[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
Tytuł oryginału
SHADOW OF THE GIANT
Copyright © 2005 by Orson Scott Card
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
Edowi i Kay McVeyom, którzy
- życzliwość po życzliwości -
ratują świat
1
Mandat niebios
From: Graff%pilgrimage@colmin.gov
To: Zupa%battleboys@strategyandplanning.han.gov
Subject: Oferta darmowych wakacji
W dowolnie wybranym miejscu znanego wszechświata. I... załatwiamy przejazd!
Han Tzu odczekał, aż wóz pancerny zniknie w dali, i dopiero wtedy wkroczył na zapchaną pieszymi i rowerami
ulicę. W tłumie człowiek mógł być niewidzialny, ale tylko wtedy, kiedy przesuwał się w tym samym kierunku. Tego jednak
Han Tzu - odkąd wrócił do Chin ze Szkoły Bojowej - nigdy nie potrafił się nauczyć. Zdawało się, że zawsze idzie nie pod
prąd, ale w poprzek. Jakby miał mapę świata zupełnie inną od tej, której używali wszyscy dookoła.
I znowu to robił: omijał rowery i ludzi sunących przed siebie w tysiącach spraw, aby przedostać się od drzwi
swojego bloku mieszkalnego do maleńkiej restauracji po drugiej stronie ulicy.
Jednak nie było to bardzo trudne. Opanował sztukę używania jedynie widzenia obwodowego, tak że oczy
spoglądały wprost do przodu. Bez kontaktu wzrokowego inni nie mogli próbować go onieśmielić, upierać się, że mają
pierwszeństwo. Mogli tylko go omijać, jakby był kamieniem w nurcie strumienia.
Wyciągnął rękę do klamki i zawahał się. Nie wiedział, dlaczego nie został jeszcze aresztowany i zabity albo
odesłany do więzienia, ale jeśli sfotografują go podczas tego spotkania, łatwo będzie im udowodnić, że jest zdrajcą.
Z drugiej strony wrogowie nie potrzebowali dowodów, by go skazać - potrzebna była tylko chęć. Otworzył więc
drzwi, usłyszał dźwięk małego dzwonka i ruszył wąskim przejściem między boksami.
Wiedział, że nie powinien się spodziewać samego Graffa. Gdyby minister kolonizacji przybył na Ziemię,
wywołałoby to sensację, a Graff unikał sensacji - chyba że była dla niego użyteczna. Ta by nie była. Kogo zatem przyśle?
Bez wątpienia kogoś ze Szkoły Bojowej. Nauczyciela? Innego ucznia? Kogoś z jeeshu Endera? Czeka go spotkanie po
latach?
Człowiek w ostatnim boksie siedział plecami do drzwi, więc Han Tzu widział tylko jego kędzierzawe siwe włosy. A
sądząc po kolorze uszu, był Europejczykiem, nie Azjatą. Jednak interesujące było właśnie to, że nie usiadł twarzą do drzwi
i nie mógł zobaczyć, jak Han Tzu podchodzi. Za to kiedy Han Tzu zajmie miejsce, to on będzie siedział twarzą do drzwi,
będzie mógł obserwować całą salę.
Nie obejrzał się, kiedy Han Tzu się zbliżał. Był tak mało spostrzegawczy czy tak pewny siebie?
- Witaj - odezwał się cicho, kiedy Han Tzu stanął mu za plecami. - Usiądź, proszę.
Han Tzu zajął miejsce naprzeciwko i zorientował się, że zna tego człowieka, choć nie potrafi go nazwać.
- Nie wymawiaj głośno mojego nazwiska - poprosił tamten.
- To łatwe - odparł Han Tzu. - Nie znam go.
- Ależ znasz. Po prostu nie pamiętasz mojej twarzy. Nie widywałeś mnie zbyt często. Ale szef jeeshu spędzał ze mną
dużo czasu.
Teraz Han Tzu sobie przypomniał. Te ostatnie tygodnie w Szkole Dowodzenia - na Erosie, kiedy sądzili, że ćwiczą,
a w rzeczywistości prowadzili dalekie floty w finałowej rozgrywce wojny z królowymi kopców. Ender, ich dowódca, nie
spotykał się z nimi, ale potem dowiedzieli się, że blisko z nim współpracował stary półkrwi Maorys, były kapitan
transportowca. Szkolił go. Poganiał. Udawał przeciwnika w symulowanych starciach.
Mazer Rackham. Bohater, który ocalił ludzkość od pewnego zniszczenia podczas Drugiej Inwazji. Wszyscy sądzili,
że zginął w czasie wojny, ale w rzeczywistości wysłano go w bezsensowną podróż z prędkością przyświetlną; efekt
relatywistyczny zachował go przy życiu, żeby był na miejscu podczas ostatnich bitew.
