LEONARD CARPENTER
CONAN NIEPOSKROMIONY
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE INDOMITABLE
PRZEKŁAD MARCIN STADNIK
Dianne, oczywiście,
a także chłopcom i mężczyznom: Rusty'emu Medleyowi,
Steveouwi Scatesowi, Gregowi Brownowi i Slickowi Reavesowi,
którzy pomogliby pogrzebać zwłoki bez zadawania pytań
I
Kopiec kamieni dorównujący wysokością wzrostowi dorosłego człowieka wskazywał ten
punkt na pustkowiu, gdzie łączyły się ziemie Brythunii, Koryntii i Zamory. W miarę upływu
wieków wiatry i deszcze, mrozy i upał pozostawiły swój głęboki ślad na wyniosłej niegdyś
kolumnie, wygładzając ją do postaci bezkształtnego pagórka wznoszącego się nad jałową
ziemią. Górę, u podnóża której ustawiono kopiec, prawie zawsze pokrywał śnieg, a bardzo
częste ostre burze zniechęcały większość żywych istot do oglądania punktu orientacyjnego o
tak pospolitym i nieciekawym wyglądzie.
Wąską, ośnieżoną ścieżką omijającą kopiec podążali, sprzeczając się, mężczyzna i kobieta.
- Tam były konie - stwierdziła kobieta - ale oczywiście, nawet nie przyszło ci do
głowy, żeby parę złapać! - Kobieta, a właściwie piękna młodziutka dziewczyna urodzona na
pustyniach Khauranu miała na imię Elashi. Jej bujne piersi kontrastowały ze smukłym,
muskularnym ciałem nawykłym do ciężkiej pracy i długich wędrówek. Nosiła ciężki płaszcz
narzucony na wełnianą koszulę i chroniącą przed zimnem, wełnianą spódnicę, która
częściowo przykrywała wysokie buty na jej nogach. Do lewego biodra przypasała krótki,
zakrzywiony miecz.
- Większość koni albo już nie żyła, albo zaraz by zdechła - odparł sucho jej towarzysz
- ja wolę iść, niż jechać na zdychającej chabecie. - Mężczyzna też wyglądał młodo, ale z
pewnością był dorosły. Wysoki, barczysty, miał imponująco umięśnione ramiona i potężną,
szeroką klatkę piersiową, gładko ogoloną twarz i przycięte w prostą grzywkę czarne włosy, a
jego oczy zdawały się płonąć wewnętrznym ogniem. Zwał się Conan i pochodził z twardego,
górskiego ludu barbarzyńców zamieszkującego mroźne ziemie Cymmerii, daleko na północy.
On również nosił wełnianą koszulę pod zimowym płaszczem oraz grube spodnie wciśnięte w
ciężkie buty. Miecz, który przewieszał przez muskularny grzbiet, był długi i prosty,
wykonany ze starożytnej, błękitnej stali, o krawędziach ostrych niczym brzytwy.
- Co też ty powiesz - zakpiła Elashi - czasem zastanawiam się, czy jest cokolwiek, do
czego byś się nadawał, ty wielki, barbarzyński gburze!
Conan potrząsnął głową. Od czasu gdy spotkał Elashi w świątyni czcicieli Suddaha, nie
mógł narzekać na nudne życie. Razem walczyli z piękną kobietą-zombie, ścierali się z
zaślepionymi wyznawcami i sługami nekromanty i chyba z tuzin razy ledwie uszli z życiem.
Już od dłuższego czasu dzielili również łoże, ale mimo to wciąż robiła mu wymówki przy
każdej nadarzającej się okazji. Wydawała się niezmordowana w wynajdywaniu i wytykaniu
mu jego wad, nieważne, prawdziwych czy wymyślonych.
- Nie słyszałem żadnych narzekań ostatniej nocy, gdy przygasło ognisko - stwierdził i
uśmiechnął się do niej szeroko.
