[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J
ONATHAN
C
ARROLL
U
PIORNA
DŁOŃ
T
ŁUMACZYŁ
M
IROSŁAW
P. J
ABŁOŃSKI
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
T
HE
P
ANIC
H
AND
Dla Borisa Cavliny i Joela Gotlera
P
AN
F
IDDLEHEAD
Mr Fiddlehead
Z okazji moich czterdziestych urodzin Lenna Rhodes zaprosiła mnie na lunch. To już taka
tradycja — kiedy któraś z nas obchodzi jubileusz, wówczas spotykamy się na wspólnym
posiłku, pojawia się jakiś miły prezent i tak mija pełne śmiechu popołudnie mające ukryć
fakt, że oto zstąpiłyśmy o jeden krok niżej na schodach naszego życia. Poznałyśmy się lata
temu, kiedy obie dzięki małżeństwom znalazłyśmy się w tej samej rodzinie; sześć miesięcy
po tym, jak ja powiedziałam sakramentalne „tak” Ericowi Rhodesowi, ona uczyniła to samo
wobec jego brata, Michaela. Lenna wyciągnęła lepszy los: oboje z Michaelem są nadal sobą
zachwyceni, podczas gdy Eric i ja walczyliśmy dosłownie na każdym kroku, w efekcie czego
rozwiedliśmy się.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i uldze oboje okazywali mi wielką pomoc podczas
rozwodu, mimo iż były przecież oczywiste trudności we wzniesieniu się ponad ciernie
rodzinnych koligacji oraz więzów krwi.
Mieszkają przy Setnej Ulicy w ogromnym apartamencie o wielkich pokojach, za to o
niezbyt dużej ilości światła. Mroczność tego miejsca wynagrodzona jest przez poniewierające
się wszędzie zabawki ich pociech, barwne kurtki piętrzące się jedna na drugiej w bezładnych
stertach oraz kubki do kawy z napisami „Najwspanialsza mamusia świata” czy „Dartmouth”.
Ich dom pełen jest miłości i zgiełku oraz dziecięcych rysunków przyczepionych na lodówce
obok kartek z przypomnieniami, by kupić nowy numer „La Stampa”. Michael jest
właścicielem bardzo eleganckiego sklepu z zabytkowymi wiecznymi piórami, podczas gdy
Lenna pracuje jako wolny strzelec w „Newsweeku”. Ich mieszkanie jest takie, jak ich życie:
wysoko sklepione, wymyślne, przepełnione interesującymi kombinacjami oraz
możliwościami. Zawsze jest mi miło, gdy mogę tam pójść i dzielić z nimi czas.
Czułam się całkiem dobrze ze świadomością, że przekroczyłam czterdziestkę; ostatecznie
mam w banku nieco odłożonych pieniędzy, znam też kogoś, z kim z przyjemnością planuję na
wiosnę wspólną podróż do Egiptu. Czterdziestka to swego rodzaju kamień milowy na drodze
życia, ale w tym momencie nie znaczył dla mnie specjalnie wiele. Co prawda, myślałam już o
sobie jako o kimś nieznacznie w średnim wieku, ale byłam zdrowa i rozpoczynając piątą
dekadę, miałam całkiem dobre widoki na przyszłość.
— Obcięłaś włosy!
— Podoba ci się?
— Wyglądasz bardzo po francusku!
— Owszem, ale czy ci się podoba?
— Raczej tak. Muszę się przyzwyczaić do twojego nowego wyglądu. Wejdź.
Usiadłyśmy do posiłku w salonie. Łokieć, ich bulterier, oparł głowę na moim kolanie, nie
spuszczając wzroku ze stołu. Kiedy skończyłyśmy jeść, pozmywałyśmy razem naczynia i
Lenna wręczyła mi małe czerwone pudełeczko.
— Mam nadzieję, że ci się spodobają. Sama je zrobiłam.
W środku znajdowała się para najcudniejszych złotych kolczyków, jakie kiedykolwiek
widziałam.
— Lenna! Są prześliczne! Naprawdę ty je zrobiłaś? Nie wiedziałam, że zajmujesz się
wyrobem biżuterii.
Wyglądała na zażenowaną ze szczęścia.
— Podobają ci się? Są ze złota.
— Wierzę. I są także dziełem sztuki! Wprost nie mogę uwierzyć, że to ty je zrobiłaś!
