nic. Tylko tak można coś zrobić. Wy, chłopaki, zanadto się niecierpliwicie drobiazgami.
— Cholera tam, niecierpliwicie! — odparł Buck, spluwając na czerwoną glinę. — Nie potrzeba nam cierpliwości, potrzeba nam odgadywacza. Ojciec, mógłbyś już zmądrzeć i nie kopać bez niego.
— Znowu zaczynasz gadać jak te Murzyny, synu — odpowiedział z rezygnacją Tay Tay. — Powinieneś mieć tyle oleju w głowie, żeby ich nie słuchać. To jest przesąd, nic innego. Weź na przykład mnie. Ja pracuję naukowo. Jakby kto słuchał tego, co mówią czarnuchy, toby pomyślał, że mają więcej rozumu ode mnie. A oni tylko potrafią ględzić o różnych odgadywaczach i czarodziejach.
Shaw podniósł łopatę i zaczął wdrapywać się na górę.
— No, ja w każdym razie na dzisiaj kończę — oświadczył. — Chcę jechać wieczorem do miasta.
— Zawsze rzucasz robotę w środku dnia, żeby się zbierać do miasta — powiedział Tay Tay. — W ten sposób nigdy się nie wzbogacisz. A w mieście tylko pokręcisz się trochę przy bilardzie i zaraz lecisz za jakąś babą. Gdybyś posiedział w domu, przynajmniej doszłoby się do czegoś.
W pół drogi do wierzchu wykopu Shaw począł pełznąć na czworakach, aby nie zsunąć się w tył. Patrzyli, jak właził coraz wyżej i wreszcie stanął na górze.
— Do kogo on tak często jeździ? — zapytał Tay Tay drugiego syna. — Narobi sobie nieszczęścia, jeżeli nie będzie uważał. Shaw jeszcze nie zna kobiet. Dostanie od nich jakiego paskudztwa i połapie się dopiero, jak już będzie za późno.
Buck siedział w wykopie naprzeciw ojca i kruszył w palcach zeschniętą glinę.
— A bo ja wiem — odrzekł: — Chyba do nikogo w szczególności. Wciąż słyszę, że ma jakąś nową dziewuchę. Podoba mu się każda, co nosi kieckę.
— Czemu, u diabła starego, nie może odczepić się od tych kobit? Nie ma żadnego sensu, żeby człowiek co dzień ganiał gzić się jak rok długi. Te baby wyniszczą go na wiór. Za moich młodych lat nigdy tak nie wyprawiałem z kobitami. Co go napadło? Powinno mu wystarczyć, że siedzi w domu i patrzy sobie na nasze dziewuchy.
— Mnie ojciec nie pytaj. Guzik mnie obchodzi, co on tam robi w mieście.
Shawa nie było widać już od paru minut, ale nagle ukazał się na górze i zawołał do ojca. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
— A co tam, synu? — zapytał Tay Tay.
— Jakiś gość idzie tu polem od domu, tato — odparł.
Tay Tay wstał, rozglądając się na wszystkie strony, jak gdyby mógł coś zobaczyć ponad krawędzią wykopu znajdującą się o dwadzieścia stóp wyżej.
— Co to za jeden, synu? Czego on tu chce?
— Jeszcze nie mogę poznać — odparł Shaw. — Ale wygląda jak ktoś z miasta. Ubrany jest po miejsku.
Buck z ojcem pozbierali kilofy i łopaty, po czym wyleźli z dołu.
Gdy wydostali się na wierzch, ujrzeli tłustego mężczyznę, brnącego ku nim z trudem przez wyboiste pole. Szedł wolno z powodu upału, a jego bladoniebieska koszula przylepiona była do zlanej potem piersi i brzucha. Bezradnie potykał się na nierównym gruncie, bo z powodu otyłości nie mógł dojrzeć własnych stóp.
Tay Tay pomachał ręką.
— Przecież to Pluto Swint — powiedział. — Ciekawe, czego on tu chce.
— Nie poznałem go, taki wystrojony — rzekł Shaw. — W ogóle bym go nie poznał.
— A, pęta się nie wiadomo po co — odpowiedział ojcu Buck. — Odkąd go znam, zawsze to samo.
Pluto podszedł do nich, po czym wszyscy zasiedli w cieniu dębu.