Po kilku sekundach i, wydawałoby się, wbrew sobie Elashi odparła, uśmiechając się:
- Cóż, może czasem rzeczywiście do czegoś się przydajesz. - Ucichła na kilka kroków,
by zaraz dorzucić: - Ale gdybyśmy jechali konno, zachowalibyśmy znacznie więcej energii
na podobne zajęcia.
- Ja nie odczuwałem braku energii - rzekł Conan. - Ale skoro już wypowiadamy
życzenia, by mieć to, czego nie mamy, czemu nie zażądać królestwa i dworu pełnego sług?
Albo może złotego pałacu?
- Och ty, ty... barbarzyński gburze!
Mężczyzna uśmiechnął się znowu i zamilkł. Po śmierci nekromanty zwanego Neg
Maleficius, którego zabił, uzgodnił z Elashi, że będą podróżować razem, dopóki ich drogi się
nie rozejdą. Cymmerianin postanowił odwiedzić dziwaczne miasto Shadizar w Zamorze,
gdzie zamierzał uprawiać złodziejski fach, a Elashi zdążała dalej na południe, do rodzinnego
Khauranu. Z wieści krążących na szlaku Conan wnioskował, że bezpośrednia droga nie
byłaby bezpieczna. Najlepsza trasa zbaczała nieco na ziemie Koryntii, by po nadłożeniu kilku
dni drogi powrócić do Zamory. I właśnie wtedy gdy wspominał otrzymane wskazówki,
ścieżka, którą wędrowali, zaczęła skręcać na zachód i zbiegać powoli do podnóża góry.
Może na szlaku leżała jakaś wioska lub miasto, gdzie mogliby coś ukraść i zamienić na
tyle, żeby starczyło na kupno dwóch koni, kładąc tym samym kres ciągłym narzekaniom
Elashi. Miał szczerą nadzieję, że tak właśnie będzie.
Śnieg przykrywał grubą warstwą całą ziemię, oszczędzając chyba tylko ścieżkę, po której
kroczyli podróżni. Mimo że trwała zima, niebo lśniło czystym błękitem. Powietrze było
zimne i rześkie. Conan uwielbiał takie miejsca. Miasta miały wiele do zaoferowania, owszem,
ale powietrze w nich zatruwał obrzydliwy odór, nieznany w górskiej okolicy. Należało zatem
rozważyć, co jest ważniejsze. Mięsiwo, wino i wesołą kompanię łatwiej znaleźć wśród
cywilizacji niż na pokrytym śniegiem szlaku wiodącym donikąd. I choć bóg Conana Crom
sam żył we wnętrzu góry, przecież nigdy nie nakazywał swym ludziom czynić tak samo.
Nagle przed nimi dał się słyszeć jakiś dźwięk. Na tyle słaby, że słuch mniej czuły niż
Conana uznałby to za szelest wiatru w liściach krzewów lub stukot kawałka skały
odłamanego przez jakieś małe zwierzę. Potężny Cymmerianin stanął, wsłuchując się
intensywnie.
- Co jest?
Conan machnął do Elashi, nakazując ciszę. Po chwili odpowiedział głuchym szeptem:
- Ktoś się tam czai, zaraz za tym wielki głazem.
Elashi zerknęła na skałę wielkości domu, którą wskazał Conan.
- Nikogo nie widzę - odrzekła szeptem.
- Słyszałem hałas - upierał się Conan.
- Ja tam nic nie słyszałam. A nie zapominaj, że jestem kobietą pustyni.
Jakże mógłby zapomnieć?! Przypominała mu o tym przynajmniej raz dziennie.
- Może twoje uszy potrzebują piasku do prawidłowego działania. Ja słyszałem
chrząknięcie. - Tym komentarzem zarobił na spojrzenie ostrzejsze niż sztylet, który
posiekałby go w krwawe ochłapy rozrzucone na ośnieżonej ziemi.
- Słuchaj no, ty barbarzyński niezguło...
- Koniec żartów - uciął, dobywając miecza. - Wyczuwam niebezpieczeństwo.
