[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jonathan Carroll
Ale karuzela!
 Starcy winni stawać się odkrywcami
Tu i teraz nic nie znaczą
Nieruchomi, podążać musimy
Ku odmiennym nasyceniom...
Koniec jest moim początkiem.
T. S. Elliot - „East Coker”
Nie da się ukryć, że gdyby nazywała się Codruta, Glenyus albo Heulwen, dużo
łatwiej przyszłoby mi pogodzić się z tym wszystkim. Jakieś egzotyczne imię zza
Uralu albo z krainy druidów, w każdym razie skądś, gdzie niezwykłe wydarzenia są
na porządku dziennym. Ona jednak nazywała się Beenie, Beenie Rushforth. Czy nie
kojarzy wam się to z pięćdziesięcioletnią „dziewczyną” z jakiegoś prowincjonalnego
klubu golfowego? Bo mnie tak. Kobieta mówiąca zbyt donośnym głosem, przesadnie
opalona, ze zbyt dużą szklaneczką whisky w ręku o jedenastej przed południem:
Beenie Rushforth, absolwentka szkoły średniej w Wellesley z roku 1965.
Zjawiła się u nas całkiem zwyczajnie. Nasza ostatnia sprzątaczka postanowiła wyjść
za mąż i przeprowadzić się do Chicago. Żadna strata. Na pewno nie należała do
najlepszych w tym zawodzie. Była jedną z tych, które zamiatają dokoła dywanu, ale
nie pod nim. Moja żona, Roberta, podejrzewała ją także o to, że podpija nam alkohol,
ale tym akurat zupełnie się nie przejmowałem. Irytowało mnie natomiast, że płacę
spore pieniądze za utrzymanie domu w czystości, w zamian zaś otrzymuję kąty pełne
kurzu i brudne okna w gościnnym pokoju. Roberta wywiesiła ogłoszenie na tablicy
przed wejściem do supermarketu obok mnóstwa innych, w rodzaju „Strzygę
trawniki”, „Uczę niemieckiego”, „Sprzedam mało używaną maszynę do pisania” -
wiecie, takich, które ludzie czytają wtedy, kiedy znajdą się w potrzebie albo kiedy
akurat nie mają nic ciekawszego do roboty.
Sami doskonale dalibyśmy sobie radę ze sprzątaniem, ale od czasu, kiedy dzieciaki
wyprowadziły się z domu, a ja dostałem katedrę na uniwersytecie, mamy więcej
pieniędzy niż kiedykolwiek do tej pory. Postanowiłem wykorzystać je tak, żeby
uczynić nasze życie przyjemniejszym. Roberta w pełni sobie na to zasługuje.
Przez całe dorosłe życie wykazywałem niezwykły talent do zjawiania się w
niewłaściwym miejscu o najbardziej nieodpowiedniej porze. Najpierw zdecydowałem
się na rozpoczęcie studiów doktoranckich na Uniwersytecie Michigan, aby móc
prowadzić badania pod kierunkiem Ellroya, największego znawcy prozy Hermana
Melville’a. Rzecz jasna, Ellroy umarł równe sześć tygodni po rozpoczęciu semestru.
