Orson Scott Card
Cień Endera
Część Pierwsza - 01 Ulicznik
ULICZNIK
Buch
- Myśli pan, że kogoś pan znalazł, więc mój program idzie pod topór?
- Nie chodzi o tego dzieciaka, którego znalazł Graff. Chodzi o niską jakość znalezisk siostry.
- Wiemy, że szansę były niewielkie. Ale dzieciaki, z którymi pracuję, naprawdę prowadzą wojnę, żeby tylko zostać przy życiu.
- Dzieciaki siostry są takie niedożywione, że wykazują objawy degeneracji umysłowej, zanim jeszcze zacznie je siostra testować. Większość z nich nie wytworzyła żadnych normalnych ludzkich więzi, są takie zaburzone, że nie mogą przeżyć jednego dnia, żeby czegoś nie ukraść, nie zepsuć albo nie zniszczyć.
- Również reprezentują możliwości, jak wszystkie dzieci.
- Taki sentymentalizm dyskredytuje cały siostry projekt w oczach M. F.
Buch przez cały czas miała oczy otwarte. Młodsze dzieci również powinny pełnić straż i czasami okazywały się całkiem spostrzegawcze, ale po prostu nie zauważały wszystkiego, co powinny zauważyć, a to oznaczało, że w kwestii zagrożenia Buch może liczyć tylko na siebie.
Istniały liczne zagrożenia, których należało wypatrywać. Na przykład gliny. Nie pojawiali się często, ale kiedy już przyjeżdżali, chyba specjalnie im zależało, żeby oczyścić ulice z dzieci. Smagali je magnetycznymi biczami, wymierzali okrutne piekące ciosy nawet najmniejszym, wymyślali od robactwa, złodziei, szkodników, plagi pięknego miasta Rotterdamu. Do Buch należało pilnowanie, czy w oddali nie słychać hałasów świadczących, że gliny robią czystkę. Wtedy gwizdała na alarm i małe biegły do kryjówek, dopóki niebezpieczeństwo nie minęło.
Ale gliny nie przyjeżdżały tak często. Prawdziwe niebezpieczeństwo znajdowało się znacznie bliżej - duże dzieci. Buch, w wieku dziewięciu lat, matkowała swojej bandzie (chociaż nikt z nich nie wiedział na pewno, czy jest dziewczyną), ale to nie dawało jej żadnych forów u jedenasto-, dwunasto- i trzynastoletnich chłopców i dziewczynek, którzy szarogęsili się na ulicach. Dorośli żebracy, złodzieje i uliczne kurwy nie zwracali uwagi na małe dzieci, najwyżej odpędzali je kopniakami. Ale starsze dzieci, również kopane, odwracały role i żerowały na młodszych. Za każdym razem, kiedy banda Buch znalazła coś do jedzenia - zwłaszcza jeśli zlokalizowali stałe źródło odpadków albo łatwy sposób na zdobycie paru groszy - musieli rozglądać się czujnie i ukrywać łup, bo łobuzy z wielką przyjemnością odbierali maluchom nawet nędzne ochłapy. Okradanie małych dzieci było znacznie łatwiejsze niż okradanie sklepów czy przechodniów. A Buch wiedziała, że oni to lubili. Lubili, jak maluchy płaszczyły się, skomlały i posłusznie oddawały im wszystko, czego zażądali.
Więc kiedy mały chuderlawy dwulatek przycupnął na pokrywie śmietnika po drugiej stronie ulicy, spostrzegawcza Buch zauważyła go od razu. Dzieciak był zagłodzony prawie na śmierć. Nie, on już umierał z głodu. Patykowate ręce i nogi, stawy jakby groteskowo powiększone, rozdęty brzuch. A jeśli głód wkrótce go nie zabije, dokona tego jesień, ponieważ ubranie miał cienkie i wystrzępione.
Normalnie Buch nie zwróciłaby na niego większej uwagi. Ale ten mały miał oczy. Nadal rozglądał się inteligentnie. Ani śladu tego stuporu żywych trupów już nie szukających jedzenia ani nawet wygodnego miejsca, żeby położyć się i po raz ostatni odetchnąć cuchnącym powietrzem Rotterdamu. W końcu śmierć niewiele dla nich zmieni. Wszyscy wiedzieli, że Rotterdam był jeśli nie stolicą, to głównym morskim portem Piekła. Różnił się od śmierci tylko tym, że w Rotterdamie potępienie nie trwało wiecznie.