Elashi kiwnęła głową. Mimo że dokuczała swemu kompanowi jak tylko mogła,
przebywała już z nim wystarczająco długo, by zrozumieć, że zmysły miał znacznie bardziej
wyczulone niż zwykli ludzie. Również dobyła miecza.
- Co robimy?
- Ty idź dookoła tej skały, a ja pójdę dalej szlakiem, żeby odwrócić ich uwagę. W ten
sposób zaskoczysz ich z tyłu, gdy będą gapić się na mnie.
- Nie ma mowy! - jej szept stał się bardziej słyszalny - Tylko dlatego, że jestem
kobietą, chcesz mnie chronić przed ryzykiem! Nigdy nie zapominaj, że jestem pierworodna.
Conan wlepił w nią wzrok, zadziwiony tak, jakby nagle rozpostarła skrzydła i zamierzała
poszybować w przestworzach. Był młody i wierzył, że z wiekiem wiele się jeszcze nauczy,
ale w tym momencie wydało mu się niemożliwe, by kiedykolwiek zrozumiał, co kieruje
kobietami. Prawdopodobnie żaden mężczyzna tego nie rozumiał.
- Dobrze - odrzekł - ty idź wzdłuż szlaku, a ja okrążę skałę... i tego, kto tam czeka.
- To brzmi lepiej - odparła. Ale po chwili triumfu jej uśmiech zbladł i spojrzała
nerwowo na Conana.
- Mógłbyś wysłać mnie szlakiem prosto w szczęki czyhającej śmierci? - spytała
drżącym głosem, patrząc na niego z niedowierzaniem. Zachowywała się tak, jakby dotkliwie
ją zranił.
Conan potrząsnął głową i rozejrzał się wokół. Czy ukrył się tu jakiś demon, wysłany, by go
opętać? I czego właściwie chciała Elashi? Nie zgodził się z nią - zaczynała się kłócić. Gdy
się z nią zgadzał - kłóciła się jeszcze bardziej. Na Croma! Zaczynał już odczuwać palący
gniew. Walcząc ze sobą, by nie podnieść głosu, rzucił:
- No dobrze. Co zatem proponujesz?
- Cicho - nakazała.
Z narastającym gniewem stał i patrzył na nią bezradnie. Była piękna, to pewne, ale czasem
doprowadzała go do szaleństwa!
- Ty idź ścieżką w dół i zajmij uwagę czegokolwiek lub kogokolwiek, kto się tam ukrywa
- powiedziała. - Ja zaś okrążę skałę, by znaleźć się za nimi. W ten sposób będę mogła
wziąć ich z zaskoczenia.
Conan gapił się, nie mogąc wyrzec ani słowa, gdyż gniew dławił go w gardle.
- Czyż to nie lepszy plan niż twój? - spytała słodko.
W jej ustach masło by się nie roztopiło, pomyślał. Z pewnością musiałem obrazić jakiegoś
boga, a to jest moja kara. Stał w milczeniu przez chwilę, po czym bez słowa ruszył do przodu.
Cokolwiek było po drugiej stronie tej skały, lepiej żeby nie utrudniało mu dziś życia.
Po okrążeniu skalnej osłony, stanął twarzą w twarz z kłopotami. Zobaczył przed sobą
pięciu mężczyzn - krępych, muskularnych i smagłych. Każdy z nich dzierżył w dłoni ostro
zakończoną pikę. Odziani w popękane i przepocone skórzane napierśniki, ciężkie buty i
rękawice, stanowili gwardię szóstej osoby, dosiadającej rosłego, karego ogiera, który stał tuż
za nimi. Osoba ta nosiła ciężki płaszcz jeździecki, wełnianą koszulę i skórzane spodnie, a w
urękawiczonej dłoni dzierżyła wąski miecz, opierając go w gotowości w poprzek siodła.
Conan nie do końca umiał określić, kim była ta postać.
