Jonathan Carroll
Cylinder Heidelberga
Przełożył Jacek Wietecki
Tytuł oryginału The Heidelberg Cylinder
Grażynie i Tomaszowi — dzięki,
że pozwoliliście mi przeżyć
tyle wspaniałych chwil
Śpiąc w wilczej skórze
Popatrzcie na ten kapelusz. Obrzydliwy, no nie? Sami powiedzcie — nie włożylibyście go nawet po śmierci. Oj, może nie powinienem tak mówić w mojej obecnej sytuacji.
Znalazłem go w koszu z ciuchami za dwa dolary przy Czternastej. No wiecie, tam, gdzie stoją te wszystkie tanie sklepiki, poustawiane jak pięćdziesięcioletnie kurwy, sprzedające to, czego akurat nie chcecie. Koszulki z napisem „Tak, jestem Elvis”, nakręcane robociki, sprzęt audio za dwadzieścia dolców.
Ale byłem w nastroju, kapujecie? Był ładny dzień. Mary i ja wylegiwaliśmy się w łóżku do południa, wygłupiając się aż miło… No więc idziemy Czternastą i zastanawiamy się, na co by tu pójść do kina. Nagle wpada mi w oko ten kurewsko ohydny kapelusz, który leży sobie w dwudolarowym koszu. Podnoszę go dwoma paluchami, jakby to było napromieniowane albo zawszone gówno.
Odwracam się do Mary, która zna się na żartach jak nikt, i mówię:
— No, i jak ci się podobam?
Mary łazi wte i wewte z ręką na biodrze i gapi się na mnie, jakbym był jakąś Mona Lizą. W końcu stwierdza:
— Kochanie, wyglądasz jak góra jajek i szynki na talerzu, kiedy jestem głodna. Ten kapelusz i ty to jedno.
Ale, wiecie, ona tylko tak żartowała. Gdyby mówiła poważnie, dałbym jej w zęby, bo daję słowo — ten cholerny kapelusz nie wyglądałby dobrze na niczym żywym.
Zaczynam strzelać pozy jak modelka. Mary wybucha śmiechem, pomału robi się najfajniejszy dzień w roku.
— Kupuję.
— Dobry pomysł. — Mary śmieje się tak mocno, że zakrywa ręką swoje śliczne usteczka, a ja kocham ją wtedy bardziej niż kiedykolwiek.
No więc wchodzę do sklepu i kładę kapelusz na ladę przed Azjatą, który tam siedzi. Ta buda dziwnie jakoś zajeżdża. No, w nosie kręcą was nieznane zapachy? To mnie zawsze uderza w tym mieście, jak znajdę się w pobliżu Azjatów, Arabów czy innych takich. Grecy są okej. Kupują te różne jadalnie i nadają im zaraz jakieś ichnie nazwy, a to „Sparta”, a to „Zeus” czy „Atena”, i dają ci kawę w niebiesko–białych kubkach z obrazkami greckich pomników. Żarcie zostaje takie samo. Wołowa sieczka i hamburgery.
Inni mieszkają tu od lat, ale jak się wchodzi do ich barów, to jakbyś się znalazł w ich ojczyźnie. Albo na jakiejś innej kurewskiej planecie. Star Trek, co najmniej. Wybrałem się kiedyś do jednego arabskiego sklepu, a tam wszyscy zasuwają w białych ręcznikach na łepetynach. Nie tylko że dziwnie śmierdzi w takich miejscach, ale jeszcze na ścianach wiszą kalendarze popisane głupimi bazgrołami, dzieciarnia siedzi w kącie i opycha się jakimś dziwnym żarciem, a większość z nich ma tępe spojrzenia — jak naćpani albo niespełna rozumu. Kapujecie, o co mi chodzi?