Roberta była wówczas w ciąży z naszą pierwszą córką, Norah, i przeżywała ciężkie
chwile, ale mimo to zachowała się naprawdę wspaniale. Powiedziała mi, że dostałem
się na znakomitą uczelnię i że doktorat uzyskany właśnie tutaj, wszystko jedno, z
Ellroyem czy bez niego, będzie miał swoją wagę, więc żebym natychmiast przestał
marudzić i wziął się ostro do pracy. Tak też zrobiłem. Po trzech bardzo chudych
latach miałem już doktorat i dwoje małych dzieci. Przez następną dekadę
prowadziliśmy typowy, cygański żywot młodych intelektualistów, co jakiś czas
załadowując po sam dach naszego małego volkswagena busa, by wyruszyć w
poszukiwaniu pracy na drugi koniec kraju. Studenci lubili mnie, koledzy natomiast
zazdrościli, gdyż pisałem wtedy dużo i dobrze; miałem już za sobą monografię na
temat gnostycyzmu Melville’a, która skłoniła wielu ludzi do ponownej, uważnej
lektury „Moby Dicka”. Potem opublikowałem pracę zatytułowaną „Szaleni
marynarze - analiza twórczości Alberta Pinkhama Rydera i Hermana Melville’a”,
która powinna uczynić mnie sławnym, ale tego nie zrobiła. Nie miałem o to do
nikogo pretensji. Wiedziałem, że jest naprawdę dobra, a poza tym oboje byliśmy
młodzi, kochaliśmy się, mieliśmy dwoje zdrowych dzieci i perspektywy... Czego
 więcej można potrzebować, kiedy ma się tyle lat? W Minnesocie kupiliśmy pierwszy
dom i pierwszego psa. Zaczęła się druga, burzliwa połowa lat sześćdziesiątych, więc
oczywiście po raz kolejny wybrałem niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. W
Nowym Meksyku Norah otworzyła przedszkole. Podobało nam się tam. Suche zimy i
piękna panorama gór czyniły nas szczęśliwymi. Co prawda college był obrzydliwie
konserwatywny, ale mieliśmy sporo przyjaciół i żyło nam się całkiem wygodnie. W
latach sześćdziesiątych wszyscy byli ogromnie zaangażowani, wszyscy też mieli do
powiedzenia coś ważnego na temat otaczającego ich świata. Ja także, ma się
rozumieć. Należałem do tych idiotów, którzy zapuścili długie włosy i głośno
protestowali przeciwko wojnie. Wszystko byłoby w porządku, gdybyśmy mieszkali w
Nowej Anglii albo Kalifornii, gdzie takie zachowanie należało do dobrego tonu, ale
na południowym zachodzie roiło się od zaślepionych patriotów i fabryk broni. Poza
tym uniwersytet był finansowany przez państwo, a tym samym całkowicie
uzależniony od rządu. Krótko mówiąc, kiedy zgłosiłem się do rektoratu, aby podpisać
kontrakt na kolejny rok akademicki, okazało się, że o żadnym kontrakcie nie ma
mowy.
Ogarnięty paniką zacząłem szukać innej pracy, lecz znalazłem ją dopiero w rolniczym
college’u w Hale, w Teksasie. Niech was Bóg broni, gdyby kiedykolwiek przyszła
wam ochota postawić tam nogę! Spędziliśmy tam cztery najgorsze lata życia. Pensja
była nędzna, studenci nieznośni, a wykładowcy - zarówno pod względem
umiejętności zawodowych, jak i zalet towarzyskich - przypominali ludzi z Cro-
Magnon. O mało nie oszalałem. Stałem się tak bardzo nieznośny, że niewiele
brakowało, a bez niczyjej pomocy zniszczyłbym nasze małżeństwo. Któregoś
okropnego wieczoru, po kolejnej awanturze, kiedy wpatrywaliśmy się w siebie bez
słowa w jadalni, Roberta powiedziała:
- Nigdy nie przypuszczałam, że dojdzie do tego. - Tak to jest, kiedy wychodzi się za
mąż za nieudacznika z niewyparzoną gębą - odparłem.
- Zawsze wiedziałam, że masz niewyparzoną gębę, ale nie przypuszczałam, że jesteś
nieudacznikiem. Przynajmniej do tej pory. W dodatku obrzydliwym.
Niestety, na tym się nie skończyło. Przetrwaliśmy jakoś wyłącznie dzięki cierpliwości
i dobrej woli mojej żony. Byłem już wtedy zupełnie roztrzęsiony, a dzieci tak bardzo
bały się moich napadów złego humoru, że nie śmiały do mnie podejść; robiły to tylko
wtedy, kiedy im kazałem. Życie, które kiedyś było interesujące i bogate jak dobra
powieść, zamieniło się w kolejowy rozkład jazdy.