Na pierwszy rzut oka wyglądała na mężczyznę - sądząc z ubioru i zachowania - ale po
dłuższej obserwacji gładka twarz ujawniała typowo kobiece rysy, podkreślone dodatkowo
makijażem. Ukarminowane wargi, wyskubane, kształtne brwi, a do tego powieki podkreślone
niebieskawym cieniem nie pozostawiały wątpliwości co do płci właścicielki. Rudobrązowe
włosy nosiła obcięte krócej niż Conan, ale wycieniowane w efektowne strzępki na końcach.
Poza tym przednia część koszuli, którą nosiła ta dziwna postać, ujawniała dwa bliźniacze
wzgórki - cechę absolutnie kobiecą... w odróżnieniu od pokaźnego zgrubienia w okolicach
krocza, wypychającego skórzane spodnie.
Głośny rozkaz oderwał Conana od jego pasjonujących obserwacji.
- Oddasz swe dobra albo życie! - krzyknęła konna postać, pogłębiając tym samym
niepewność Conana. Głos był głębokim barytonem silnego mężczyzny. Fakt, że wydały go
rubinowe, kobiece usta powodował, iż brzmiał tym bardziej niewiarygodne.
- Moje dobra?! - odkrzyknął Conan. - Czyś ślepy albo na tyle głupi, by wziąć mnie za
jakiegoś opasłego kupca, obładowanego złotem i towarami? To, co widzisz, jest wszystkim,
co mam, a to już i tak wystarczająco mało.
- Wezmę twój miecz - odparła postać.
W tym momencie pojawiła się Elashi. Wspinała się właśnie na skałę, chcąc znaleźć się za
gwardzistami.
Conan zamachnął się mieczem w przód i w tył, żeby rozruszać ramię, po czym złapał
rękojeść oburącz i wymierzył czubek ostrza w gardło najbliższego gwardzisty, zgodnie z
techniką, jakiej nauczył go mistrz szermierki wśród czcicieli Suddaha.
- Nie wydaje mi się - odrzekł.
Gwardzista przełknął z trudem.
- Nie bądź głupcem - krzyknął jeździec - jest nas sześciu na ciebie jednego. Daj nam
swój miecz, a zachowasz życie. Odmówisz - zginiesz.
- To trochę dziwne, że tak lekkomyślnie gotów jesteś poświęcić swoich ludzi, by zyskać
miecz. Taka wymiana to kiepski interes. Odnoszę wrażenie, iż coś jeszcze chodzi ci po
głowie.
Hermafrodyta zaśmiał się, głęboko i gardłowo.
- Nieźle myślisz, jak na dzikusa.
Stojąc na głazie, Elashi odłożyła swój miecz i podnosiła właśnie kamień wielkości głowy.
Wódz Bandytów pochylił się w siodle. Skrzypienie skóry, z której je wykonano, dało się
wyraźnie słyszeć w nagle zapadłej ciszy.
- Bardzo dobrze. W takim razie będziemy musieli osiągnąć nasz cel w trudniejszy
sposób. Brać go!
Elashi wybrała dokładnie ten moment, by cisnąć kamieniem, który trzymała wysoko nad
głową. Ta zahartowana kobieta pustyni nie była wprawdzie mistrzynią miecza, a do tego
stanowczo zbyt dużo gadała jak na gust Conana, ale najwyraźniej miotanie kamieni zaliczało
się do jej specjalności. Duży kamień uderzył w głowę jednego z gwardzistów, ścinając go z
nóg niczym ostry sierp źdźbło trawy. Uderzenie kawałka skały w czaszkę przypominało
trzask melona rozbijanego o ciężką ławę. Ten śmiałek nie będzie już niepokoił nikogo na tym
świecie.
Zaskoczeni gwardziści obejrzeli się, usiłując zobaczyć, skąd nadciąga nowe zagrożenie.
Wierzchowiec, wystraszony nagłym poruszeniem, jął wycofywać się nerwowo w stronę
głazu. Zanim jeździec zdążył się obrócić, Elashi, z mieczem w dłoni, skoczyła nań z dzikim
wrzaskiem.