— Ale upał! — powiedział Pluto, zwalając się na ziemię. — Jak się macie, chłopaki! Co u was słychać, Tay Tay? Powinniście zrobić dojazd do tych dołów, tobym mógł dostać się tu autem. Chyba jeszcze nie skończyliście na dzisiaj, co?
— Trzeba ci było zaczekać w mieście, aż się pod wieczór ochłodzi, i dopiero do nas przyjechać — rzekł Tay Tay.
— Ano, chciałem się z wami zobaczyć.
— Gorąco, nie?
— Jeżeli inni mogą wytrzymać, to chyba i ja wytrzymam. No, jak wam idzie?
— Nie narzekam — odparł Tay Tay.
Pluto oparł się plecami o pień dębu i dyszał jak pies goniący za królikami w upalne lato. Pot ściekał mu po pulchnej twarzy i szyi i kapał na bladoniebieską koszulę, przyciemniając ją o kilka tonów. Pluto siedział tak chwilę, zbyt wyczerpany i zgrzany, by się poruszać czy mówić.
Buck i Shaw skręcili i zapalili papierosy.
— Więc nie narzekacie? — odezwał się Pluto. — No, to już Bogu dziękować. Dzisiaj dość jest powodów do narzekania, jeżeli człowiek ma ochotę trochę pobiadolić. Uprawa bawełny już się nie opłaca, a Murzyny zżerają każdy arbuz, jak tylko dojrzeje na krzaku. W dzisiejszych czasach nie ma wielkiego sensu gospodarować. Ja w każdym razie nigdy nie nadawałem się na rolnika.
Przeciągnął się i założył ręce pod głowę. W cieniu poczuł się trochę lepiej.
— Trafiło wam się coś ostatnio? — zapytał.
— Iii, nic takiego — odrzekł Tay Tay. — Chłopaki mnie gnębią, żeby zacząć nowy dół, alem się jeszcze nie zdecydował. Wkopaliśmy się tu na dwadzieścia stóp i boki zaczynają się zawalać. Właściwie można by trochę pokopać gdzie indziej. Nowy dół nie będzie gorszy od starego.
— Bo wam potrzeba do pomocy albinosa — powiedział Pluto. — Mówią, że bez albinosa człowiek ma tyle szans co kula śniegu w piekle.
Tay Tay wyprostował się i spojrzał na niego.
— Bez czego, Pluto?
— Bez albinosa.
— A co to jest albinos, u diabła starego? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Skądeś to wytrzasnął?
— Przecież wiecie, o czym mówię. Już wam o tym opowiadali.
— W takim razie zupełnie mi to wyleciało z głowy.
— To takie facety całe białe, co wyglądają, jakby byli zrobieni z kredy albo z czegoś innego białego. Albinos to jest właśnie taki. Podobno wszystko ma białe: włosy, oczy i w ogóle.
— Aha — powiedział Tay Tay, opierając się znowu o drzewo. — Z początku nie mogłem wymiarkować, o czym mówisz. No pewnie, że wiem, o co ci idzie. Słyszałem, jak o tym gadali Murzyni, ale nie zwracam uwagi, co plotą czarni. Może by zresztą przydał mi się taki, gdyby było wiadomo, gdzie go znaleźć. Nigdy w życiu nie widziałem na oczy podobnego stworzaka.
— Wam potrzeba tu albinosa.
— Zawsze powtarzałem, że nie dam się nabrać na te przesądy i czarodziejstwa, ale tak sobie myślę, że przydałby się nam taki albinos. Tylko, rozumiesz, ja cały czas pracuję naukowo. Nie chcę mieć nic wspólnego z czarami. W to jedno nie będę się bawił. Wolałbym spać w łóżku z grzechotnikiem, niż się wygłupiać z jakimś tam czarodziejem.
— Ktoś mi mówił, że parę dni temu widział albinosa — rzekł Pluto. — To fakt.
— A gdzie? — zapytał Tay Tay, zrywając się na równe nogi. — Gdzie on go widział, Pluto? Może gdzieś niedaleko, co?
— Bodajże w dolnej części okręgu. Nie tak bardzo daleko. Wystarczyłoby wam najwyżej dziesięć albo dwanaście godzin, żeby pojechać i przywieźć go tutaj. Nie myślę, żebyście mieli trudności ze złapaniem tego faceta, ale nie zaszkodziłoby trochę go związać przed powrotem. On mieszka na moczarach i może by mu się nie podobało na twardym gruncie.
Shaw i Buck podsunęli się bliżej do drzewa, pod którym siedział Pluto.