Ten mały chłopiec... co on robił? Nie szukał jedzenia. Nie obserwował przechodniów. I słusznie - marne szansę, żeby ktoś coś zostawił dla takiego małego dziecka. Inne dzieci zabiorą mu wszystko, cokolwiek zdobędzie, więc po co się fatygować? Jeśli chciał przeżyć, powinien chodzić za innymi śmieciarzami i wylizywać po nich papierowe opakowania, skrzętnie zbierać ostatnią warstewkę cukru albo pyłek mąki, której nie wylizał poprzednik. Dla tego dzieciaka nie było miejsca na ulicy, chyba że przyjmie go jakaś banda, a Buch nie zamierzała go wziąć. Stanowiłby dodatkowe obciążenie, a jej dzieciaki i tak ledwo sobie radziły bez kolejnej gęby do wyżywienia.
Będzie prosił, pomyślała. Będzie błagał i skomlał. Ale to działa tylko na bogatych ludzi. Muszę myśleć o mojej bandzie. On nie należy do nas, więc mnie nie obchodzi. Nawet jeśli jest mały. Nic dla mnie nie znaczy.
Dwie dwunastoletnie dziwki, które zwykle nie pracowały na tym odcinku, wyszły zza rogu i ruszyły w stronę bazy Buch. Buch cicho gwizdnęła. Dzieciaki natychmiast rozproszyły się, starając się nie wyglądać na zorganizowaną grupę.
Nie pomogło. Dziwki już wiedziały, że Buch jest szefem bandy, więc oczywiście złapały ją za ramiona, pchnęły na mur i zażądały opłaty za „zezwolenie". Buch nawet nie próbowała tłumaczyć, że nic nie ma - zawsze starała się trzymać coś w rezerwie, żeby udobruchać głodnych łobuzów. A wiedziała, dlaczego te dziwki były głodne. Nie wyglądały atrakcyjnie dla pedofili, kiedy krążyły po ulicy. Zbyt wynędzniałe, zbyt postarzałe. Więc dopóki nie wyhodują dorosłych ciał i nie zaczną przyciągać trochę mniej zboczonych klientów, muszą żerować po śmietnikach. Krew się burzyła w Buch, że te dwie okradają jej bandę, ale mądrzej było zapłacić. Jeśli ją pobiją, nie będzie mogła opiekować się swoimi, nie? Więc zaprowadziła je do jednego ze schowków i wyciągnęła małą torebkę z piekarni, gdzie wciąż tkwiło pół pasztecika.
Pasztecik był czerstwy, bo przechowywała go od paru dni właśnie na taką okazję, ale dwie dziwki chwyciły go, rozdarły torebkę i jedna odgryzła więcej niż połowę, zanim podała resztkę przyjaciółce. Czy raczej byłej przyjaciółce, gdyż z takich aktów chciwości rodzą się waśnie. Dziewczyny rozpoczęły bójkę, wrzeszczały na siebie, kopały, drapały pazurami. Buch patrzyła uważnie w nadziei, że upuszczą resztkę pasztecika, ale nie miała szczęścia. Trafił do ust tej samej dziewczyny, która zjadła już pierwszy kęs - ta dziewczyna również zwyciężyła w bójce, a druga ratowała się ucieczką.
Buch odwróciła się, tuż za nią stał ten mały chłopiec. Prawie się o niego potknęła. Wściekła, że musiała oddać jedzenie ulicznym kurewkom, pchnęła go kolanem i przewróciła na ziemię.
- Nie stawaj za ludźmi, jak nie chcesz wylądować na tyłku - warknęła.
On po prostu wstał i popatrzył na nią, wyczekująco, wymagająco.
- Nie, ty mały draniu, nic ode mnie nie dostaniesz - oświadczyła Buch. - Nie odejmę ani jednego groszka od ust swoim dzieciakom, bo nie jesteś wart nawet groszka.
Banda znowu zaczęła się zbierać, kiedy łobuzice odeszły.