Korzystając z zamieszania, Conan rzucił się naprzód, wyjątkowo zręcznie jak na tak
rosłego człowieka, i ciął starożytnym ostrzem z błękitnej stali. Siła ciosu zagłębiła je w ciało
i, przecinając mięśnie i kość, wysłała drugiego gwardzistę w śmiertelną drogę ku Szarym
Krainom albo raczej Gehennie.
Elashi i jeździec spadli z konia. Conan widział, jak tajemniczy wódz bandytów napręża
mięśnie i obraca się gwałtownie. Tym nagłym ruchem odrzucił Elashi dokładnie tak, jak terier
podrzuca szczura. Kobieta grzmotnęła o ziemię, ale pozbierała się szybko, trzymając miecz w
pogotowiu.
Piąty uznał za najmądrzejsze zmienić pospiesznie profesję na chyżonogiego posłańca.
Zbiegł, porzucając swą broń, by zyskać na szybkości. Przez chwilę Conan rozważał, czy nie
podnieść jednej z porzuconych pik i nie zabić uciekiniera, ale zdecydował, że ważniejszy jest
teraz wódz. Jednakże, gdy się odwrócił, ujrzał, że tamten zdołał już złapać swego konia i,
wskoczywszy na siodło, spiął zwierzę ostrogami, ruszając prosto na Conana.
Cymmerianin uskoczył, godząc mieczem w jeźdźca, ale postać uchyliła się przed ciosem i
trafił tylko w powietrze. Siła bezwładności wytrąciła Conana z równowagi. Wykorzystując
ten moment, koń wraz z jeźdźcem przemknął obok, poruszając się zbyt szybko, by
Cymmerianin zdążył ponowić atak.
Conan obserwował oddalające się sylwetki gwardzisty i jeźdźca. Ten ostatni zakrzyknął:
- Jeszcze zdobędę twój miecz, barbarzyńco!
Conan potrząsnął głową. Dlaczego ktoś chciałby ryzykować życie dla miecza o nieznanej
wartości? Owszem, broń z błękitnej stali cechowała przednia jakość i świetnie służyła mu w
walce, ale nie była specjalnie cenna. Rękojeść wykonano bez ozdób z kamieni czy kości
słoniowej i owinięto pasami skóry, za jelec zaś służył gruby kawałek miedzi. Ten dziwny
bandyta musiał być szalony.
Elashi podeszła, strząsając kurz ze swego płaszcza.
- Jesteś ranna? - zapytał Conan.
- Nie. - Skończyła już czyścić odzienie i patrzyła teraz krzywo na Conana. -
Pozwoliłeś dwóm z nich uciec.
Nie mógł się powstrzymać od pełnego zdziwienia chrząknięcia.
- Nigdy nie wspominałaś mi, że wy, mieszkańcy pustyni, gustujecie we krwi.
- Nie ma sensu zostawiać na wpół skończonej roboty, to wszystko - odrzekła - ale
podejrzewam, że teraz i tak nic się już nie poradzi. Chodź, przeszukamy zwłoki.
- Przeszukiwać je? Po co?
Spojrzała na niego jak na niedorozwinięte dziecko. - I ty chcesz zostać złodziejem? -
zawiesiła znacząco głos. - Dla zysku oczywiście.
Conan skinął głową. Choć raz miała rację. Ale nawet wtedy, gdy przetrząsali skromne
sakwy poległych bandytów, nie przestał się zastanawiać, dlaczego zostali zaatakowani. I ta
groźba dziwacznego hermafrodyty, że zdobędzie jego miecz - o co tu w ogóle chodziło?
Cóż, to już nieważne. Sprawa została załatwioną toteż zapewne widzieli dziwną postać po
raz ostatni.
II
Mimo że sakiewki zabitych zawierały zaledwie kilka miedziaków, Conan i Elashi, nie
zrażeni tym faktem, zabrali je i podzielili równo między siebie. Z pewnością nie przydadzą
się już tym bandytom tam, gdzie teraz trafili.