Zupełnie niespodziewanie otrzymałem propozycję przyjazdu tutaj. Dziekan wydziału
był moim dobrym znajomym jeszcze z Michigan; przez wszystkie te lata
utrzymywałem z nim dość ożywione kontakty, ponieważ zajmowaliśmy się
zbliżonymi problemami. Nigdy nie zapomnę, jak po skończonej rozmowie odłożyłem
słuchawkę, odwróciłem się do Roberty i powiedziałem:
- Pakuj manatki, Dzwoneczku. Jedziemy na północ. Przeprowadzka nie obyła się bez
problemów. Norah zdążyła już przyzwyczaić się do swojej szkoły, życie w nowym
mieście okazało się znacznie kosztowniejsze niż w Hale (może dlatego, że w Teksasie
prawie nie ruszaliśmy się z domu, głównie z tego powodu, że nie było dokąd pójść), a
na uczelni miałem dużo więcej pracy, lecz mimo to po sześciu miesiącach czułem się
jak nowo narodzony. Znowu znaleźliśmy się w peletonie. Spośród następnych
dwudziestu lat zdecydowana większość była interesująca, o kilku chciałoby się jak
najszybciej zapomnieć, ogólnie jednak te dwie dekady dały nam zadowolenie, które
nie zawsze jest łatwo osiągnąć. Rzadko kiedy słyszy się ludzi mówiących: „Jestem
zadowolony z życia”. Zupełnie jakby byli zażenowani swoim szczęściem i wstydzili
 się tego, że Bóg pozwolił im podróżować prostymi drogami. Ja taki nie jestem. Pięć
lat temu uświadomiłem sobie, jak wiele mam powodów do zadowolenia i doszedłem
do wniosku, iż nadszedł czas, aby zacząć chodzić do kościoła. Wybrałem
najskromniejszy, jaki mogłem znaleźć: taki, w którym można spokojnie za wszystko
podziękować, nie czując się przytłoczonym bogato zdobionymi szatami i nadętym
ceremoniałem, który nie ma nic wspólnego z sednem sprawy. Mam pięćdziesiąt pięć
lat i wierzę w to, że Bóg chętnie nas słucha, pod warunkiem, że mówimy jasno i na
temat. Udziela nam także odpowiedzi - co prawda nie w postaci natychmiastowych,
łatwo dostrzegalnych działań, tylko małych, rozrzuconych wokół nas punkcików,
które należy mądrze połączyć. Teraz jestem o tym przekonany jeszcze silniej. Z
powodu Beenie.
Pomimo Beenie. Niech ją Bóg błogosławi. Niech będzie przeklęta.
Kiedy zadzwoniła po raz pierwszy, ja odebrałem telefon. Głosy niektórych ludzi
pasują do ich wyglądu - wiecie, o czym myślę: basowy głos, wielki mężczyzna i tak
dalej. Moje pierwsze wrażenie dotyczące pani Rushforth było takie, że jest osobą w
średnim wieku, dziarską, o pogodnym usposobieniu. Powiedziała, że zauważyła
nasze ogłoszenie na tablicy przed supermarketem i być może byłaby zainteresowana
tą posadą. Uśmiechnąłem się. Od kiedy sprzątanie domów stało się „posadą”?
Żyjemy jednak w czasach, kiedy śmieciarze nazywają się „inżynierami sanitarnymi”,
skoro więc chciała, żeby była to posada, to proszę bardzo. Potem powiedziała mi o
sobie więcej niż chciałem usłyszeć: ma dorosłe dzieci, straciła męża, nie potrzebuje
pieniędzy, ale nie lubi bezczynności. Miałem pewne wątpliwości co do prawdziwości
tego stwierdzenia. Czy sprzątanie domów stanowi najlepszy sposób na utrzymanie
sprawności fizycznej? Czy nie lepiej zacząć chodzić na siłownię i wzmacniać mięśnie
na specjalnie przystosowanych do tego przyrządach? Zaproponowałem jej jednak,
żeby wpadła do nas nazajutrz rano, a ona skwapliwie przyjęła zaproszenie. Na
podstawie brzmienia jej głosu dodałem jeszcze jedną cechę do sporządzonego ad hoc
portretu: samotność. Bardzo zależało jej na tym spotkaniu. Podała mi swój numer na
wypadek, gdyby coś się wydarzyło i musiałbym odwołać spotkanie. Zaraz po
odłożeniu słuchawki sięgnąłem po książkę telefoniczną i poszukałem nazwiska
Rushforth. Zawsze robię takie rzeczy: sprawdzam adresy ludzi w książkach
telefonicznych, czytam informacje podane drobnym drukiem na kuponach
konkursowych i pudełkach z płatkami owsianymi. Wynika to w równej mierze z
ciekawości, wścibstwa i przyzwyczajeń naukowca. Staram się zebrać na każdy temat
możliwie dużo informacji, żeby potem na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie.
Tym razem zajrzałem do książki telefonicznej nie dlatego, żebym miał jakieś
podejrzenia wobec pani Rushforth. Powodowała mną wyłącznie ciekawość. Ku
memu wielkiemu zdumieniu jedyna B. Rushforth mieszkała na Śliwkowym Wzgórzu,
w uroczym, bardzo dystyngowanym osiedlu położonym w pobliżu jeziora.
