Angela Carter
MAGICZNY SKLEP Z ZABAWKAMI
Tytuł oryginału:
THE MAGIC TOYSHOP
(tłum, Maciej Świerkocki)
1999
I
Tego lata, kiedy Melania skończyła piętnasty rok życia, odkryła wreszcie, że jest istotą z krwi i kości. O, moja Ameryko, moja nowa ziemio. Melania wyruszyła w egzaltowany rejs: podróżowała po sobie, pokonywała cielesne łańcuchy górskie i penetrowała wilgotną obfitość swych tajemnych dolin, jak jakiś Cortez, Vasco da Gama, czy Mungo Park fizjologii. Godzinami przypatrywała się swemu nagie mu odbiciu w lustrze na drzwiach szafy - wodziła palcem wzdłuż wytwornej konstrukcji klatki piersiowej, gdzie w głębi trzepotało jej serce niczym ptak pod kocem, a potem rysowała palcem długą linię od mostka po pępek (przypominający jakby tajemniczą jaskinię czy grotę) i pocierała dłońmi łopatki, podobne do pączków złożonych skrzydeł. Potem zaczynała się wić, obejmowała się, śmiała, a czasem robiła młynki i stawała na rękach z czystej radości rozciągliwego zdumienia, że nie jest już małą dziewczynką.
Pozowała również przed lustrem niby modelka, używając przy tym różnych rekwizytów. Jako prerafaelitka czesała swoje długie, czarne włosy z przedziałkiem pośrodku i pozwalała im spływać swobodnie w dół, a później przyglądała się sobie w zadumie, trzymając pod brodą zerwaną w ogrodzie lilię i zaciskając kolana. Pozując a la Toulouse-Lautrec, zarzucała sobie włosy na twarz, jak dziwka, siadała na krześle z szeroko rozsuniętymi nogami, a u stóp stawiała miskę z wodą i kładła ręcznik. Zawsze, kiedy pozowała dla Lautreca, czuła się wyjątkową nikczemnicą, choć oddawała się fantazjom, w jakich mogłaby żyć w jego czasach (była tancerką albo modelką i karmiła okruchami chleba wróbla w oknie na jakimś paryskim poddaszu). W tych rojeniach pomagała mu i kochała go. Litowała się nad nim, albowiem był zarazem karłem i geniuszem.
Dla Tycjana albo Renoira była za chuda, nadawała się jednak na bladą, smukłą Wenus Cranacha - owijała wtedy głowę kawałkiem firanki, a na szyję wkładała sznur pereł hodowlanych, które dostała w prezencie na bierzmowanie. Gdy przeczytała „Kochanka lady Chatterley”, nazbierała w tajemnicy niezapominajek, które powplatała potem we włosy łonowe.
Używała też firanek jako materiału na koszule nocne, które mogłyby jej posłużyć w wymarzoną noc poślubną. Przeistaczała się w pięknie opakowany prezent dla wyimaginowanego pana młodego, brała prysznic i czyściła ukochanemu zęby w ogromnej hiperłazience przyszłości, w jednym z miast, w których spędza się zazwyczaj miesiąc miodowy, jak na przykład Cannes. Albo Wenecja. Albo Miami Beach. Tak bardzo pragnęła, by jej luby przeskoczył dzielącą ich barierę czasoprzestrzeni, że czuła niemal na policzkach jego oddech i słyszała matowy głos, mówiący „kochanie”.
W gotowości dla niego odsłaniała swoją długą, marmurowobiałą nogę aż po udo (zapominała czasem o marzeniach, gdy ją napinała i wyprężała, pochłonięta nagle zwierciadlaną grą mięśni), a potem mocno naciągała firankę, badając obandażowany kształt swych małych, twardych piersi. Była rozczarowana ich wielkością, ale uważała, że ostatecznie nie są takie złe.
Działo się to wszystko za zamkniętymi drzwiami jej niewinnej, pastelowej sypialni, gdzie z poduszki spoglądał na nią paciorkami oczu pluszowy miś Edward, (którego wydęty brzuszek kryła pasiasta piżama), a w kurzu pod łóżkiem leżała rozłożona okładką do góry „Lorna Doone”. Oto, co robiła Melania tego lata, w roku piętnastych urodzin, jeżeli nie liczyć, że pomagała ponadto w zmywaniu naczyń i opiekowała się młodszą siostrą, żeby ta nie postradała życia podczas zabaw w ogrodzie.