- Dlaczego dajesz im swoje jedzenie? - zapytał chłopiec. - Potrzebujesz tego jedzenia.
- Och, przepraszam! - zawołała Buch. Podniosła głos, żeby banda słyszała. - Pewnie to ty powinieneś być szefem, racja? Jesteś taki duży, że bez trudu obronisz jedzenie.
- Nie ja - zaprzeczył chłopiec. - Nie jestem wart nawet groszka, pamiętasz?
- Aha, pamiętam. Ty też chyba pamiętasz, więc lepiej się zamknij.
Banda ryknęła śmiechem.
Ale chłopczyk nawet się nie uśmiechnął.
- Musisz sobie znaleźć własnego łobuza - oświadczył.
- Ja nie szukam łobuzów, tylko ich omijam - odparła Buch. Nie podobało jej się, że szczeniak tak się stawia. Za chwilę będzie musiała mu przyłożyć.
- Codziennie oddajesz jedzenie różnym łobuzom. Daj jednemu łobuzowi, żeby odpędzał od ciebie innych.
- Myślisz, że o tym nie pomyślałam, głupku? Tylko że jeśli kupię łobuza, jak go zatrzymam? Nie będzie za nas walczył.
- Jeśli nie będzie, to go zabijcie - poradził chłopiec.
To rozwścieczyło Buch, ten niemożliwy idiotyzm, zwariowany pomysł, którego nigdy nie będzie mogła wypróbować. Znowu popchnęła chłopca kolanem i tym razem kopnęła go, kiedy się przewrócił.
- Może na początek zabiję ciebie.
- Nie jestem wart nawet groszka, pamiętasz? - zaprotestował chłopiec. - Zabijcie jednego łobuza, weźcie drugiego, niech walczy za was, żeby dostać jedzenie, ale też ze strachu przed wami.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć na taką niedorzeczną propozycję.
- Oni was zjadają - ciągnął chłopiec. - Objadają was. Więc musicie jednego zabić. Przewróćcie go na ziemię, choć jesteście tak mali jak ja. Kamienie rozbiją głowę każdych rozmiarów.
- Rzygać mi się chce od tego - burknęła Buch.
- Bo o tym nie pomyślałaś - odparł.
Flirtował ze śmiercią, rozmawiając tym tonem z Buch. Wystarczy, żeby go zraniła i będzie po nim, nie miał żadnych wątpliwości.
Ale przecież już od dawna nosił śmierć przy sobie, pod wystrzępioną koszulą. Czy to ważne, że teraz śmierć podeszła trochę bliżej?
Buch rozejrzała się. Z otaczających ją twarzy nie mogła nic wyczytać.
- Żaden smark nie będzie mi mówił, żeby zabić kogoś, kogo nie możemy zabić.
- Mały dzieciak podejdzie do niego z tyłu, ty popchniesz, on się przewróci - wyjaśnił chłopiec. - Trzymacie już duże kamienie, cegły. Walicie go w głowę. Kiedy widać mózg, zrobione.
- Na co mi trup? - zaprotestowała. - Chcę własnego łobuza, żeby nas chronił, nie potrzebuję trupa. Chłopiec wyszczerzył zęby.
- Więc spodobał ci się mój pomysł.
- Nie mogę ufać żadnemu łobuzowi - oświadczyła.
- On będzie pilnował was, kiedy pójdziecie do punktów wydawania jedzenia - ciągnął chłopiec. - Wprowadzi was tam. - Patrzył Buch w oczy, ale mówił do innych. - Wprowadzi was wszystkich.
- Jak maluch wejdzie do jadłodajni, duże dzieciaki go biją - odezwał się Sierżant. Miał osiem lat i często zachowywał się jak samozwańczy zastępca Buch, chociaż tak naprawdę Buch nie miała zastępcy.
- Weźmiecie sobie łobuza, to ich przepędzi.
- Jak przegoni dwóch łobuzów? Trzech łobuzów? - zapytał Sierżant.
- Jak mówiłem - odparł chłopiec. - Popchniecie go, już nie taki duży. Macie kamienie. Zawsze gotowi. Nie jesteś żołnierz? Nie nazywają cię Sierżant?
- Przestań z nim gadać, Sierściuch - warknęła Buch. - Sama nie wiem, po co gadamy z jakimś zasmarkanym dwulatkiem.