Może to i normalne, ale jak się przyjeżdża do nowego kraju, co nie? — zwłaszcza do Stanów — to człowiek powinien się dostosować do miejsca, w którym chce żyć. Skoro w Iraku było tak obłędnie, czemuście tam nie zostali? Falafel jest w porządku, ale nie mówcie mi, że jesteście Amerykanami, jeśli wpieprzacie to gówno trzy razy na dzień albo jecie pałeczkami czy czymś takim. No więc wchodzę zapłacić, a wtedy ten stojący za ladą kitajec szczeka „dwa da–la–ry”, jak pekińczyk. Jakbym nie umiał przeczytać tabliczki przed sklepem. A pamiętajcie, że jestem chyba jedynym kretynem w całym Nowym Jorku, który gotów jest zabulić dwa dolary za ten zafajdany czepek. Ale kiedy tamten odzywa się do mnie tym tonem, jakbym był jakimś menelem albo przyszedł go okraść, to z miejsca mnie krew zalewa. Ten mały kurdupel w koszulce z podobizną Michaela Jacksona i to badziewie, które sprzedaje w swoim sklepiku: wielkie różowe lalki, obrazy z Martinem Lutherem Kingiem na aksamicie, złote plastikowe gondole z budzikami, które nie chodzą… On powinien klękać na tych swoich kolankach i modlić się przed moim ołtarzem w podzięce za to, że daję dwa dolary z mojej kieszeni za jego kapelusz. Ale jemu ani to w głowie. Mówi takim głosem, jakbym mu świsnął jego dolary, a on domagał się ich zwrotu.
Zaczęło się jajcarsko. Wyszliśmy na spacer, zobaczyłem ten kapelusz, Mary się spodobał, uśmialiśmy się i tak dalej…
Ale teraz jestem zły. Powinienem po prostu stamtąd wyjść i cześć, ale facet zgnoił mi dobry humor — a tego nie lubię. Więc wyciągam kasę i rzucam mu na ladę. Przeciąg porywa jeden z banknotów, który ląduje na podłodze po jego stronie. Facet ani drgnie.
— Chcę rachunek.
— Co?
— Chcę rachunek na moje dwa dolary.
— Nie ma rachunek. Idź już.
W tym momencie mógłbym rozpętać trzecią wojnę światową, ale hej, ten człowiek zmarnował mi już za dużo życia. Mary zawsze mi to powtarza — nie pozwól, aby inni marnowali ci życie bardziej, niż to konieczne. I wiecie co? Dziewczyna ma rację. Więc zamiast wywoływać wojnę, każę się facetowi dymać i odwracam się na pięcie z nowym kapeluszem.
Chcę, żeby Mary zobaczyła mnie w nim, kiedy wyjdę za drzwi, więc wyłażąc na ulicę, wsuwam go na głowę. A wtedy zdarzają się dwie rzeczy naraz. Mary znikła — to po pierwsze. Rozglądam się po ulicy, ale nigdzie jej nie ma. W sumie na Mary można polegać. Ma parę minusów, ale znikanie bez śladu nie zalicza się do nich. Jak się z tobą umówi na dziesiątą, to będzie punktualnie. Mówi, że to dlatego, że jest spod znaku Strzelca. Ale tym razem ją wcięło, choć przed chwilą tu była. Dziwne.
Kiedy tak się rozglądam, spostrzegani wielkiego cadillaca zaparkowanego przed sklepem. Limuzyna długa na dziewięć mil. Tylne drzwi są otwarte, a czarnoskóry szofer w garniturze stoi obok z ręką na klamce. Gapi się na mnie i uśmiecha. Olewam go jednak, bo wciąż się zastanawiam, gdzie jest Mary.
Wtedy — i to druga rzecz — słyszę:
— To on! O Boże! To on!
Patrzę akurat w lewo, a wrzaski dochodzą gdzieś z prawej; kiedy odwracam głowę, w moją stronę biegną trzy seksowne latynoskie laleczki.
— Niesamowite! Niesamowite! To Rickie! Aaaaa!