Naprawdę wyglądają na artystyczny wyrób; jakby je zaprojektował sam Klimt.
Delikatnie wyjęłam kolczyki z pudełeczka i przyłożyłam do uszu. Lenna, jak mała
dziewczynka, klasnęła na ten widok w dłonie.
— Och, Juliet, prezentują się naprawdę znakomicie! Nasza przyjaźń jest cenna i trwa od
bardzo dawna, ale to był podarunek, jaki człowiek otrzymuje raz w życiu — coś, co daje się
ukochanemu współmałżonkowi lub komuś, kto uratował ci życie. Zanim zdążyłam podzielić
się tą myślą, zgasło światło i jej dwóch synów wniosło mój tort urodzinowy — udekorowany
czterdziestoma świeczkami.
Kilka dni później szłam po Madison Avenue i mój wzrok przyciągnęła wystawa sklepu
jubilerskiego. Leżały tam… moje urodzinowe kolczyki! Dokładnie takie same. Z otwartymi
ustami i nosem przyklejonym do szyby ujrzałam karteczkę z ceną. Pięć tysięcy dolarów!
Stałam tam i gapiłam się na nie przez dobrych kilka minut. Jakkolwiek by na to spojrzeć, było
to szokujące. Czy Lenna kłamała mówiąc, że sama je wykonała? Czy też wydała pięć tysięcy
dolarów na prezent urodzinowy dla mnie? Lenna nie była ani kłamczuchą, ani tym bardziej
krezusem. W porządku, w takim razie skopiowała je w brązie czy czymś takim i powiedziała
mi, że są ze złota, żebym dobrze się w nich czuła. To jednak nie było do niej podobne. O co
tu, do diabła, chodziło?
Zakłopotanie ośmieliło mnie do tego stopnia, że weszłam prosto do sklepu. A raczej
podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Po krótkim oczekiwaniu wpuszczono mnie do
środka. Obsługująca dziewczyna, która wynurzyła się spoza zasłony oddzielającej zaplecze,
wyglądała tak, jakby ukończyła Radcliffe College z dyplomem z feminizmu. Być może ktoś
taki musiał pracować w tym miejscu.
— Czym mogę służyć?
— Chciałabym obejrzeć te kolczyki z wystawy.
Jej wzrok spoczął na moich uszach, i było to tak, jakby przed jej oczami ktoś rozsunął
kurtynę. Kiedy weszłam do tego sklepu, byłam kolejną bezosobową postacią w spódniczce w
kratę, zdającą się prosić o pozwolenie pooddychania powietrzem tego eleganckiego i
bogatego wnętrza. Jednak to, iż w moich małżowinach dostrzegła podobne precjoza warte
pięć tysięcy, zmieniło wszystko: ta kobieta mogłaby zostać moją niewolnicą lub przyjaciółką
na całe życie — i tylko ode mnie zależało, którą z nich.
— Chodzi o „Dixie”?
— Słucham?
Uśmiechnęła się, jakbym powiedziała coś zabawnego, a do mnie po chwili dotarło, że
musiała sobie pomyśleć, iż bardzo dobrze wiem, co to są „Dixie”, skoro je noszę. Dziewczyna
zdjęła kolczyki z wystawy i położyła przede mną na ladzie na podstawce z błękitnego
aksamitu. Były przepiękne; podziwiając je, zapomniałam zupełnie, że noszę dokładnie takie
same.
— Jestem zaskoczona, że ma już pani taką parę. Dostaliśmy je zaledwie przed tygodniem.
Pomyślałam szybko i powiedziałam:
— Kupił mi je mąż i spodobały mi się tak bardzo, że zastanawiam się nad nabyciem
identycznych dla siostry. Proszę mi coś powiedzieć o ich twórcy. Nazywa się Dixie?
— Niestety, nie mam pojęcia, madam. Tylko właściciel sklepu wie, kim jest Dixie i skąd
otrzymujemy tę biżuterię… Ale kimkolwiek by był, jest prawdziwym geniuszem. Zarówno
sam Bulgari, jak i ludzie z grupy Memphis pytali, kto to jest i jak można się z nim
skontaktować.
— Skąd pani wie, że to mężczyzna? — zapytałam, odkładając kolczyki i patrząc wprost na
nią.