— Prawdziwy albinos, jak Bóg przykazał? — zapytał Shaw.
— Prawdziwy jak słońce na niebie.
— Taki, co żyje i chodzi?
— Tak mi mówił tamten gość — odparł Pluto. — To fakt.
— A gdzie on teraz jest? — pytał Buck. — Łatwo można go złapać?
— Nie wiem, czy go łatwo złapiecie, moi kochani, bo może trzeba będzie ogromnie długo go przekonywać, żeby się przeniósł tutaj, na twardy grunt. Ale chyba sami wiecie, jak się do niego zabrać.
— Zwiążemy go — rzekł Buck.
— Nie chciałem tego mówić, aleście zgadli, co miałem na myśli. Z zasady nie chodzę po ludziach i nie doradzam, żeby łamali prawo, a jak już o tym napomknę, to wolę, żeby mnie nie mieszali w takie rzeczy.
— A duży on jest? — zapytał Shaw.
— Ten gość nie pamiętał.
— Chyba nie za mały, żeby zrobić coś pożytecznego — powiedział Tay Tay.
— Na pewno. I zresztą tu nie wzrost się liczy, a ta białość, Tay Tay.
— Jak on się nazywa?
— Ten gość też nie pamiętał. To fakt.
Tay Tay ułamał podwójną prymkę tytoniu do żucia i podciągnął szelki. Zaczął przechadzać się w cieniu tam i z powrotem, nie odrywając oczu od ziemi. Był zbyt podniecony, aby usiedzieć dłużej na miejscu.
— Chłopaki — odezwał się, krocząc tak przed nimi. — Znowu mnie chwyciła gorączka złota. Idźcie do domu i przyszykujcie samochód do drogi. Sprawdźcie, czy opony są porządnie, twardo napompowane, i nalejcie pełną chłodnicę wody. Zaraz jedziemy.
— Po albinosa, ojciec? — zapytał Buck.
— Ogromnie jesteś sprytny, synu — odparł, przyśpieszając kroku. — Dostaniemy tego bielasa, choćbym miał sobie flaki wypruć. Tylko że nie będzie w tym wszystkim żadnych czarodziejstw i hokus-pokusów. Weźmiemy się do rzeczy naukowo.
Buck zaraz ruszył ku domowi, natomiast Shaw zawrócił do nich.
— No, a co będzie z żywnością dla Murzynów, ojciec? — zapytał. — Czarny Sam mówił w obiad, że już mu się skończyło mięso i mąka kukurydziana, a Wuj Feliks gadał, że nie miał co jeść na śniadanie. Prosili mnie, żebym aby na pewno powiedział o tym ojcu, bo chcą coś dostać na kolację. Obaj mieli gęby porządnie zapadnięte.
— Słuchaj no, synu, wiesz doskonale, że nie mam czasu martwić się o jedzenie dla czarnuchów — powiedział Tay Tay. — Dlaczego, u diabła starego, zawracasz mi głowę, akurat jak jestem najbardziej zajęty i zbieram się, żeby jechać po tego bielasa? Musimy zdążyć na moczary i złapać albinosa, zanim zwieje. Powiedz Czarnemu Samowi i Wujowi Feliksowi, że coś im dam do ugotowania, jak tylko znajdziemy albinosa i przywieziemy go tutaj.
Shaw nadal nie odchodził. Zaczekał jeszcze parę minut, zerkając na ojca.
— Czarny Sam powiedział, że jak ojciec mu nie da szybko żarcia, to zarżnie i zje tego muła, którym orze. Pokazywał mi dzisiaj rano brzuch. Zapadł mu się pod żebra.
— Idź powiedzieć Czarnemu Samowi, że jakby zabił i zjadł tego muła, wezmę się do niego i złoję mu tyłek na miazgę. Nie pozwolę, żeby w takiej chwili smoluchy zawracały mi głowę żarciem. Powiedz Czarnemu Samowi, że ma zamknąć pysk, zostawić tego starego muła w spokoju i orać pod bawełnę.
— Powiem — odparł Shaw — ale on pewnie i tak zje tego muła. Mówił, że jest strasznie głodny, i nie wiadomo, co mu niedługo strzeli do głowy.
— Powtórz mu, co powiedziałem. Zajmę się nim, jak przytaskamy tego albinosa.
Shaw wzruszył ramionami i poszedł do domu za Buckiem.
