Anne Cavaliere
Prywatne lekcje
Rozdział 1
– Na zakończenie wykładu coś z impresjonizmu abstrakcyjnego.
Profesor Emory Byrd nacisnęła odpowiedni przycisk pilota projektora, zmieniając obraz na ekranie. W mgnieniu oka piętnastowieczne dzieło sztuki zostało zastąpione przez obraz z dwudziestego wieku: różowo-fioletowo-żółte maźnięcia na zielonym, wirującym tle.
– Czy ktoś potrafi zidentyfikować dzieło i twórcę? – zapytała.
Czekała w ciemności dobrą chwilę, zanim uniosło się nieśmiało kilka rąk co odważniejszych studentów. Zawsze ci sami, zauważyła w duchu. Pozostali powsadzali nosy w książki i notatki, by przypadkiem nie wezwała ich do odpowiedzi.
Profesor Emory Byrd zasłużyła sobie na opinię postrachu studentów. Była szalenie wymagająca, ale pomimo trudnych egzaminów i rozlicznych prac semestralnych, jej wykłady zawsze cieszyły się nie słabnącą popularnością. Dawała z siebie wszystko i uznawała, że :o, co i jak robi, jest słuszne.
Do odpowiedzi wybrała dziewczynę z drugiego rzędu.
– George Polański, „Prima aprilis" – odpowiedziała nieśmiało zapytana.
– Świetnie – przytaknęła z aprobatą. Przynajmniej ktoś rokuje nadzieję na zdanie egzaminu końcowego.
– Czy wszyscy dobrze słyszeli? To „Prima aprilis"
– Polańskiego. Macie państwo za sobą wczorajszą lekturę obowiązkową, a więc wiecie doskonale, że obraz został namalowany w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku i że Polański jest uznawany za jednego z czołowych amerykańskich impresjonistów abstrakcyjnych. Jej drwiący nieco sposób prowadzenia wykładu powodował, że studenci nerwowo zapisywali wszelkie podawane przez nią informacje.
– Proszę zwrócić uwagę na kolor, światło, równowagę kształtów i kompozycję całości...
Zawiesiła głos, gdy w jednym z ostatnich rzędów audytorium zauważyła studenta energicznie machającego ręką.
– Słucham – zapytała wyczekująco.
Zwróciła na niego uwagę już wcześniej, gdy w połowie wykładu wciskał się między ostatnie rzędy. Na jej zajęciach często gościli nie zarejestrowani „wielbiciele". Ich obecność Emory traktowała jako wyraz szczególnego uznania.
– Przepraszam, że przerywam pani, ale...
– Proszę – odpowiedziała, uszczęśliwiona niespodziewanym zainteresowaniem ze strony studenta.
– Nie bardzo to pojmuję... – zaczął.
Skulona milcząca grupa nagle ożywiła się, odwracając się w kierunku intruza. Emory zignorowała nerwowe chichoty.
– Czego pan nie pojmuje? – zapytała z odcieniem zgryźliwości w głosie. Wzięła do ręki duże rogowe okulary i założyła na nos. Chciała lepiej mu się przyjrzeć. Czyżby to kolejny studencki żart, zapytywała samą siebie.
– Nie chciałem pani obrazić, pani profesor – wypowiedziane głębokim tonem zdanie słychać było wyraźnie w całej sali – ale popatrzmy na to bardziej – trzeźwo. Mam wrażenie, jakby ten facet, ten Polański, wylał po prostu na płótno kilka kubłów farby.
Nerwowe chichoty przerodziły się w gwizdy, sygnalizujące zaszokowanie, ale i rozbawienie. Wyraźnie kilka osób zgadzało się ze zdaniem przemawiającego, zauważyła Emory. On wyrażał opinię tych mniej odważnych.
Emory usiłowała zignorować wybuch i prostując się, powiedziała do mikrofonu:
– Właśnie taką technikę stosował Polański. Z różnych pojemników chlustał farbą na zawieszone na ścianie płótno. Czasami mieszał kolory rękami lub nawet stopami. Czy zdołałam wyjaśnić pańskie wątpliwości? – dodała z lekką nutką zniecierpliwienia w głosie.
Wzruszył ramionami, ale ku przerażeniu Emory widać było, że jego dociekliwość nie została wcale zaspokojona. Wstał i wtedy dopiero zauważyła, że jej adwersarz dawno przestał być chłopcem. Z całą pewnością był mężczyzną. Stwierdziła to mimo półmroku i odległości. Już sama jego postawa zdradzała jednocześnie arogancję i opanowanie. Przygotowała się na kolejny atak.