— Och, nie wiem oczywiście. Ale przyjęłam, że tak jest, bo ta praca wygląda mi na męską.
Ale może to pani ma rację, to mogłaby być kobieta.
Sprzedawczyni podniosła jeden z kolczyków do światła.
— Czy zauważyła pani, że one nie tyle dokładnie odbijają światło, co jakby jeszcze je
wzmacniają? To lśnienie złota. Może je pani kupić, kiedy tylko pani zechce. Nigdy nie
widziałam takich. Zazdroszczę pani.
Kolczyki były naprawdę ze złota. By to sprawdzić, poszłam do złotnika na Czterdziestej
Siódmej Ulicy, a potem do pozostałych dwóch sklepów w mieście, które sprzedawały
„Dixie”. Nikt niczego nie wiedział o ich twórcy, a jeśli nawet, to nie mówił. Obaj sprzedawcy
byli pełni respektu wobec mnie i niezwykle uprzejmi, ale nie zająknęli się ani słówkiem na
temat pochodzenia biżuterii.
— Ten pan nie życzy sobie rozpowszechniania jakichkolwiek informacji na jego temat,
proszę pani. Musimy respektować jego życzenie.
— Ale to mężczyzna?
Następuje krótkie „tak”, okraszone zawodowym uśmiechem.
— Czy mogłabym skontaktować się z nim za pana pośrednictwem?
— Sądzę, że to będzie możliwe. Czy mogę jeszcze w czymś pani pomóc?
— Jaką inną biżuterię projektuje?
— Jak daleko sięgam pamięcią, robi wyłącznie kolczyki, wieczne pióra oraz kółka do
kluczy.
Właściciel sklepu pokazał mi już wcześniej pióro, które nie wyróżniało się niczym
szczególnym, a teraz przyniósł mały złoty breloczek, ukształtowany na wzór profilu kobiecej
głowy. Głowy Lenny Rhodes.
Kiedy wkroczyłam do sklepu Michaela, rozległ się dźwięk dzwonka zawieszonego nad
drzwiami. Michael obsługiwał właśnie klienta, więc tylko uśmiechnął się na powitanie, dając
mi znak, że wkrótce będzie wolny.
Rhodes otworzył swój „Ink”
*
niemal zaraz po ukończeniu college’u i momentalnie odniósł
sukces. Wieczne pióra są kapryśnymi i zawziętymi przedmiotami, które podczas używania
wymagają od człowieka pełnej koncentracji oraz cierpliwości; jednocześnie mają w sobie
szyk i elegancję dawnych czasów. Wynagradzając powolność, nie oferują innej premii ponad
lśnienie mokrego atramentu na suchej karcie papieru.
Klienci sklepu Michaela dzielą się na dwie grupy — bogatych i nie — ale wszyscy oni
mają ten sam płomienny, kolekcjonerski błysk w oku i nałogowe pragnienie posiadania
czegoś więcej. Kilka razy w miesiącu pracowałam tutaj, kiedy Michael potrzebował kogoś
ekstra do pomocy. Nauczyło mnie to radości płynącej z obcowania z bakelitowymi obsadkami
i złotymi stalówkami — jak z każdej innej pasji.
— Cześć, Juliet! Dzisiaj rano był tutaj Roger Peyton i kupił żółtego parkera „Duofold”.
Chodził koło niego od kilku miesięcy.
— Kupił w końcu? Zapłacił całą należność od ręki? Michael skrzywił się i zapatrzył w dal.
— Rogera nigdy nie stać na zapłacenie gotówką. Pozwoliłem mu wziąć je na raty. A co u
ciebie?
— Czy słyszałeś kiedyś o piórze marki „Dixie”? Wygląda nieco podobnie do „Santosa”
Cartiera?
— „Dixie”? Nie. I twierdzisz, że wygląda jak „Santos”?
Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że mówi prawdę, wyjęłam więc broszurę, którą
wzięłam ze sklepu jubilerskiego, otworzyłam na fotografii wzmiankowanego pióra i
podsunęłam Michaelowi pod nos. Jego reakcja była natychmiastowa.
— To bastard! Nie wytrzymam dłużej z tym facetem!
— Znasz go?