— Cześć…
— Oooch, muszę cię pocałować. Proszę, błagam, mogę cię pocałować? Kocham cię, Rickie!
— Że co?
No więc ta, która chce mnie pocałować, to mniej więcej siódemka, więc myślę sobie: Chcesz mnie całować, nie krępuj się. Ale jej przyjaciółka — co najmniej dziewiątka, jak nie więcej — odpycha siódemkę, łapie mnie za szyję i oddaje pierwszy strzał. Znaczy się wciska mi język do ust jak wtyczkę do kontaktu. Szok w oczach, stoję i nie ruszam się. No, prawie. Dziewiątka całuje mnie po całej gębie i choć jest to przyjemne, jęzor ma wielki jak ciężarówka i z ledwością mogę oddychać.
— Ejże, wystarczy. Dajcie mu spokój! — Szofer chwyta ją bez ceremonii i odciąga ode mnie. Ale jej to nie wzrusza, nawet skrępowana ciągle gapi się na mnie słodkimi oczętami.
Tymczasem trzecia lalka, też cholernie niezła ślicznotka, próbuje się do mnie zbliżyć, ale szofer natychmiast staje jej na drodze. Powstrzymując ją, rzuca do mnie znad ramienia:
— Myślę, że powinniśmy stąd jechać, sir. Za chwilę zrobi się tutaj zbiegowisko.
Kompletnie nie wiem, co jest grane, ale podoba mi się to, więc czekam, co będzie. Gdzie jest Mary? Czemu te dziewczyny padają na głowę? Dokąd mam jechać z tym gościem? A przede wszystkim — czemu ja? Za kogo oni mnie biorą, traktując jak półboga?
Mam takiego kumpla — nazywa się Dave Pell — który szedł sobie kiedyś ulicą, aż tu nagle podszedł do niego jakiś facet i poprosił go o autograf. Dave jest bystry, więc się zgodził, tyle że podpisał się swoim nazwiskiem i oddał facetowi kartkę. Tamten spojrzał na nią i się zezłościł: „Przestań, podpisz się swoim prawdziwym nazwiskiem”. Dave mówi, że tak właśnie się podpisał. A facet na to, że to nieprawda, że Dave nazywa się Elton John. Dave przypomina trochę Eltona, ale dopiero po ciemku o trzeciej nad ranem, ale temu palantowi tego nie wytłumaczysz. Pod koniec rozmowy obaj wydzierają się na siebie, a Dave w ostatnim momencie powstrzymuje się przed wysłaniem faceta pocztą lotniczą bez znaczka.
Myślę sobie, że historia się powtarza, zwykłe nieporozumienie, więc kiedy szofer popycha mnie w stronę samochodu, a dziewczyny wrzeszczą: „Zostań z nami!”, wołam do nich:
— Kim ja dla was jestem?
— Rickie!
— Rickie, kochamy cię!
— Chcę mieć z tobą dziecko! — To dziewiątka. Dziewiątka krzyczy, że chce mieć ze mną dziecko na Czternastej ulicy w biały dzień.
— Rickie Prousek!
Jestem do połowy w wozie, gdy pada to nazwisko. Dębieję. To przecież ja — Rickie Prousek. Skoro wiedzą, jak się nazywam, to znaczy, że się nie pomyliły. Chciały pocałować mnie. Dlaczego?
Nie zdążyłem się zapytać, bo szofer władował mnie na tył swojej pierdolonej limuzyny wielkości boeinga 747, a ja nie miałem siły mu się oprzeć. Jak tylko klapnąłem, laski rozpłaszczają się na mojej szybie, całują ją wszędzie, zostawiając wielkie, czerwone smugi. I wtedy — wyobraźcie sobie tylko! — jedna z nich zadziera biustonosz i przyciska swoje cycki do szyby. Piękny widok! Dostaję pierdolca. Dajcie mi ten towar — ale jest już za późno, kierowca rusza z piskiem opon, a ja gapię się przez tylne okno na najśliczniejsze piersi, jakie widziałem od czasu ostatniego „Penthouse’a”.