Gdy Cymmerianin i kobieta pustyni ruszyli w dół górskiej ścieżki, w oddali ujrzeli małą
osadę. Dzięki bandytom mogli teraz zakupić jadło i nocleg. Zaledwie kilka dni temu Conan
miał jeszcze dwie srebrne monety - jego ostatni łup, zdobyty na uśmierconym wilkołaku.
Niestety, podczas wizyty w zamku nekromanty jakimś sposobem zgubił srebro ze swej
sakwy. Teraz, po nieudanym ataku bandytów, ze zdziwieniem stwierdził, że kolejni zmarli
zapewnią mu kolację i schronienie na noc.
Wieczór wyparł już prawie dzień, na horyzoncie zaczęły się gromadzić purpurowo -
szare chmury. Coraz chłodniejszy wiatr niósł w swych zimnych szponach zapowiedź śniegu.
Conan rozpoznawał te znaki. Zbliżała się śnieżyca.
Byłoby wyjątkowo niekorzystnie, gdyby burza złapała podróżników na dworze. Wioska
musiała leżeć jakąś godzinę drogi stąd, a oni powinni dotrzeć tam tuż przed śnieżycą. Jeśliby
się pospieszyli.
Wioska wyglądała jak wiele innych, które Conan widział podczas swych podróży. Kilka
budynków, w większości małych kamiennych domków pokrytych torfem, zebrało się wzdłuż
szlaku, nieco tutaj szerszego niż w górach. Największym z nich musiała być oczywiście
wiejska karczma. Szyld nad wejściem ukazywał niedbale wyrzeźbioną figurkę owcy,
niewątpliwie nawiązując do dominującego tu gatunku zwierząt hodowlanych. Dom
zbudowano z kamienia, spękanego na skutek srogiej pogody, a okna wypełniono
natłuszczoną, gdzieniegdzie już poszarpaną skórą z jagnięcia. Przez nią właśnie prześwitywał
migotliwy, żółtawy blask z wnętrza gospody.
Gdy Conan i Elashi zbliżali się do karczmy, śnieg zaczynał już wirować wokół nich. W
jednej chwili świszczący wiatr poderwał puchową biel do tańca w wieczornym powietrzu.
Połączenie śniegu i gęstniejącej ciemności szybko skróciło widoczność do zaledwie kilku
kroków.
- Niezbyt zachęcające miejsce - zauważyła Elashi.
- Odnoszę wrażenie, że niewielki mamy wybór - odparł Conan.
- Fakt.
Z rozmachem pchnął ciężkie, drewniane drzwi i wszedł do karczmy. Wnętrze,
przytłoczone sufitem znajdującym się niewiele wyżej niż głowa Conana, gościło może
dwudziestu ludzi, w większości mężczyzn. Siedzieli przy obdrapanych stołach lub stali w
pobliżu wielkiego paleniska, w którym jasno płonęła spora kłoda. Łukowate przejście po
przeciwnej stronie wiodło, jak podejrzewał Conan, do izb sypialnych i składziku na żywność i
trunki.
Wszedłszy do pomieszczenia, Conan zamknął drzwi za Elashi, nawet na chwilę nie
spuszczając wzroku z siedzących w gospodzie. Większość z nich była oczywiście tutejsza:
śniadzi, starsi mężczyźni odziani w pasterskie łachy. Dostrzegł też kilka kobiet, ubranych
podobnie jak ci mężczyźni i w tym samym wieku - najpewniej również stąd.
W przeciwległym końcu izby jadalnej siedział chudy mężczyzna ubrany jak w środku lata,
w krótkie spodnie do połowy uda i krótką tunikę. Z włosami koloru słomy i głupkowatym
uśmieszkiem na twarzy sprawiał wrażenie pijanego albo półgłówka.
Za tym wyletnionym głupkiem siedziało dwóch mężczyzn wyglądających bardzo podobnie
do tych, którzy zaatakowali Conana na szlaku. Nie zauważył nigdzie włóczni, ale każdy z
nich miał miecz i długi sztylet przytroczone bez pochew do pasów, a w niewyraźnym blasku
kaganków umieszczonych w nierównych odstępach na kamiennych ścianach z ich twarzy
wyczytał bitewne doświadczenie i surowość.