— Czy go znam? — Michael podniósł wzrok sponad zdjęcia, a złość i zmieszanie na jego
1
*
Ink
(ang.) — atrament (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
J
ONATHAN
C
ARROLL
U
PIORNA
DŁOŃ
T
ŁUMACZYŁ
M
IROSŁAW
P. J
ABŁOŃSKI
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
T
HE
P
ANIC
H
AND
Dla Borisa Cavliny i Joela Gotlera
P
AN
F
IDDLEHEAD
Mr Fiddlehead
Z okazji moich czterdziestych urodzin Lenna Rhodes zaprosiła mnie na lunch. To już taka
tradycja — kiedy któraś z nas obchodzi jubileusz, wówczas spotykamy się na wspólnym
posiłku, pojawia się jakiś miły prezent i tak mija pełne śmiechu popołudnie mające ukryć
fakt, że oto zstąpiłyśmy o jeden krok niżej na schodach naszego życia. Poznałyśmy się lata
temu, kiedy obie dzięki małżeństwom znalazłyśmy się w tej samej rodzinie; sześć miesięcy
po tym, jak ja powiedziałam sakramentalne „tak” Ericowi Rhodesowi, ona uczyniła to samo
wobec jego brata, Michaela. Lenna wyciągnęła lepszy los: oboje z Michaelem są nadal sobą
zachwyceni, podczas gdy Eric i ja walczyliśmy dosłownie na każdym kroku, w efekcie czego
rozwiedliśmy się.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i uldze oboje okazywali mi wielką pomoc podczas
rozwodu, mimo iż były przecież oczywiste trudności we wzniesieniu się ponad ciernie
rodzinnych koligacji oraz więzów krwi.
Mieszkają przy Setnej Ulicy w ogromnym apartamencie o wielkich pokojach, za to o
niezbyt dużej ilości światła. Mroczność tego miejsca wynagrodzona jest przez poniewierające
się wszędzie zabawki ich pociech, barwne kurtki piętrzące się jedna na drugiej w bezładnych
stertach oraz kubki do kawy z napisami „Najwspanialsza mamusia świata” czy „Dartmouth”.
Ich dom pełen jest miłości i zgiełku oraz dziecięcych rysunków przyczepionych na lodówce
obok kartek z przypomnieniami, by kupić nowy numer „La Stampa”. Michael jest
właścicielem bardzo eleganckiego sklepu z zabytkowymi wiecznymi piórami, podczas gdy
Lenna pracuje jako wolny strzelec w „Newsweeku”. Ich mieszkanie jest takie, jak ich życie:
wysoko sklepione, wymyślne, przepełnione interesującymi kombinacjami oraz
możliwościami. Zawsze jest mi miło, gdy mogę tam pójść i dzielić z nimi czas.
Czułam się całkiem dobrze ze świadomością, że przekroczyłam czterdziestkę; ostatecznie
mam w banku nieco odłożonych pieniędzy, znam też kogoś, z kim z przyjemnością planuję na
wiosnę wspólną podróż do Egiptu. Czterdziestka to swego rodzaju kamień milowy na drodze
życia, ale w tym momencie nie znaczył dla mnie specjalnie wiele. Co prawda, myślałam już o
sobie jako o kimś nieznacznie w średnim wieku, ale byłam zdrowa i rozpoczynając piątą
dekadę, miałam całkiem dobre widoki na przyszłość.
— Obcięłaś włosy!
— Podoba ci się?
— Wyglądasz bardzo po francusku!
— Owszem, ale czy ci się podoba?
— Raczej tak. Muszę się przyzwyczaić do twojego nowego wyglądu. Wejdź.
Usiadłyśmy do posiłku w salonie. Łokieć, ich bulterier, oparł głowę na moim kolanie, nie
spuszczając wzroku ze stołu. Kiedy skończyłyśmy jeść, pozmywałyśmy razem naczynia i
Lenna wręczyła mi małe czerwone pudełeczko.
— Mam nadzieję, że ci się spodobają. Sama je zrobiłam.
W środku znajdowała się para najcudniejszych złotych kolczyków, jakie kiedykolwiek
widziałam.
— Lenna! Są prześliczne! Naprawdę ty je zrobiłaś? Nie wiedziałam, że zajmujesz się
wyrobem biżuterii.
Wyglądała na zażenowaną ze szczęścia.
— Podobają ci się? Są ze złota.
— Wierzę. I są także dziełem sztuki! Wprost nie mogę uwierzyć, że to ty je zrobiłaś!