Pani Rundle sądziła, że Melania uczy się w swoim pokoju. Powiedziała jej, że powinna częściej zażywać świeżego powietrza, bo wtedy wyrośnie na dorodną dziewczynę. Melania odparła, że zażywa mnóstwo świeżego powietrza, kiedy załatwia dla niej sprawunki, a poza tym uczy się przy otwartym oknie. Ta odpowiedź najwidoczniej całkowicie zadowoliła panią Rundle, albowiem nie poruszała więcej tego tematu.
Pani Rundle - gruba, stara i brzydka - nigdy nie była mężatką; używaną przez kobiety zamężne formę „pani” sprezentowała sobie tak zwanym jednostronnym aktem prawnym na swoje pięćdziesiąte urodziny. Sądziła, że w miarę jak kobieta się starzeje, forma ta przydaje jej znamion godności osobistej. Ponadto pani Rundle zawsze bardzo chciała wyjść za mąż. Na starość pamięć i wyobraźnia zlewają się ze sobą, a granice mentalnego świata pani Rundle zaczynały się właśnie zacierać. Siadywała czasem w ciepłym fotelu przy kominku, gdy dzieci leżały już w łóżkach, a ona miała nareszcie czas dla siebie, by w rozmarzeniu wymyślać nawyki i zachowania męża, którego nigdy nie zaznała. Wstęga pary z jej wieczornej filiżanki herbaty układała się w kształt jego twarzy, a pani Rundle pozdrawiała go serdecznie.
Miała włochate pieprzyki i wielkie sztuczne zęby. Mówiła ze staroświeckim, sztucznym patosem, jak księżna w farsie z Whitehall. Była ich gospodynią. Przywiozła ze sobą kota. Czuła się tu jak we własnym domu. Miała się opiekować Melanią, Jonatanem i Wiktorią, dopóki mama i tata bawią w Ameryce. Mama dotrzymuje tatusiowi towarzystwa. Tatuś jeździ po Stanach z wykładami.
- Swykadami! - zapiała pięcioletnia Wiktoria, waląc łyżką w stół.
- Dokończ pudding, kochanie - powiedziała pani Rundle.
Pod jej rządami jedli dużo chlebowego puddingu. Pani Rundle przyrządzała zwykły i świąteczny pudding chlebowy, z porzeczkami lub rodzynkami, albo bez, bądź też i z jednym, i z drugim - tworzyła też własne warianty podstawowego przepisu na pudding chlebowy, z wykorzystaniem marmolady, daktyli, fig, dżemu z czarnej porzeczki i duszonych jabłek. Wykazywała w tej pracy prawdziwe mistrzostwo. Czasami jadali też pudding na podwieczorek, na zimno.
Melania w końcu zaczęła się bać puddingu. Wystraszyła się, że jeśli będzie go jeść za dużo, utyje, nikt się w niej nie zakocha i umrze dziewicą. Widziała w snach gargantuiczną Melanię, spasioną na puddingu i wzdętą niby topielec, a wtedy budziła się, zlana potem ze strachu. Przesuwała tam i z powrotem śmiercionośny pudding łyżką, chytrze spychając większość swojej porcji na talerz Jonatana, kiedy pani Rundle odwracała się do nich szerokimi plecami. Jonatan pochłaniał go metodycznie, choć głównie przez nieuwagę.
Jadł niczym ślepa siła natury, przebijając się przez zwały jedzenia jak przejeżdżający przez ścianę domu czołg. Jadł dopóty, dopóki nie było już nic więcej do spożycia - wtedy przestawał, odkładał starannie nóż i widelec albo łyżkę i widelec, wycierał buzię chusteczką i odchodził sklejać modele statków. Tego lata, kiedy Melania obchodziła piętnaste urodziny, Jonatan skończył dwunasty rok życia i pochłaniało go klejenie modeli statków.
Był drobnym, perkatonosym, jasnowłosym chłopcem w ubranku z szarej flaneli i szkolnej czapce, a na jednym albo drugim kolanie miał zawsze za sklepiony, łuszczący się już strupek. Sklejał modele statków z plastikowych zestawów, malował je skrupulatnie i olinowywał, a potem rozstawiał po całym domu na półkach i kominkach, gdzie mógł im się od czasu do czasu przyglądać. Były to wyłącznie modele statków żaglowych.