Na drugim końcu pola dwaj Murzyni zaorywali nowiznę. Na farmie zostało już niewiele ziemi pod uprawę. Piętnaście czy dwadzieścia akrów usianych było dołami głębokimi od dziesięciu do trzydziestu stóp i dwa razy szerszymi. Ze dwadzieścia pięć akrów nowizny wykarczowano na wiosnę pod uprawę bawełny. Gdyby nie to, nie starczyłoby tego roku gruntu do obrabiania dla dwóch czarnych parobków. Rok po roku malała powierzchnia ziemi uprawnej, w miarę jak mnożyły się wielkie wykopy. Jesienią przyszłoby zapewne kopać je na nowiźnie albo pod samym domem.
Pluto odkrajał świeży kawałek żółtego tytoniu do żucia z podłużnej, prasowanej cegiełki, którą nosił w tylnej kieszeni spodni.
— Skąd wy wiecie, Tay Tay, że w tej ziemi jest złoto? — zapytał. — Kopiecie tu od piętnastu lat i jeszcze nie natrafiliście na żyłę, prawda?
— Już teraz niedługo, Pluto. Trafimy na pewno, jak tylko będziemy mieli tego białego faceta, bo on odgadnie miejsce. Czuję to wyraźnie w kościach.
— Ale skąd wiecie, że złoto w ogóle jest w ziemi na tej farmie? Kopiecie nie wiadomo odkąd, a jeszczeście nic nie znaleźli. Wszyscy stąd aż do rzeki Savannah gadają o złocie, tylko że nikt go nie widział.
— Ciebie trudno przekonać, Pluto.
— Bo go też nie widziałem — odrzekł. — To fakt.
— No, właściwie mówiąc, jeszcze nie trafiłem na żyłę — powiedział Tay Tay — ale już jesteśmy diabelnie blisko. Czuję w kościach, że robi się “gorąco". Mój ojczulek mówił mi, że w tej ziemi jest złoto, to samo gadają wszyscy w Georgii, a nie dalej jak na zeszłe Boże Narodzenie chłopaki wykopały bryłkę wielką jak spore jajko. To dla mnie murowany dowód, że złoto tu jest, i mam zamiar dobrać się do niego przed śmiercią. Ani mi się śni przerywać szukania. Wiem doskonale, że jeżeli nam się uda znaleźć tego albinosa i ściągnąć go tutaj, to natrafimy na żyłę. Podobno czarnuchy wciąż szukają złota po całej okolicy, nawet w Auguście, a to najlepszy znak, że złoto gdzieś jest.
Pluto ściągnął usta i plunął strumieniem złotożółtego soku tytoniowego na jaszczurkę, która siedziała pod spróchniałą gałęzią o dziesięć stóp od niego. Wycelował bezbłędnie. Szkarłatna jaszczurka pierzchła jednym susem, z oczami piekącymi od soku tytoniowego.
Rozdział 2
— Czy ja wiem — mówił Pluto, wypatrując ponad noskami butów innego celu do oplucia. — Czy ja wiem. Coś mi się zdaje, że to strata czasu kopać te wielkie dziury i szukać w nich złota. Ale może to dlatego, że jestem leniwy. Gdybym miał gorączkę złota jak wy, pewnie bym też tu wszystko porozkopywał. Tylko że ta gorączka jakoś się mnie nie ima, tak jak was wszystkich. Mogę jej się pozbyć, jak tylko trochę posiedzę i pomyślę.
— Kiedy dostaniesz porządnej, uczciwej gorączki złota, Pluto, nie otrząśniesz się z niej za nic w świecie. Może powinieneś się cieszyć, że jej nie masz. Teraz, jak już mi wlazła w krew, wcale tego nie żałuję, ale bo też nie jestem podobny do ciebie. Człowiek nie może być leniwy i jednocześnie mieć gorączkę. Bo to go zaraz podrywa i gna do roboty.
— Ja tam nie mam czasu na rycie w ziemi — rzekł Pluto. — Po prostu nie mam czasu.
— Gdybyś dostał gorączki, nie miałbyś czasu na nic innego — powiedział Tay Tay. — To człowieka wciąga zupełnie jak picie albo ganianie za kobitami. Jak w tym zasmakujesz, nie potrafisz usiedzieć na miejscu i czekać, aż będzie jeszcze gorzej. Bo to się ciągle robi coraz mocniejsze i mocniejsze.