Naprawdę wyglądają na artystyczny wyrób; jakby je zaprojektował sam Klimt.
Delikatnie wyjęłam kolczyki z pudełeczka i przyłożyłam do uszu. Lenna, jak mała
dziewczynka, klasnęła na ten widok w dłonie.
— Och, Juliet, prezentują się naprawdę znakomicie! Nasza przyjaźń jest cenna i trwa od
bardzo dawna, ale to był podarunek, jaki człowiek otrzymuje raz w życiu — coś, co daje się
ukochanemu współmałżonkowi lub komuś, kto uratował ci życie. Zanim zdążyłam podzielić
się tą myślą, zgasło światło i jej dwóch synów wniosło mój tort urodzinowy — udekorowany
czterdziestoma świeczkami.
Kilka dni później szłam po Madison Avenue i mój wzrok przyciągnęła wystawa sklepu
jubilerskiego. Leżały tam… moje urodzinowe kolczyki! Dokładnie takie same. Z otwartymi
ustami i nosem przyklejonym do szyby ujrzałam karteczkę z ceną. Pięć tysięcy dolarów!
Stałam tam i gapiłam się na nie przez dobrych kilka minut. Jakkolwiek by na to spojrzeć, było
to szokujące. Czy Lenna kłamała mówiąc, że sama je wykonała? Czy też wydała pięć tysięcy
dolarów na prezent urodzinowy dla mnie? Lenna nie była ani kłamczuchą, ani tym bardziej
krezusem. W porządku, w takim razie skopiowała je w brązie czy czymś takim i powiedziała
mi, że są ze złota, żebym dobrze się w nich czuła. To jednak nie było do niej podobne. O co
tu, do diabła, chodziło?
Zakłopotanie ośmieliło mnie do tego stopnia, że weszłam prosto do sklepu. A raczej
podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Po krótkim oczekiwaniu wpuszczono mnie do
środka. Obsługująca dziewczyna, która wynurzyła się spoza zasłony oddzielającej zaplecze,
wyglądała tak, jakby ukończyła Radcliffe College z dyplomem z feminizmu. Być może ktoś
taki musiał pracować w tym miejscu.
— Czym mogę służyć?
— Chciałabym obejrzeć te kolczyki z wystawy.
Jej wzrok spoczął na moich uszach, i było to tak, jakby przed jej oczami ktoś rozsunął
kurtynę. Kiedy weszłam do tego sklepu, byłam kolejną bezosobową postacią w spódniczce w
kratę, zdającą się prosić o pozwolenie pooddychania powietrzem tego eleganckiego i
bogatego wnętrza. Jednak to, iż w moich małżowinach dostrzegła podobne precjoza warte
pięć tysięcy, zmieniło wszystko: ta kobieta mogłaby zostać moją niewolnicą lub przyjaciółką
na całe życie — i tylko ode mnie zależało, którą z nich.
— Chodzi o „Dixie”?
— Słucham?
Uśmiechnęła się, jakbym powiedziała coś zabawnego, a do mnie po chwili dotarło, że
musiała sobie pomyśleć, iż bardzo dobrze wiem, co to są „Dixie”, skoro je noszę. Dziewczyna
zdjęła kolczyki z wystawy i położyła przede mną na ladzie na podstawce z błękitnego
aksamitu. Były przepiękne; podziwiając je, zapomniałam zupełnie, że noszę dokładnie takie
same.
— Jestem zaskoczona, że ma już pani taką parę. Dostaliśmy je zaledwie przed tygodniem.
Pomyślałam szybko i powiedziałam:
— Kupił mi je mąż i spodobały mi się tak bardzo, że zastanawiam się nad nabyciem
identycznych dla siostry. Proszę mi coś powiedzieć o ich twórcy. Nazywa się Dixie?
— Niestety, nie mam pojęcia, madam. Tylko właściciel sklepu wie, kim jest Dixie i skąd
otrzymujemy tę biżuterię… Ale kimkolwiek by był, jest prawdziwym geniuszem. Zarówno
sam Bulgari, jak i ludzie z grupy Memphis pytali, kto to jest i jak można się z nim
skontaktować.
— Skąd pani wie, że to mężczyzna? — zapytałam, odkładając kolczyki i patrząc wprost na
nią.