— Widziałeś to? — Skrzyżowałem wzrok z kierowcą we wstecznym lusterku.
Uśmiechnął się.
— Tak, sir.
— Nie mam pojęcia, co tu się, do diabła, wyprawia. Zarżał cichym śmiechem i spojrzał z powrotem na jezdnię.
— Wychodzę z tego sklepu, a tu nagle takie rzeczy. — Nie wiem, czy mówię do niego czy do siebie. Prawdę mówiąc, mam we łbie totalny mętlik. — A propos, gdzie jedziemy?
— Na podpisywanie książki, sir. Tam również będzie na co patrzeć. Podobno ludzie stoją w kolejce od rana.
— Jakie podpisywanie książki?
Znów zachichotał, jakbym to ja był śmieszny, ale nie odezwał się. Ostatecznie jednak nie co dzień zdarza mi się wozić dupę limuzyną, więc pomyślałem sobie: Raz kozie śmierć, płyń z tym nurtem, zobaczymy, co z tego będzie.
Poza tym auto było niezgorzej wyposażone. Minilodówka, telefon i telewizor z wbudowanym wideo. Wszystko w ciemnym granacie, od razu przypomniało mi się, ile to razy, widząc przejeżdżającą limuzynę, próbowałem zajrzeć do środka przez zaciemnione szyby, żeby zobaczyć, kto tam siedzi.
— A więc tak wygląda limuzyna, hę? — Otwieram lodówkę, a tam — wszystko, czego mógłbyś zapragnąć, jeżdżąc na bani po Nowym Jorku i nie wiedząc, co się dzieje. Wkładam rękę i wyciągam browarek. Dos Equis, jak bum–cyk. Otwieram go i rozsiadam się wygodnie.
Szofer skręca w lewo na Park Avenue i wciska gaz do dechy. Miasto miga za oknami, ja sączę wolno piwko, i czemu nie? Chciałbym, żeby zobaczyła mnie teraz z setka różnych ludzi. Hej, panie Osborne, pamiętasz, jak powiedziałeś mi pan w ósmej klasie, że do niczego w życiu nie dojdę? No to popatrz na starego Rickiego, jak mknie ulicami w swojej czarnej limuzynie, ty zasmarkana cioto. Albo ta cholernie zarozumiała Tanya. Chcesz się przejechać moim wozem, Tanya? A może szklaneczkę Chivas, żebyś trochę spuściła z tonu? Ha!
Wtedy mnie oświeca: Mary! To Mary urządziła cały ten cyrk. Taka niby niespodzianka albo coś w tym stylu.
— Ej, przepraszam? — zwracam się do kierowcy.
Zerka we wsteczne lusterko.
— Czy to sprawka Mary? Znaczy się, czy to Mary De Fazio wynajęła pana i tak dalej?
Wzrusza ramionami i dalej się uśmiecha. Wolałbym, żeby trochę mniej się szczerzył, a stał się bardziej rozmowny. Ale to musi być to. Co prawda nie mam urodzin, ale jak już mówiłem, ta kobitka potrafi wywijać numery, o jakich wam się nie śniło, i to pewnie jeden z jej szalonych pomysłów. Czemu więc nie cieszy się razem ze mną? I o co chodziło z tymi laskami na ulicy? Tych trzech dupeczek na pewno nie wynajęła. Nie bez kozery nazywam ją Królową Zazdrości.
Suniemy przez pewien czas w ciszy, potem szofer daje parę razy w lewo i w prawo, aż w końcu zatrzymuje się przed jakimś sklepem. Przed wejściem stoi kilkaset osób. Jest ich taka masa, że ściągnięto nawet gliny do pilnowania porządku.