Gdy tylko Conan skończył rozglądać się po pomieszczeniu, zauważył zbliżającego się do
nich wysokiego i kościstego mężczyznę, którego twarz tonęła w kłębowisku siwej brody. Bez
wątpienia karczmarz.
- Ach, witajcie, podróżnicy! Czy życzycie sobie jadła i napoju?
Conan przytaknął:
- Tak. I izby na noc.
Siwobrody z zadowoleniem pokiwał głową.
- Oczywiście, załatwione! Udało się wam w samą porę. Właśnie zaczyna się zawieja. -
Jakby na potwierdzenie jego słów, wiatr zagwizdał i dmuchnął śniegiem przez jedną z
podartych osłon w oknie. Siwobrody krzyknął:
- Lalo! Zakryj no tę dziurę!
Chudy blondyn wstał, podszedł do okna i zaczął naprawiać skórzaną powłokę za pomocą
łaty i dratwy, którą wyciągnął z kieszonki w tunice. Przez cały czas nie przestawał się
uśmiechać, a podczas pracy nucił cicho jakąś melodyjkę.
Tymczasem Conan i Elashi ruszyli do pustego stołu nieopodal paleniska, podczas gdy
Siwobrody zniknął gdzieś, by przynieść wino i coś, co nadawałoby się na wieczerzę.
Posiłek, jak się okazało, nie był wcale taki zły. Baraninę, trochę tłustawą, ale znośną
podano z twardym razowym chlebem i czerwonym winem - dość cierpkim, lecz i tak
lepszym niż niejedno z tych, których Conan w życiu kosztował. Elashi wydobyła zza pasa
niewielki nóż i pokroiła mięso w cienkie paski. Conan układał je na kromkach chleba, a
połknąwszy, popijał winem. Uznał to za zdecydowanie lepsze od myszkowania wzdłuż szlaku
w poszukiwaniu jadalnych korzonków i wiewiórek ziemnych, do czego zmuszała ich
dotychczasowa uciążliwa podróż.
Siwobrody przyjął pół tuzina miedziaków za jedzenie i zażądał dodatkowych czterech za
nocleg. Conan targowałby się, gdyby nie ogarniające go coraz bardziej zmęczenie. Poza tym,
jakie to miało znaczenie, ile zapłaci? Pieniądze gościły w jego sakwie dopiero od kilku
godzin, toteż nie zdążył się do nich jeszcze przyzwyczaić. Zapłacił za posiłek i izbę do spania,
wzbudzając lekki uśmiech zadowolenia na ledwie widocznej zza włochatej zasłony twarzy
Siwobrodego.
Wypiwszy trzeci z kolei kubek wina, Conan poczuł się wreszcie odprężony. Podróż przez
góry przebiegła stosunkowo spokojnie, pomijając atak bandytów, ale mimo wszystko był to
raczej długi spacer. Mając żołądek pełen wina i strawy oraz znalazłszy schronienie przed
szalejącą zamiecią, czuł się wolny od wszelkich trosk.
Powinien był się domyślić, że to oznaczało kłopoty. Ostatnio za każdym razem, gdy tylko
układał się, by odpocząć, pojawiało się coś, co skutecznie psuło miłą atmosferę.
- Uważaj, głupcze! - Głośny okrzyk wyrwał Conana ze świeżo osiągniętego błogostanu.
Podniósł wzrok, by ujrzeć płowowłosego mężczyznę, zwanego przez Siwobrodego Lalo,
wycofującego się od stołu, przy którym siedziało dwóch zbrojnych. Najprawdopodobniej
Lalo potrącił stół, przepychając się pomiędzy siedzącymi, i teraz zbierał obelgi za swoją
niezręczność. Jednemu z wojowników brakowało dużego kawałka ucha. Drugi musiał mieć
wielokrotnie złamany nos, gdyż wykrzywiał się on nienaturalnie w jedną stronę.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]