– Chciałem jedynie zapytać, co w tym wielkiego? Mam podobny obrazek w kuchni. Jest dziełem mego bratanka, Sama.
Studenci zawyli z radości po tym stwierdzeniu, ale . wcale go to nie speszyło.
– Zdaje się, że dzieciak ma talent. Produkuje te obrazki na tony.
– Pański bratanek? – powtórzyła za nim jak echo. Czy to jakiś żart? A może facet jest po prostu stuknięty?
– Ma pięć lat. Wspaniały dzieciak – uzupełnił. – Chodzi o to – jego głos zabrzmiał szczerze i poważnie – że może ja czegoś tu nie rozumiem, ale naprawdę nie widzę żadnej różnicy między mazakami Sama i tego tu depresjonisty...
– Impresjonisty – poprawiła go przez zaciśnięte zęby.
– Jak go zwał, tak go zwał – dokończył tonem nieustępliwym, choć pełnym szacunku. Ponownie wzruszył muskularnymi ramionami.
– Ten gość, o którym mówiła pani najpierw, ten Włoch, Sandro jak-mu-tam?
– Botticelli? – chłodno starała się go naprowadzić.
Domyśliła się, że przynajmniej to uznał za dzieło.
– Ten sam – przytaknął. – Według mnie to jest mistrz. To była prawdziwa sztuka.
Emory jęknęła cicho. Gdy ściany sali odbiły jej jęk, zdała sobie sprawę, że nie wyłączyła mikrofonu. To jeszcze bardziej rozweseliło studentów. Niektórzy wpatrywali się w nią z wyrazem niemego przerażenia, z zapartym tchem czekając na jej kolejną ripostę. Wiedziała, że nie powinna przedłużać tej dyskusji, ale była jak zahipnotyzowana tą skandaliczną wypowiedzią.
Oczywiście, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że incydent stanie się tematem numer jeden całej uczelni. Słynna profesor Emory Byrd, wschodząca gwiazda wśród naukowych sław harvardzkiego wydziału historii sztuki, ośmieszona w czasie wykładu przez jakiegoś żartownisia! Emory rzadko traciła opanowanie, zwłaszcza wobec swych słuchaczy. I teraz wzięła się w garść. Musi wybrnąć z tego zajścia z godnością.
– Cieszę się, że chociaż jeden z pokazanych przeze mnie slajdów został należycie oceniony przez tak wytrawnego i krytycznego znawcę – odparowała, cedząc słowa. Jej sarkazm wzbudził jeszcze większą wesołość w ławkach studenckich. – Co nie zmienia faktu, że oba przedstawione przeze mnie obrazy są dziełami prawdziwej sztuki. Mazaki pięcioletniego Sama, chociaż wiszą w pana kuchni, nie mogą być porównywane z dziełami geniuszu Polańskiego.
Audytorium przyjęło jej słowa entuzjastycznymi gwizdami, biciem brawa, tupaniem i okrzykami.
I o to jej chodziło. Skąd urwał się ten facet i jakim prawem mówił jej, co jest sztuką, a co nią nie jest?
– Mój bratanek też nie odwala swoich obrazków – próbował ponownie zaatakować, ale Emory z wdziękiem ucięła jego monolog. Nie zamierzała już dłużej tolerować tak skandalicznych uwag w czasie swego wykładu. Nie mogła pozwolić, by ktoś kpił sobie z pojęć, które usiłowała wpoić studentom.
– Te obrazy to część tradycji artystycznej, to dialog pokoleń. Każdy z nich wyraża estetyczną wrażliwość swego okresu – kontynuowała bardziej już opanowanym tonem. – Gdyby w piętnastym wieku w słonecznej Italii mistrz Botticelli nie namalował swej „Wiosny"
– dodała, powracając do tego dzieła renesansu – to Polański nie namalowałby swego obrazu, gdzieś w Greenwich Village w naszych latach sześćdziesiątych...
Dźwięk dzwonka przerwał tok jej wyjaśnień. Studenci nerwowo poruszali się w ławkach, ale nie odważyli się wstać, czekając na jej znak.
Westchnęła i zaczęła zbierać notatki, niezadowolona, że tyle czasu zmarnowała na tak głupią dyskusję. Nie powinna była próbować go przekonywać. Trzeba było kazać mu się zamknąć lub wyjść. Czemu w ogóle zaszczyciła go jakąkolwiek odpowiedzią? Ale gdyby nie spróbowała, studenci mogliby zacząć podejrzewać, że może ten dziki człowiek ma rację... a przecież absolutnie jej nie miał!