— Zdaje mi się, że teraz rozumiem trochę lepiej — odrzekł Pluto. — Ale w dalszym ciągu nie mam gorączki.
— I widzi mi się, że nie dostaniesz, póki się nie odchudzisz, żeby móc krzynkę popracować.
— Moja tusza mi nie przeszkadza. Czasami nie jest z tym wygodnie, ale jakoś daję sobie radę.
Pluto splunął w lewo na chybił trafił. Jaszczurka nie wróciła, a nie mógł sobie znaleźć innego celu.
— Jedyne moje zmartwienie, to że nie wszystkie dzieci chcą przy mnie siedzieć i pomagać — powiedział z wolna Tay Tay. — Buck i Shaw owszem, pomagają, i żona Bucka także, i Miła Jill, ale druga dziewczyna wyjechała do Augusty, dostała pracę w tej przędzalni nad rzeką w Dolinie Horse Creek i wyszła za mąż, no a o Jimie Leslie pewnie słyszałeś, więc nic nie potrzebuję ci mówić. Zrobił tam w mieście karierę i teraz jest bogaty jak mało kto.
— Tak, tak — potwierdził Pluto.
— Jimowi coś strzeliło do głowy już dawno. Nie chciał mieć z nami nic wspólnego i dalej nie chce. Teraz tak się zachowuje, jakby nie wiedział, co ja jestem za jeden. Kiedyś przed samą śmiercią matki zawiozłem ją do miasta, do niego. Mówiła, że zanim umrze, chce jeszcze choć raz zobaczyć syna. Więc ją tam zabrałem i zaprowadziłem do jego wielkiego białego domu na Wzgórzu, ale kiedy zobaczył, kto stoi pod drzwiami, zamknął się i nie chciał nas wpuścić. Pewnie przez to matka i prędzej umarła, bo się rozchorowała i skonała, nim minął tydzień. To było tak, jakby się nas wstydził albo co. I dalej jest to samo. Ale moja druga córka nie taka. Ta jest podobna do nas wszystkich. Zawsze się cieszy, jak przyjedziemy do Doliny Horse Creek z wizytą. Wciąż powtarzam, że Rozamunda to bardzo fajna dziewczyna. A Jim Leslie — no, o nim nie mogę tego powiedzieć. Ile razy go spotkam w mieście na ulicy, odwraca głowę w inną stronę. Całkiem jakby się mnie wstydził. Nie mogę zrozumieć dlaczego, bo przecież jestem jego ojciec.
— Tak, tak — powiedział Pluto.
— Nie wiem, czemu mój starszy chłopak miałby się tak odwracać. Przez całe życie byłem religijny. Zawsze postępowałem najuczciwiej, jak mogłem, żeby tam nie wiem co, i próbowałem nauczyć tego samego moich synów i moje córki. Widzisz ten kawałek ziemi, o tam, Pluto? No, więc to jest poletko Pana Boga. Dwadzieścia siedem lat temu, jakem kupił tę farmę, przeznaczyłem jeden akr gruntu dla Pana Boga i co roku oddaję na kościół wszystko, co z tego kawałka zbiorę. Jeżeli to jest bawełna, oddaję na kościół wszystkie pieniądze, jakie za nią dostanę na targu. To samo ze świniami, jak je hoduję, albo z kukurydzą, kiedy ją posadzę. To jest poletko Pana Boga, Pluto. Dumny jestem, że chociaż niewiele mam, przecież dzielę się tym z Panem Bogiem.
— A co tam rośnie w tym roku?
— Co rośnie? A nic. Najwyżej trochę mleczów i łopuchów. Bo po prostu nie miałem czasu zasadzić bawełny tego roku. Ja, moje chłopaki i te dwa czarnuchy tacyśmy byli zajęci czym innym, że na razie musiałem zostawić odłogiem.
Pluto uniósł się i spojrzał nad polem ku lasom sosnowym. Wszędzie piętrzyły się tak ogromne usypiska wykopanego piasku i gliny, że nie włażąc na drzewo, trudno było sięgnąć wzrokiem dalej niż na sto jardów.
— Powiadacie, że gdzie jest to poletko, Tay Tay?
— O tam, pod lasem. Stąd nie widać.
— A dlaczegoście je aż tam umieścili? Czy to nie trochę zanadto na uboczu, Tay Tay?