- Mam cztery lata - sprostował chłopiec.
- Jak ci na imię?
- Nikt nigdy nie dał mi imienia.
- Znaczy, jesteś taki głupi, że nie pamiętasz swojego imienia?
- Nikt nie dał mi imienia - powtórzył chłopiec. Ciągle patrzył Buch w oczy, leżąc na ziemi, otoczony przez bandę.
- Niewart groszka - stwierdziła Buch.
- Niewart - zgodził się chłopiec.
- Właśnie - przyświadczył Sierżant. - Jednego głupiego groszka.
- Więc teraz masz imię - oznajmiła Buch. - Wracaj do swojego kubła na śmieci, pomyślę o tym, co powiedziałeś.
- Potrzebuję czegoś do jedzenia - powiedział Groszek.
- Jeśli wezmę sobie łobuza, jeśli to się sprawdzi, to może coś ci dam.
- Potrzebuję czegoś teraz - upierał się Groszek.
Wiedziała, że mówił prawdę.
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła sześć orzeszków ziemnych, zaoszczędzonych na później. Groszek usiadł prosto, wziął jeden fistaszek z jej dłoni, włożył do ust i przeżuł powoli.
- Weź wszystkie - rzuciła niecierpliwie.
Wyciągnął małą rączkę. Słabą. Nie mógł zacisnąć pięści.
- Nie utrzymam wszystkich - wyjaśnił. - Ręka niedobra.
Cholera. Marnowała zupełnie dobre fistaszki na dzieciaka, który i tak umrze.
Ale zamierzała wypróbować jego pomysł. Chociaż śmieszny, ale pierwszy, który dawał nadzieję na jakąś zmianę, na poprawę ich żałosnej egzystencji, żeby Buch jednak nie musiała nakładać babskich ciuchów i startować w zawodzie. A skoro on wpadł na ten pomysł, banda musiała widzieć, że Buch potraktowała go sprawiedliwie. Zostajesz szefem, kiedy widzą, że zawsze postępujesz sprawiedliwie.
Więc trzymała wyciągniętą rękę, dopóki nie zjadł wszystkich sześciu fistaszków.
Przełknąwszy ostatniego, znowu spojrzał jej w oczy i powiedział:
- Lepiej przygotujcie się, żeby go zabić.
- Chcę go żywego.
- Przygotujcie się, żeby go zabić, jeśli będzie niedobry.
Co powiedziawszy, Groszek podreptał przez ulicę z powrotem do swojego kubła na śmieci i mozolnie wdrapał się na wierzch.
- Wcale nie masz czterech lat! - krzyknął za nim Sierżant.
- Mam, tylko jestem mały - odkrzyknął Groszek.
Buch uciszyła Sierżanta i poszli poszukać kamieni, cegieł i pustaków. Skoro rozpoczynali małą wojnę, powinni się uzbroić.
Groszek nie lubił swojego nowego imienia, ale zawsze to imię, a imię oznaczało, że ktoś inny go znał i potrzebował jakoś na niego wołać. To było dobre. Tak jak sześć fistaszków. Ledwie sobie z nimi poradził. Żucie bolało.
Podobnie bolało patrzenie, jak Buch schrzaniła jego plan. Groszek nie wybrał jej, ponieważ była najsprytniejszym szefem bandy w Rotterdamie. Wręcz przeciwnie. Jej banda ledwie przetrwała, ponieważ Buch nie zawsze podejmowała słuszne decyzje. I miała zbyt miękkie serce. Za mało bystra, żeby zapewnić sobie wystarczającą ilość jedzenia, więc chociaż jej banda lubiła ją i uważała za miłą osobę, dla obcych nie wyglądała na dobrze odżywioną. Nie wyglądała na osobę, która dobrze sobie radzi.
Ale gdyby naprawdę dobrze sobie radziła, nigdy nie wysłuchałaby Groszka. Nawet by się nie zbliżył. Albo gdyby go wysłuchała i pomysł przypadł jej do gustu, spławiłaby go. Tak działały prawa ulicy. Miłe dzieciaki umierały. Buch była prawie zbyt miła, żeby przeżyć. To przewidywał Groszek. I tego teraz się obawiał.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]