– Na następnych zajęciach powrócimy do Polańskiego. Proszę nie zapomnieć przeczytać zadanej lektury. I... – przerwała, wpatrując się w mężczyznę, któremu udało się zakłócić tok jej wykładu – chciałabym porozmawiać z panem. Tuż po zajęciach.
– Świetnie – odpowiedział i sprężystym krokiem, po dwa stopnie naraz, zaczął pokonywać dzielącą ich odległość. – Ja też chciałbym porozmawiać z panią profesor w cztery oczy.
Już przy zapalonym świetle Emory kończyła zbierać swoje notatki. Kilku studentów podeszło do niej z pytaniami i wątpliwościami. Jednak tym razem trwało to dużo dłużej niż zwykle. Podejrzewała, że chcieli przekonać się, co też zajdzie między nią a tym tajemniczym krytykiem.
On sam czekał cierpliwie przy pulpicie, obserwując ją taksująco. Czuła się bardziej zażenowana niż zazwyczaj w takich okolicznościach.
Chociaż nauczono ją odkrywać i oceniać piękno, Emory nie była w stanie docenić własnej urody i naturalnego uroku. Nie wierzyła komplementom. Sądziła, że ze strony koleżanek jest to zwykła uprzejmość. A mężczyźni – wiadomo – powiedzą wszystko, bo chodzi im tylko o jedno.
Starsza siostra Emory, Paige, zawsze uważana była za rodzinną piękność. To ona błyszczała na balach i wyszła za odpowiedniego młodego człowieka z „dobrej" rodziny. Emory była tą nieśmiałą siostrzyczką „z głową do książek". Ta stara domowa rywalizacja wydawała się dziś śmieszna i dziecinna. Paige zaliczyła już trzech mężów, a Emory, mimo młodego wieku, osiągnęła znaczący sukces akademicki, co nie przeszkadzało, że mając trzydzieści dwa lata nadal nie była pewna siebie i swoich możliwości. Emory nauczyła się skrywać obawy i uczuciowość pod płaszczykiem ciętego dowcipu i dystansu do życia. Teraz, w pełnym świetle, natychmiast włączyła system samoobronny, magiczne pole, które miało ochronić ją przed atakującym.
Detektyw Nick Fiore wiedział, że nie powinien, a jednak nie mógł przestać wpatrywać się w nią natarczywie. Profesor Byrd z bliska była osóbką niezwykle atrakcyjną. Obserwował ją w czasie rozmów ze studentami. Zauważył, jak nagle przez krótki moment spojrzała na niego, by natychmiast odwrócić wzrok.
Zawsze miał słabość do blondynek, a ona była wśród nich wyjątkowo klasycznym okazem. Jedwabnym szalikiem przewiązała grube, zaczesane do tyłu włosy koloru miodu. Rozpuszczone, sięgałyby prawie do łopatek, pomyślał. Zastanawiał się, kiedy tak je nosi. Czy do łóżka? W jej piwnych oczach błyskały złote ogniki. Rumieniec na policzkach był zapewne efektem ich dyskusji. Zauważył też, że nie malowała się. I nie potrzebowała tego. Miała cudowną cerę. Zaczął się zastanawiać, czy tak samo wygląda reszta jej ciała pod nienagannym lecz bezbarwnym ubraniem: kaszmirowym swetrem koloru płatków owsianych i brązową tweedową spódnicą. Domyślał się, że w swej garderobie ma całe tuziny takich właśnie ubrań, drogich, eleganckich, pozwalających wtopić się idealnie w otoczenie.
Wiedział, że musi się teraz pilnować. Był pewien, że już dosyć narozrabiał na jej wykładzie. Stanowiła przeciwieństwo kobiet, z którymi miał do tej pory do czynienia. Doskonała w każdym calu. Nie powinien był otwierać ust. Z wyrazu twarzy, ze sposobu, w jaki zamykała książki, wiedział, że jest wściekła. Miał nadzieję, że jest zbyt dobrze wychowana, by zrobić mu scenę.
– Pani profesor, jestem pani winien przeprosiny – zaczął, gdy w końcu odwróciła się do niego.
– I wyjaśnienie – przerwała mu ostro. – Robił pan wszystko, by zakłócić tok mojego wykładu. Czy te pytania to był jakiś żart?