— Wiesz, ja ci coś powiem, Pluto. Ono nie zawsze było tam, gdzie teraz. Przez te dwadzieścia siedem lat musiałem je przesuwać wiele razy. Jak chłopaki zaczną uradzać, gdzie by tu kopać na nowo, zawsze jakoś wypada na poletko Pana Boga. Sam nie wiem dlaczego. A ja jestem przeciwny kopaniu na Jego gruncie, więc muszę ciągle je gdzieś przenosić po całej farmie, żeby go nie rozkopywać.
— A nie boicie się, że możecie akuratnie tam trafić na żyłę, Tay Tay?
— Nie, tego nie powiem, ale za nic bym nie chciał znaleźć tej żyły na panaboskim poletku, bo potem musiałbym wszystko oddać na kościół. Pastor i tak ma, co mu potrzeba. Okropnie bym nie chciał oddać mu całego złota. Na to nie mógłbym pójść, Pluto.
Tay Tay podniósł głowę i popatrzył na usiane dołami pole. W pewnym punkcie mógł sięgnąć wzrokiem między kopcami ziemi na odległość bez mała ćwierć mili w linii prostej. Tam, na nowiźnie, Czarny Sam i Wuj Feliks orali pod bawełnę. Tay Tay zawsze starał się mieć na nich oko, gdyż zdawał sobie sprawę, że jeśli nie uprawią bawełny i kukurydzy, nie będzie wcale pieniędzy, a mało co do jedzenia na jesień i zimę. Murzynów trzeba było ciągle pilnować, bo inaczej wymykali się przy pierwszej sposobności i kopali doły za swymi chatkami.
— Chciałbym was o coś zapytać, Tay Tay.
— Po to przyjechałeś tu w taki upał?
— Aha. Chciałem was spytać.
— No, co ci tam leży na sercu, Pluto? Wal śmiało i pytaj.
— Chodzi o waszą córkę — powiedział niepewnie Pluto, połykając przypadkiem trochę soku tytoniowego.
— O Miłą Jill?
— Aha. Właśnie w tej sprawie przyjechałem.
— No więc czego chcesz, Pluto?
Pluto wyjął z ust prymkę i odrzucił ją na bok. Odkaszlnął, aby pozbyć się z gardła smaku żółtego tytoniu.
— Chciałbym się z nią ożenić.
— Chciałbyś, Pluto? Poważnie?
— Jak Boga kocham, Tay Tay. Dałbym sobie uciąć prawą rękę, żeby się z nią ożenić.
— Wpadła ci w oko dziewczyna?
— Jak Boga kocham, że tak — odparł. — To fakt.
Tay Tay zastanowił się chwilę, rad, że jego najmłodsza tak wcześnie spodobała się mężczyźnie, który miał poważne zamiary.
— Nie warto odcinać sobie ręki, Pluto. Po prostu weź i ożeń się z nią, jak będzie gotowa. Może zgodzisz się zostawić ją tu przez jakiś czas po ślubie, żeby nam pomogła przy kopaniu, a może i sam przyjedziesz trochę pomóc. Im więcej będziemy mieli pomocy, tym prędzej trafimy na tę żyłę. Na pewno nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby trochę pokopać, jakbyś już był w rodzinie.
— Nigdy nie miałem wielkiej smykałki do kopania — powiedział Pluto. — To fakt.
— No, nie będziemy teraz o tym gadali. Starczy czasu, jak już się pobierzecie.
Pluto czuł, że krew ciśnie mu się do twarzy. Wyjął chustkę i długo ocierał sobie policzki.
— Tylko że jest jedna rzecz...
— A co takiego, Pluto?
— Miła Jill mówi, że jej się nie podobam z takim tłustym brzuchem. A ja na to nie mam żadnej rady.
— Co, u diabła starego, ma tutaj do rzeczy twój brzuch? — powiedział Tay Tay. — Jill jest czasem trochę stuknięta, Pluto. Nie zwracaj uwagi na to, co mówi. Po prostu ożeń się i nie myśl o tym. Będzie zadowolona, jak ją gdzieś zabierzesz na jakiś czas. Często coś jej strzela do głowy bez żadnego powodu.
— I jeszcze jedno — rzekł Pluto, odwracając twarz.
— A mianowicie?
— Nieprzyjemnie mi o tym gadać.
— Mów śmiało, Pluto, bo jak powiesz, skończysz z tym i już cię nie będzie więcej trapiło.
— Słyszałem, że czasem za dużo sobie pozwala.
— Na ten przykład, co?
— No, mówili mi, że się ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]