— Och, nie wiem oczywiście. Ale przyjęłam, że tak jest, bo ta praca wygląda mi na męską.
Ale może to pani ma rację, to mogłaby być kobieta.
Sprzedawczyni podniosła jeden z kolczyków do światła.
— Czy zauważyła pani, że one nie tyle dokładnie odbijają światło, co jakby jeszcze je
wzmacniają? To lśnienie złota. Może je pani kupić, kiedy tylko pani zechce. Nigdy nie
widziałam takich. Zazdroszczę pani.
Kolczyki były naprawdę ze złota. By to sprawdzić, poszłam do złotnika na Czterdziestej
Siódmej Ulicy, a potem do pozostałych dwóch sklepów w mieście, które sprzedawały
„Dixie”. Nikt niczego nie wiedział o ich twórcy, a jeśli nawet, to nie mówił. Obaj sprzedawcy
byli pełni respektu wobec mnie i niezwykle uprzejmi, ale nie zająknęli się ani słówkiem na
temat pochodzenia biżuterii.
— Ten pan nie życzy sobie rozpowszechniania jakichkolwiek informacji na jego temat,
proszę pani. Musimy respektować jego życzenie.
— Ale to mężczyzna?
Następuje krótkie „tak”, okraszone zawodowym uśmiechem.
— Czy mogłabym skontaktować się z nim za pana pośrednictwem?
— Sądzę, że to będzie możliwe. Czy mogę jeszcze w czymś pani pomóc?
— Jaką inną biżuterię projektuje?
— Jak daleko sięgam pamięcią, robi wyłącznie kolczyki, wieczne pióra oraz kółka do
kluczy.
Właściciel sklepu pokazał mi już wcześniej pióro, które nie wyróżniało się niczym
szczególnym, a teraz przyniósł mały złoty breloczek, ukształtowany na wzór profilu kobiecej
głowy. Głowy Lenny Rhodes.
Kiedy wkroczyłam do sklepu Michaela, rozległ się dźwięk dzwonka zawieszonego nad
drzwiami. Michael obsługiwał właśnie klienta, więc tylko uśmiechnął się na powitanie, dając
mi znak, że wkrótce będzie wolny.
Rhodes otworzył swój „Ink”
*
niemal zaraz po ukończeniu college’u i momentalnie odniósł
sukces. Wieczne pióra są kapryśnymi i zawziętymi przedmiotami, które podczas używania
wymagają od człowieka pełnej koncentracji oraz cierpliwości; jednocześnie mają w sobie
szyk i elegancję dawnych czasów. Wynagradzając powolność, nie oferują innej premii ponad
lśnienie mokrego atramentu na suchej karcie papieru.
Klienci sklepu Michaela dzielą się na dwie grupy — bogatych i nie — ale wszyscy oni
mają ten sam płomienny, kolekcjonerski błysk w oku i nałogowe pragnienie posiadania
czegoś więcej. Kilka razy w miesiącu pracowałam tutaj, kiedy Michael potrzebował kogoś
ekstra do pomocy. Nauczyło mnie to radości płynącej z obcowania z bakelitowymi obsadkami
i złotymi stalówkami — jak z każdej innej pasji.
— Cześć, Juliet! Dzisiaj rano był tutaj Roger Peyton i kupił żółtego parkera „Duofold”.
Chodził koło niego od kilku miesięcy.
— Kupił w końcu? Zapłacił całą należność od ręki? Michael skrzywił się i zapatrzył w dal.
— Rogera nigdy nie stać na zapłacenie gotówką. Pozwoliłem mu wziąć je na raty. A co u
ciebie?
— Czy słyszałeś kiedyś o piórze marki „Dixie”? Wygląda nieco podobnie do „Santosa”
Cartiera?
— „Dixie”? Nie. I twierdzisz, że wygląda jak „Santos”?
Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że mówi prawdę, wyjęłam więc broszurę, którą
wzięłam ze sklepu jubilerskiego, otworzyłam na fotografii wzmiankowanego pióra i
podsunęłam Michaelowi pod nos. Jego reakcja była natychmiastowa.
— To bastard! Nie wytrzymam dłużej z tym facetem!
— Znasz go?
— Czy go znam? — Michael podniósł wzrok sponad zdjęcia, a złość i zmieszanie na jego
1
*
Ink
(ang.) — atrament (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[ Pobierz całość w formacie PDF ]