– Były jak najbardziej szczere, proszę mi wierzyć. Chociaż wyszedłem przez nie na... ignoranta. Naprawdę, nie zamierzałem poddawać pani jakiejkolwiek próbie.
Emory zdała sobie sprawę, że w obecności tego mężczyzny cały jej autorytet diabli wzięli. Spodziewała się, że nie ma nic wspólnego z uniwersytetem. Może to aktor i jej teoria, że był to żart, trzyma się kupy. Na aktora, z tą prezencją, nadawał się idealnie. Był jej winien wyjaśnienie, to pewne. Jej początkowy gniew roztapiał się powoli pod wpływem jego uśmiechu.
– Nie wierzę panu – odpowiedziała, krzyżując ręce na piersiach. – Jestem pewna, że to był żart. Zapewne to pomysł profesora Doyle'a? – zapytała, wymieniając nieprzychylnie do niej nastawionego kolegę.
– Nigdy o nim nie słyszałem. Proszę mi wierzyć lub nie, ale zrobiłem z siebie durnia bez niczyjej pomocy – odparł, śmiejąc się.
Pomimo jej zimnych uwag nie przestawał się uśmiechać, ukazując biel zębów i dwa wspaniałe dołeczki w policzkach. Jego oczy wysyłały ciepłe blaski, a gęste rzęsy całkiem nie pasowały do tej tak męskiej twarzy. Kręcone kruczoczarne włosy, wyraziste rysy i muskularna budowa przywoływały w jej pamięci rysy rzymskich arystokratów. Usiłowała odrzucić te natrętne wizje.
– Zmarnował pan czas nie tylko mój, ale przede wszystkim moich studentów.
– Chwileczkę, proszę się uspokoić, dobrze? – Prze– jechał ręką po włosach. – Wydaje mi się, że nie był to najlepszy początek znajomości – dodał, równie jak ona skonfundowany.
– I koniec – zauważyła Emory. – Ta uczelnia jest własnością prywatną. Narusza pan prawo własności. Chcę pana ostrzec, że zamierzam wezwać służby porządkowe, by usunęły pana z terenu uniwersytetu. Czy wyrażam się jasno?
– Jak najjaśniej – przyznał.
Co za kobieta, pomyślał. Nie spodziewał się po niej takiego ognia. Ale to może okazać się pomocne. Jeśli oczywiście zgodzi się wziąć udział w jego planie. W obecnej chwili jej gniew nie był niczym miłym.
– Zanim zacznie pani stawiać w stan pogotowia całą uniwersytecką służbę porządkową, może zechce pani rzucić okiem na to... – Sięgnął ręką do kieszeni na piersi i wyjął z niej gruby skórzany portfel.
– Inspektor Nicolas Fiore, policja bostońska – przedstawił się, machając swą odznaką i legitymacją.
– Chciałem to zrobić wcześniej, ale nie zostałem dopuszczony do słowa.
Emory przez chwilę przyglądała się jego legitymacji. Od początku ta rozmowa wprawiała ją w zakłopotanie. Teraz już całkowicie straciła wątek.
– Jest pan policjantem?
Przytaknął ruchem głowy.
– Nic a nic nie rozumiem – odpowiedziała. Całe to zdarzenie uznała za żart, a tymczasem jego legitymacja wyglądała przekonująco.
– Raczej trudno to wytłumaczyć – powiedział.
– Czy chodzi o mandat za nieprawidłowe parkowanie? – zapytała. – Znak zabrania parkowania – w środy i piątki, a ja zaparkowałam w czwartek – wyjaśniła pospiesznie. – Gdy wróciłam tam, by dla udokumentowania zrobić zdjęcie znaku, okazało się, że cała ulica została rozkopana. Napisałam w tej sprawie kilka listów do wydziału ruchu drogowego. Wszystko jest należycie udokumentowane, przysięgam – zakończyła prawie bez tchu.
– Wierzę pani – zapewnił ją Nick. – Ale proszę się nie denerwować. Nie przyszedłem w sprawie mandatu.
– Nie? – Zrobiło jej się głupio, że zdradziła się z wojną, wypowiedzianą wydziałowi ruchu drogowego.
– Zupełnie nie – odpowiedział. – Poza tym nie odnoszę wrażenia, by była pani typem obywatela naruszającego prawo – dodał, rzucając jej spojrzenie, pod wpływem którego dziwnie się zarumieniła.
– Wygląd może mylić – odparowała.