Sprzątaczka, tam?... Byłem tym niezmiernie zaintrygowany, podobnie jak Roberta,
kiedy poinformowałem ją o rozmowie telefonicznej i rezultatach mojego małego
śledztwa.
- Scott, a może ona jest kimś w rodzaju cioci Mame? Bogata i ekscentryczna. Nasz
dom będzie sprzątała Rosalinda Russell! Nazajutrz z samego rana zadzwonił do mnie
kolega, który niezwłocznie potrzebował mojej pomocy, w związku z czym musiałem
wyjść z domu i ominęło mnie spotkanie z zagadkową Beenie. Kiedy wróciłem na
lunch, Roberta poinformowała mnie o szczegółach.
- Jak wygląda?
- W średnim wieku, średniego wzrostu, trochę zaokrąglona, krótko ostrzyżone
 szpakowate włosy. Przypomina masażystkę. - Tak właśnie myślałem. A jak była
ubrana? - W potwornie jaskrawy dres i trampki o bardzo skomplikowanym wiązaniu.
Jest bardzo miła, ale zarazem apodyktyczna. Jeszcze zanim zaproponowałam jej
pracę, zapytała, czy może rozejrzeć się po domu, żeby sprawdzić, jak wielkie czekają
ją obowiązki.
- A zaproponowałaś jej?
- Tak. Jest sympatyczna i wzbudza zaufanie. Poza tym każdy, kto mieszka na
Śliwkowym Wzgórzu i chce sprzątać cudze domy, żeby się czymś zająć, musi być co
najmniej interesujący, nie uważasz? Jeżeli jeszcze okaże się, że zna się na tej pracy,
będziemy podwójnie wygrani.
- To prawda. A więc niech będzie Beenie.
- Zaczyna od jutra.
Seminarium na temat Hawthorne’a zajęło mi większość następnego ranka. W grupie
mam sporo inteligentnych studentów, prawdziwie zainteresowanych tematem.
Zazwyczaj wychodzę z tych zajęć pełen energii, zadowolony z tego, że jestem
nauczycielem. Tego dnia rozpętała się zażarta dyskusja na temat opisów zawartych w
opowiadaniu „Young Goodman Brown”. W pewnej chwili jeden młody człowiek
zapytał drugiego:
- Czy powiedziałbyś to wszystko, co teraz mówisz, gdybyś wiedział, że w tej sali
siedzi sam Hawthorne? Czy byłbyś taki pewien siebie wiedząc, że człowiek, który
napisał to opowiadanie, słyszy każde twoje słowo?
To dobre pytanie, które często słyszę, zadawane na wiele różnych sposobów.
Zastanawiałem się jeszcze nad nim, kiedy otworzyłem drzwi i do moich uszu dotarł
znajomy odgłos włączonego odkurzacza.
- Jest ktoś w domu?
Odpowiedział mi tylko wytężony ryk maszyny.
- Halo, jest tu ktoś?!
Nic. A potem z salonu dobiegł znajomy śmiech. Wszedłem tam i zobaczyłem Robertę
zwijającą się na kanapie. Mało kto potrafi śmiać się tak jak moja żona - najczęstszą
reakcją na dobry żart jest walnięcie pięścią w kolano i nie kontrolowane kołysanie się
w przód i w tył. Łatwo ją rozbawić, a jej spontaniczna reakcja sprawia dużą
przyjemność osobie opowiadającej dowcip. Wydaje mi się, iż jedną z przyczyn, dla
których zakochałem się w niej, jest to, że była pierwszą kobietą, która szczerze śmiała
się z moich żartów. Seks to wspaniała sprawa, ale czasem znacznie większą
satysfakcję można osiągnąć rozśmieszając kobietę do łez.
- Ty na pewno jesteś Scott. Roberta powiedziała mi już co nieco o tobie.
Była cała siwoszara. Siwe włosy, szara bluza, szare trampki. Oparła ręce na biodrach
i przyglądała mi się tak, jakbym był używanym samochodem. Włączony odkurzacz
przez cały czas szumiał przy jej boku.
- Beenie?
- Właściwie Bernice, ale jeśli będziecie tak do mnie mówić, natychmiast odejdę. Jak
się masz?
- Dziękuję, świetnie. Wygląda na to, że wy dwie już się dogadałyście.
- Opowiadałam Robercie o moim synu.
Moja żona machnęła dłonią, jakby oganiała się od natarczywej muchy.
- Scott, koniecznie musisz tego posłuchać! Beenie, opowiedz mu tę historyjkę z
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.