Jak tylko ludzie zauważają nasze auto, ruszają naprzód. Nie bardzo wiem, co jest grane, ale postanawiam siedzieć twardo na tyłku i czekać, aż ktoś poinformuje mnie, co robić.
Kierowca wysiada, obchodzi wóz i otwiera mi drzwi. Puszcza do mnie uśmiech i oferuje wyciągniętą rękę, ale ja nie potrzebuję ręki, żeby wysiąść z samochodu, sam sobie radzę.
Świry. Cały tłum świruje. Rickie! Rickie! Wydzierają się jeden przez drugiego, tłoczą i napierają — a mimo to, co zdarzyło się przez ostatnią godzinę, upływa kilka sekund, zanim dociera do mnie, że oni wrzeszczą moje imię — Rickie, nie kto inny. Przyszli tutaj dla mnie.
Nie mam czasu reagować, bo po obu moich bokach wyrastają gliniarze i łapią mnie za ręce. Zaczynają popychać mnie w stronę drzwi księgarni, co wcale nie jest takie łatwe, zważywszy na gęsty tłum.
— Rickie! Kochamy cię!
— Jestem twoją największą fanką!
— Rickie, wpisz mi autograf. Ta książka jest dla mojej umierającej matki!
— Podpisz się na mojej głowie, Rickie. Specjalnie zgoliłem włosy, żebyś mógł się podpisać!
— Rickie, to dla ciebie! — Wielka grubaska, przypominająca obrońcę Jetsów, toruje sobie drogę przez tłum, niosąc purpurowy tort. Tort jest wielki jak klapa od sracza, na górze ma żółty napis pełen zawijasów: „Fanklub Rickiego Prouska”.
— Cofnąć się! — woła jeden z gliniarzy i napiera na grubaskę z taką siłą, że tort wzbija się w powietrze. Nie widzę jednak, gdzie ląduje, bo już wciskają mnie do tej księgarni, i nie pozostaje mi nic innego, jak iść przed siebie.
W środku tłum jest jeszcze większy, ale gliniarze prowadzą mnie do małego stolika, na którym leży wysoka na milę kupa książek. Kierowniczką księgarni jest świńska blondyna, która patrzy na mnie, jakbym mógł ją podrapać tam, gdzie sama nie dosięgnie.
— Panie Prousek, to dla nas wielki zaszczyt. — Ściska mi rękę swoją ręką, tak ciepłą i miękką w dotyku, że miałbym ochotę zwinąć się w kłębek i uciąć sobie w niej drzemkę.
Ale czas goni. Wszyscy wokół kotłują się i ryczą, żeby już zaczynać. No więc robię, co mi każą, i siadam przy tym zawalonym książkami stoliku. Zanim tłum przerobi mnie na marmoladę, zerkam jeszcze na okładkę książki. Uśmiecham się z wielkiego kolorowego zdjęcia, pod którym jest tytuł Ja nieśmiertelny i nazwisko autora: Rickie Prousek.
Tak po prawdzie, nie przepadam za czytaniem i prędzej pomyślałbym o wyprawie na Antarktydę niż o napisaniu książki, ale co miałem począć? Powiedzieć im, że pochrzanili mnie z innym Rickiem? Nie sądzę.
Wręczają mi wielki czarny flamaster i zaczyna się maraton.
— Czy mógłby pan wpisać dedykację dla Leo Spechta? Po niemiecku „specht” znaczy dzięcioł. Wiedział pan o tym?
Podnoszę wzrok na faceta.
— Serio? — Wpisuję: „Siema, Leo. Twój Rickie” na okładce jego książki i oddaję mu ją.
Kierowniczka piszczy z zachwytu: — Ooo, wpisał się pan na okładce. Jaki oryginalny pomysł.
— Proszę napisać: „Kocham Dianę”.
— „Mojemu drogiemu przyjacielowi, Edowi. Na zawsze zapamiętam grzankę z cynamonem”. Błagam.