Mam taką nadzieję, już w duchu dodał Nick. Ale nie zamierzał dzielić się z nią tą opinią. Postanowił przejść do sprawy, z którą przyszedł. Już zalazł jej za skórę, zadając głupie pytania w czasie wykładu. Nie zamierzał nastawiać jej jeszcze bardziej przeciwko sobie.
– Trudno to wytłumaczyć, ale chodzi o to, że policji potrzebna jest pani pomoc w związku z pewnym przestępstwem – powiedział całkiem poważnie.
– W związku z przestępstwem? Moja pomoc?
– Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Jej umysł szybko przerzucił się na teoryjkę o szaleńcu zbiegłym z zamkniętego zakładu. Może nawet uzbrojonym.
– Czy można ponownie rzucić okiem na pańską legitymację? – poprosiła ze spokojem, na jaki tylko potrafiła się zdobyć.
– Czy rzeczywiście wyglądam na oszusta? – zaśmiał się, podając jej dowód.
– Nie jestem pewna. Nigdy nie miałam do czynienia z prawdziwym oszustem – przyznała.
Emory baczniej przyjrzała się legitymacji. Zdjęcie nie było najlepsze, zauważyła. Odznaka policyjna wyglądała na prawdziwą, ale widywała je przecież tylko w telewizji. Potrafiła oszacować przedmioty wartości milionów dolarów. Ale odznaki policyjne były poza tym zasięgiem.
Z tylnej kieszeni dżinsów wyjął mały, oprawiony w skórę notes i otworzył go jednym ruchem.
– Pani Claire Newland zasugerowała, byśmy skontaktowali się właśnie z panią. – Spojrzał na nią z nadzieją, że teraz mu uwierzy. – Prawdę mówiąc, zaproponowała nam pani usługi.
– Pani Newland? Czy jest pan pewien?
– Proszę zrozumieć, to sprawa skomplikowana i poufna. Czy moglibyśmy porozmawiać gdzieś na osobności? Obiecuję, że wszystko wyjaśnię – dodał.
Jego wygląd nie pozwalał na żaden sprzeciw. Poza tym audytorium ponownie zaczęło wypełniać się studentami, którzy przyszli na kolejny wykład. Jak na jeden dzień, pomyślała Emory, dostarczyłam im dosyć rozrywki.
– Mam krótką przerwę na kawę – powiedziała, nakładając wełnianą pelerynkę i wrzucając książki do dużej skórzanej torby.
– Chętnie pomogę – zaproponował Nick.
Jest zbyt krucha, by nosić tak wielki ciężar, pomyślał. Czy codziennie tyle dźwiga?
– Dam sobie radę, dzięki – odpowiedziała cicho.
Uniosła kołnierz i przerzuciła przez ramię złoty szal.
– Za pół godziny muszę tu wrócić – powiedziała, gdy opuszczali salę wykładową.
– To nie potrwa długo – obiecał, zastanawiając się nad tym porankiem. Wszystko potoczyło się niezgodnie z jego zamierzeniami. Czy sądził, że zaproszenie tej kobiety na kawę ułatwi sprawę?
– Niedaleko stąd jest mała kawiarenka – zasugerowała, gdy wyszli z budynku.
Był zimny kwietniowy dzień. Przejmujący wiatr dawał o sobie znać w wąskich uliczkach Cambridge. Drzewa dopiero zaczynały wypuszczać pąki. Ta zapowiedź wiosny dodała Emory sił. Może właśnie dlatego tę porę roku wybrała jako temat swego wykładu. Niestety, udało jej się jedynie przedstawić kilka z przemyślanych punktów, a to z winy niepotrzebnej dyskusji z mężczyzną idącym obok niej. Nadal jeszcze nie udzielił jej żadnych wyjaśnień.
– Proszę odpowiedzieć mi na jedno pytanie, inspektorze, a może uda nam się zapomnieć o tym fatalnym początku – zaczęła, wkładając długie skórzane rękawiczki.
– Jasne, niech pani pyta – odparł.
Do połowy zapiął zamek kurtki.
– Czy to wszystko z czystej ciekawości, czy też chciał pan celowo wywołać zamieszanie?
– Pytałem serio – zapewnił ją. – Nigdy nie rozumiałem tej całej grandy, jeśli chodzi o sztukę abstrak...
– To żadna granda – przerwała mu, na pół śmiejąc się, na pół nie dowierzając jego lekceważeniu.
Przeprosił ją ponownie.