Zbudował już model trójmasztowca H.M.S. „Beagle”, a także H.M.S. „Bunty”, H.M.S. „Victory” i H.M.S. „Thermopylae”. Tego lata dłonie ciągle lepiły mu się od kleju. W oczach miał nieobecne spojrzenie, jak gdyby nie widział rzeczywistego świata, a tylko błękitne morza i wyspy kokosowe; wśród nich żeglowały wiecznie statki, które już kiedyś zwodował. Niczym Latający Holender, Jonatan przemierzał w wyobraźni nieznane morza pod rozpostartym niby łabędzie skrzydła płótnem, opierając stopy na rozkołysanych, przesyconych solą deskach i nie schodząc nigdy na suchy ląd. Dało się zauważyć, że chodzi jakby marynarskim krokiem, ale nikt na to nie zważał.
Nie zwracało też niczyjej uwagi, że Jonatan nikogo nie widzi, ponieważ jego oczy kryły grube, okrągłe szkła, przypominające denka od butelek. W otoczeniu rzeczy z tego świata był bardzo krótkowzroczny. Ze względu na okulary, czapkę uczniowską i strupy na kolanach wyglądał jak jeden z tych chłopców, których od razu kojarzy się z nastoletnimi detektywami, Normanem i Henrym Bonesem, [Nonnan i Henry Bonesowie - bohaterowie słuchowisk dla dzieci nadawanych w BBC i książek Anthony'ego C. Wilsona (przyp. tłum.).] Zmyleni wyglądem Jonatana, rodzice zapełniali mu półki książkami o Bigglesie, [Biggles - bohater popularnych przed wojną w Anglii książek młodzieżowych W. E. Johnsa, lotnik i detektyw (przyp. tłum.).] które, nigdy nie otwierane, obrastały tylko kurzem.
U progu lata Melania wykradła z jego pokoju sześć książek, kupiła tani bilet wycieczkowy, wywiozła książki do miasta i sprzedała w antykwariacie, żeby za zdobyte w ten sposób fundusze zakupić sztuczne rzęsy. Płakała jednak z bólu, gdy próbowała je bezskutecznie założyć, a nieposłuszne rzęsy wyślizgiwały jej się z rąk, spadając na toaletkę ni czym okropne, włochate gąsienice, obdarzone własnym złowrogim życiem, które oskarżały ją milcząco: „Złodziejka! Złodziejka!” Były zdradliwe, jako owoce grzechu. Melania czuła się winna i spaliła je w rzadko używanym kominku w swojej sypialni. Było dla niej oczywiste, że nie może nosić tych rzęs, ponieważ dokonała kradzieży, żeby zdobyć pieniądze na ich zakup. Tego lata w Melanii w ogóle rozbudziło się silne poczucie winy.
Za to Wiktoria wcale go nie miała. Nie miała żadnych uczuć. Była okrągłym, złotym gołąbkiem, który od czasu do czasu pogruchiwał. Tarzała się w słońcu i rozrywała na strzępy motyle, jeśli udało jej się jakiegoś złapać. Była lilią polną, która nie zna trudu ni znoju, choć wcale nie jest piękna. Pani Rundle śpiewała jej różne stare piosenki - światła nabrzeża mówią mi, że odjeżdżasz i że w Pikardii kwitną róże, ale takiej różyczki jak ty nie ma nigdzie - a Wiktoria chichotała, siedząc na jej kolanach, i wyciągała piąstkę w kształcie sześcianu do kota pani Rundle. Kot pani Rundle był korpulentnym, zadzierającym nosa Mruczkiem. Gdy siedział, wielkością i kształtem przypominał okrągły, pokryty futrem stolik. Być może pani Rundle karmiła go resztkami puddingu chlebowego.
Kot przysiadał często na kapciach pani Rundle (żółtych filcowych kapciach z czerwonymi pomponami), a ona śpiewała Wiktorii piosenki i robiła na drutach.
- Co robisz? - interesowała się Wiktoria.
- Sweter.
- Sfetej - przekręcała z zadowoleniem dziewczynka.
- Dlaczego ten sweter jest czarny, pani Rundle? - spytała kiedyś Melania, idąc do lodówki po sok pomarańczowy z lodem. Jak to latem, miała nagie stopy.
- W moim wieku zawsze jest, po kim nosić żałobę - odpowiedziała z westchnieniem pani Rundle. - Jeśli nie teraz, to raczej wcześniej niż później. - W tym ostatnim słowie przeciągała niezwykle głoskę „u”, jak gdyby jej dźwięk rozpłaszczył walec parowy: „póóóóóóźniej”. - Zaziębisz się na śmierć, kochanie, chodząc boso po kamiennej posadzce.