— Co? Po co miałbym to pisać? Jaką grzankę? Ja pana nie znam! — Ledwo to mówię, facet robi minę, jakby miał się zaraz rozbeczeć. A potem mnie przeprasza. Uwierzycie?
I ciągnie się to tak dalej, aż po jakimś czasie zaczyna mi drżeć ręka. Ludzie przychodzą z dziesięcioma egzemplarzami, ale podpisuję najwyżej dwa. Tuż obok mnie stoi niebrzydka blondyna i baczy na wszystko jak orlica. Co chwilę pyta, czybym się czegoś nie napił albo nie zjadł. Najchętniej zapaliłbym fajkę, ale od razu widać, że jesteśmy w strefie zakazu palenia, więc milczę jak grób.
Gdy opada mnie już porządne znużenie, pojawia się znów bombowiec z purpurowym tortem — wygląda, jakby się wyczołgała z bagna u Stephena Kinga. Nie dość, że jest strasznie gruba, to jeszcze teraz widzę, gdzie wylądował ten pchnięty przez gliniarza tort. Na jej bluzce. Znaczy się, cała jest utytłana purpurowym lukrem i czekoladowym nadzieniem; jej włosy wyglądają, jakby wsadziła je do maszyny z watą cukrową, a na domiar złego łypie na mnie okiem, tak że omal nie sikam ze strachu. W ręku ściska moją książkę, także pomazaną lukrem.
— Czekałam przez trzy dni. Musisz mi ją podpisać!
— Jasne. Czego tylko chcesz.
Ale grubaska przyciska książkę do piersi, jak gdybym próbował ją zwędzić.
— Nie, nie rozumiesz! Musisz ją podpisać dla mnie osobiście!
— W porządku, a jak…
— OSOBIŚCIE! — huczy i w całej pieprzonej księgarni zapada cisza, jak makiem zasiał. W następnej sekundzie, zanim zdążę się połapać w sytuacji, grubaska odsuwa stolik i rzuca się na mnie. Gliniarze próbują ją zatrzymać, ale nic z tego. Za późno. Dopada mnie i łapie za koszulę. — Musisz podpisać ją dla mnie! Dla Violet! Musisz podpisać…
Gliniarze skaczą i powalają ją na ziemię, ale po pierwsze, ta dziewczyna to kawał słonia, a po drugie — nadal trzyma mnie za koszulę. Jest tak ciężka, że nic nie mogę zrobić.
No, to nie całkiem prawda. Przez chwilę nie mogę nic zrobić, ale kiedy przyciąga mnie do siebie i jestem pewny, że chce mnie pocałować, błyskawicznie posyłam jej lewy sierpowy, po którym z pewnością zobaczyła nad głową kilka pierdolonych gwiazdek. Potem blondyna z księgarni rąbie ją w łeb wielkim zszywaczem do papieru i purpurowa Violet wali się na deski.
— Dosyć tego! Spadam stąd! Gra skończona. — Przedzieram się do drzwi; ludzie puszczają mnie, choć wciąż są zbici ciasno jak dziesięć rąk wciśniętych w jedną kieszeń. I ciągle się wydzierają, krzyczą i usiłują mnie dotknąć. Rickiiiiiiiii!
Na szczęście auto stoi obok wejścia, z silnikiem na chodzie i otwartymi drzwiami. Dzięki Bogu. Wskakuję tam, drzwi natychmiast się zamykają i ponownie ruszamy. Spoglądam przez tylną szybę: wszyscy machają mi na do widzenia. Chryste Panie!
— Cholera, co to miało być?
Szofer kręci głową.
— Straszne. Straszne. A obiecali, że zapewnią dobrą ochronę. To nie powinno się było zdarzyć.
Chciałem jeszcze coś dodać, ale w tym momencie moje spojrzenie ześlizgnęło się na podłogę i ujrzałem swój kapelusz za dwa dolary. Zamyśliłem się przez chwilę, po czym spytałem kierowcę:
— Kim ja jestem?