– Widzi pani, znowu się zagalopowałem. Prawda jest taka, że przyszedłem porozmawiać z panią, a że trwał wykład, zamierzałem spokojnie zaczekać, aż się skończy. Ale zanim się zorientowałem, już wystrzeliłem z tym pytaniem. Wykazałem jedynie swoją szczerą prawdziwą ignorancję – dodał. – Czy odpowiedziałem na pani pytanie?
– Tak, ale czy nadal pan sądzi, że nowoczesna sztuka to granda? – Nie mogła sobie darować tej uszczypliwości.
– Łatwo się pani nie poddaje, co? – Zaśmiał się i potrząsnął głową. – Według mojej, dalekiej od wyrafinowania, opinii, każdy gość, zarabiający miliony dolarów za ochlapywanie płótna farbą, ma całkiem niezłą chałturkę.
On też łatwo nie daje za wygraną, pomyślała Emory.
– Czy to tutaj? – zapytał, gdy podeszli do kawiarni.
Z jakim wdziękiem zmienił temat, gdy było mu to na rękę, westchnęła.
– To tutaj.
– Wspaniale. Marzę o filiżance kawy.
Rzucił Emory spojrzenie spod rzęs, gdy otwierał jej drzwi. W wąskim przejściu musiała otrzeć się o jego twarde muskularne ciało. Kontakt był chwilowy, a mimo to czuła, jak się czerwieni. Miała nadzieję, że nie zauważył tego.
– Nie przypuszczałem, że wyśledzenie profesora na uczelni może dać się tak we znaki – przyznał. – Wolę już pościg samochodowy – zadrwił. – Bez obrazy.
– Nie obraził mnie pan, zapewniam pana – odpowiedziała jak grzecznie wychowana panienka z dobrego domu.
Kawiarnia nie miała w sobie nic szczególnego. Pod oknami kwiaty, ściany pełne plakatów. Grupki studentów, czytając lub dyskutując zawzięcie, okupowały wytarte drewniane stoliki. Śliczna kelnerka podeszła, by przyjąć ich zamówienie. Herbatę miętową dla Emory i kawę dla Nicka.
– W porządku, pani profesor. Oto i cała historia – powiedział Nick, przechodząc od razu do rzeczy.
– Czy pamięta pani zeszłoroczną sprawę kradzieży obrazu „Żółte tulipany" z bostońskiego muzeum?
– Oczywiście – odpowiedziała natychmiast – to jedno ze słynniejszych dzieł Truffauta.
O kradzieży było głośno w telewizji i innych środkach przekazu. Skradziony obraz wart był kilka milionów, dlatego fakt ten stał się niezłym kąskiem dla prasy.
– Sądzimy, że może uda nam się go odzyskać – powiedział niskim, podekscytowanym głosem. – Parę dni temu dostaliśmy cynk, że pewien pośrednik w handlu dziełami sztuki z Nowego Jorku, niejaki Nolan Babcock, ma ten obraz i że chętnie odsprzeda go odpowiedniemu dyskretnemu nabywcy.
Emory słyszała o Nolanie Babcocku, ale jak na razie nie miała z nim do czynienia. Słowa Nicka przyprawiły ją o gęsią skórkę. Bała się, czego też może od niej oczekiwać.
– Proszę mówić dalej – ponagliła go.
– Pani Newland jest bliską przyjaciółką dyrektora muzeum, toteż pozwoliła nam powołać się na siebie w kontaktach z Babcockiem. Rozumiem, że pracuje pani dla niej? W charakterze konsultanta?
– Zgadza się – odpowiedziała. – Jestem kuratorem kolekcji pani Newland. Doradzam jej, co ma kupić, rozmawiam z muzeami, które chcą wypożyczyć posiadane przez nią okazy, to ja załatwiam sprawy z pośrednikami.
Światowej sławy kolekcja dzieł sztuki Claire Newland była nie tylko pokaźna, ale i warta miliony. Składały się na nią obrazy, rzeźby i inne zabytkowe przedmioty. Emory, mimo tak młodego wieku, dzięki swej wiedzy, smakowi i wyczuleniu na piękno, zaskarbiła sobie bezwzględne zaufanie i podziw pani Newland.
– Pani Newland ma już w swej kolekcji kilka obrazów tego artysty, prawda?
– Ma jeden obraz i małą figurkę z brązu – wyjaśniła Emory.
Nadal nie było jasne, jaki ma być jej udział w tej całej sprawie.
– I tu właśnie zaczyna się rola dla pani... o ile zechce pani z nami współpracować.
Nick wsypał cukier do filiżanki z czarną gęstą kawą. Emory poczuła mocniejsze bicie serca.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]