Kostki lodu zadrżały w dłoni Melanii.
- Zna pani wielu zmarłych?
- Sporo - powiedziała pani Rundle i zaczęła spuszczać oczka.
- Śmierć wydaje mi się niepojęta - powiedziała powoli Melania w poszukiwaniu odpowiedniego słowa.
- To zupełnie zrozumiale w twoim wieku.
- Śpiewać! - zażądała Wiktoria, bębniąc lizakami łapek po obciągniętych czarnym jedwabiem kolanach pani Rundle, która posłusznie podnosiła głos.
Melania wyobrażała sobie, że śmierć jest pomieszczeniem, jakby piwnicą bez światła, w której zamyka się ludzi.
Co mi się przydarzy, zanim umrę? - myślała. - Najpierw dorosnę. Potem wyjdę za mąż. A przynajmniej mam taką nadzieję. Och, byłoby straszne, gdybym nie wyszła za mąż. Szkoda, że nie mam już czterdziestu lat i wszystkiego za sobą i że nie wiem, co mi się przytrafi do tego czasu.
Wplatała stokrotki w swoje długie włosy i przyglądała się sobie w lustrze, jak gdyby była fotografią w albumie należącym do dorosłej Melanii. „Ja w wieku piętnastu lat”. Dalej następowały zdjęcia jej dzieci w mundurkach skautów lub przebraniach Indian. Psy dzieci. Uchwycone pośpiesznie na kliszy wakacje z przyszłości. Wiaderka i łopatki. Piasek w butach. Torquay? Czy to będzie w Torquay? W Bournemouth (w Chine)? W Scarbrough? „Bo tam jest takie zdrowe powietrze”? Czy nigdy nie będzie to na przykład Wenecja? A ich psy, czy będą to teriery Yorkshire, czy raczej psy corgi? Czy może szlachetne, sokolonose charty afgańskie albo para białych chartów myśliwskich na złotym łańcuchu?
- Nie zgadzam się, żeby było zwyczajne - powiedziała do stokrotkowej dziewczyny o dużych brązowych oczach. - Nie. Bogate. Musi być bogate. - Miała na myśli swoje przyszłe życie. Stokrotka z jej włosów spadła na podłogę niczym szyderczy znak niebios.
Na razie mieszkali wszyscy w wielkim domu na wsi, gdzie każdy miał własną sypialnię i wystarczało jeszcze miejsca dla gości, gdzie na polu pasł się szetlandzki kuc, a za oknem rosła jabłoń, podtrzymująca palcami swych gałęzi księżyc, który Melania widziała, leżąc w łóżku. Jego funkcję pełniła jednoosobowa otomana z materacem Dunlopillo i białym pikowanym zagłówkiem. Spała w pościeli w paski.
Dom był wolno stojący, z czerwonej cegły, o edwardiańskich kalenicach, i stał na jednym czy dwóch akrach ziemi. Pachniał lawendową pastą do mebli i pieniędzmi. Melania wychowywała się w zapachu pieniędzy, nie dostrzegała, więc, w jaki sposób przesyca on powietrze, którym oddychała, wiedziała jednak, że widocznie jej się poszczęściło, skoro jest właścicielką posrebrzanej szczotki do włosów, radia tranzystorowego oraz marynarki i spódnicy z usztywnionego surowego jedwabiu, uszytych na miarę przez krawcową matki. Był to wyjściowy strój Melanii, w którym chodziła w niedzielę do kościoła.
Ojciec chciał, by do kościoła w niedziele chodziła cała rodzina. Czasami czytał lekcje, jeśli akurat był w domu. Urodził się w Salford, a ponieważ o Salford nie musiał już myśleć, lubił czasami odgrywać dziedzica, właściciela ziemskiego. Tego lata chodzili do kościoła z panią Rundle. Była bardzo pobożna. Brała ze sobą własny czarny, pękaty modlitewnik, rozsiewający stare, zasuszone kwiaty i listki paproci, jeśli podnosiła go zbyt nieostrożnie. Wiktoria siedziała na podłodze w nawie kościelnej, leniwie łowiąc zeschnięte rośliny, spływające z modlitewnika pani Rundle. Gaworzyła. Niekiedy dosyć głośno. Czy Wiktoria jest niedorozwinięta? - zastanawiała się Melania. - Czy będę musiała zostać w domu i pomóc mamie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]