— Panem Prouskiem.
— Okej, zgadza się. Ale kim naprawdę jestem? Dlaczego jestem sławny?
— Dlaczego?
— No właśnie: dlaczego? Coś ci powiem. Dziś rano wszedłem do takiego jednego sklepu, a jak stamtąd wyszedłem, to okazało się, że moja dziewczyna gdzieś zniknęła, na mnie czekała limuzyna, a laski dostawały bzika na mój widok. Potem ty przywiozłeś mnie tutaj i purpurowa wariatka usiłowała mnie zgwałcić za pomocą książki. Dlatego pytam: czemu nagle stałem się taki sławny? Czego dokonałem?
Facet uśmiecha się znowu, ale tym razem mina nieco mu rzednie — widać, że jest skołowany. Może myśli, że się z nim przekomarzam albo go sprawdzam. Ale widzę po jego oczach, że moje pytanie nie na żarty go zdenerwowało.
— Mówię poważnie. Co ja takiego zrobiłem? Na pewno nie napisałem tej książki. Więc dlaczego stałem się sławny?
— Obawiam się, że nie rozumiem pytania, sir. Wszyscy wiedzą, dlaczego jest pan sławny. Powinien pan…
BUM! Facet grzmoci prosto w żółtą ciężarowe marki Ryder stojącą przed nami na światłach. Wyskakuje z niej dwóch czarnych braci — w sumie dziesięć tysięcy funtów groźnego czarnego mięsa. Obaj mają na sobie identyczne T–shirty, które obwieszczają wszem i wobec, że nienawidzą każdego białego człowieka na planecie Ziemia. Większy z nich nosi koszulkę „Marsz miliona” pod wodzą Louisa Farrakhana i trzyma srebrny kij bejsbolowy w dłoni wielkości grejpfruta.
Mój kierowca wysiada, a ja już widzę, jak sprawa się rypie. Bracia obrzucają wzrokiem jego garnitur i myślą sobie: Na jaką cholerę wozisz tego białasa, głupku?
Przez chwilę tak to rzeczywiście wygląda. Wydają się sakramencko wściekli na mojego szofera za tę stłuczkę i teraz cała trójka wywija łapskami na lewo i prawo, próbując powiedzieć swoje. Facet z kijem mówi niewiele, tylko postukuje się nim w nogę, jakby miał zaraz brać się do mordobicia. Po chwili ten drugi, w koszulce z napisem „To Czarna Sprawa” i w bojówkach o barwach ochronnych, odwraca się i idzie do ciężarówki. Po kilku sekundach wraca z czymś, co wygląda mi na spluwę, rany boskie!
Wiem, co teraz będzie, bo szofer podchodzi do wozu i puka w szybę, pokazując, żebym ją otworzył. Przeszedł na ich stronę, zdrajca! Oddaje mnie na pastwę swoich braciszków, aby ci nie nakopali mu do dupy.
Pierdol się, bracie! — przebiega mi przez głowę. Niech tylko spróbują tu wejść!
Tamten kręci głową, jak gdybym nic nie rozumiał, ale ja rozumiem doskonale. Czarny uzbrojony w spluwę podchodzi i pochyla się w moją stronę. Uśmiechając się, pokazuje, że to nie broń. To aparat fotograficzny!
— Czy możemy zrobić sobie zdjęcie? — wrzeszczy do mnie.
Po chwili tkwię na środku Pierwszej Alei, mając z jednej strony „Czarną Sprawę”, a z drugiej Bejsbolowego Kija, i wszyscy szczerzymy się do mojego kierowcy z aparatem w ręku.
W rezultacie znów zbiera się tłum gapiów. Można by pomyśleć, że tego dnia czeka na mnie cały Nowy Jork. Ledwie gdzieś wyściubię nos, zaraz zlatują się ludzie.
— To Rickie Prousek! Święta Matko!
— Rickie! O Boże!
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]