Był historią starożytną do kwadratu. Zdawało się, że te dni na Erosie, w jeeshu Endera, należą do poprzedniego
życia. A Mazer Rackham był sławnym człowiekiem w świecie jeszcze o dziesięciolecia wcześniejszym.
1 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
Najsławniejszy człowiek świata, a prawie nikt nie znał jego twarzy.
- Wszyscy wiedzą, że pilotowałeś pierwszy statek kolonizacyjny - powiedział Han Tzu.
- Skłamaliśmy - odparł Mazer Rackham.
Han Tzu przyjął tę informację i czekał w milczeniu.
- Mamy dla ciebie miejsce na czele kolonii - oznajmił Rackham. - Były świat kopca, koloniści to głównie Chińczycy
Han, wiele interesujących wyzwań dla przywódcy. Statek startuje, kiedy tylko wejdziesz na pokład.
To była propozycja! Marzenie. Wynieść się z chaosu na Ziemi, ze zdewastowanych Chin... Zamiast czekać na wyrok
śmierci od rozwścieczonego i słabego chińskiego rządu, zamiast patrzeć, jak Chińczycy wiją się pod butem muzułmańskich
najeźdźców, może wejść na piękny i czysty statek, pozwolić mu wynieść się w przestrzeń, do świata nietkniętego jeszcze
ludzką stopą, stać się założycielem kolonii, która na zawsze zachowa jego imię we wdzięcznej pamięci. Mógłby się ożenić,
mieć dzieci i według wszelkiego prawdopodobieństwa być szczęśliwy.
- Ile mam czasu na decyzję? - zapytał Han Tzu.
Rackham zerknął na zegarek, a potem bez słowa spojrzał na niego.
- Niezbyt długie okno możliwości - rzekł Han Tzu.
Rackham pokręcił głową.
- To bardzo atrakcyjna oferta.
Rackham przytaknął.
- Ale nie przyszedłem na świat po to, żeby być szczęśliwym - stwierdził Han Tzu. - Obecny rząd Chin stracił mandat
niebios. Jeśli przeżyję zmianę władzy, mogę się przydać nowemu.
- A po to przyszedłeś na świat? - spytał Mazer Rackham.
- Sprawdzali mnie - odparł Han Tzu. - Jestem dzieckiem wojny.
Rackham skinął głową. Potem sięgnął pod marynarkę, wyjął pióro i położył je na stole.
- Co to jest? - spytał Han Tzu.
- Mandat niebios.
Han Tzu zrozumiał, że pióro to broń. Ponieważ mandat niebios zawsze udzielany jest w sytuacji rozlewu krwi. Na
wojnie.
- Elementy w nakrętce są bardzo delikatne - powiedział Rackham. - Ćwicz z okrągłymi wykałaczkami.
Po czym wstał i wyszedł z restauracji tylnymi drzwiami. Zapewne czekał tam na niego jakiś transport.
Han Tzu miał ochotę poderwać się i pobiec za nim, żeby zabrał go w kosmos i uwolnił od tego, co czeka w
przyszłości.
Przykrył pióro dłonią, przesunął po blacie stołu i schował do kieszeni spodni. To była bron. Co oznaczało, że Graff i
Rackham spodziewają się, iż niedługo będzie potrzebował broni osobistej. Jak niedługo?
Wyjął sześć wykałaczek z małego pojemnika stojącego przy ścianie obok sosu sojowego. Potem wstał i wyszedł do
toalety.
Zdjął z pióra skuwkę - bardzo ostrożnie, by nie wysypać wciśniętych do niej czterech zakończonych piórkami,
zatrutych strzałek. Odkręcił obudowę pióra - były tam cztery otwory wokół części środkowej, gdzie mieściła się rurka z
atramentem. Mechanizm został sprytnie zaprojektowany, by obracać się po każdym wystrzale - strzałkowy rewolwer.
Załadował cztery wykałaczki - mieściły się z pewnym luzem. Potem skręcił pióro w całość.
Stalówka zasłaniała otwór, przez który wylatywały strzałki. Kiedy wsunął koniec pióra do ust, jej czubek służył za
celownik. Wymierzyć i strzelić...
Wymierzyć i dmuchnąć.
Dmuchnął.
Wykałaczka trafiła w ścianę łazienki mniej więcej tam, gdzie celował, tylko jakieś trzydzieści centymetrów niżej.
Zdecydowanie broń krótkiego zasięgu.
Pozostałe wykałaczki zużył, sprawdzając, jak wysoko powinien mierzyć, by trafić w cel oddalony o dwa metry.
Pomieszczenie było małe i nie pozwalało na dłuższy dystans. Potem zebrał wykałaczki, wyrzucił je i starannie załadował
pióro prawdziwymi strzałkami, chwytając tylko za część drzewca z piórkiem.
Po spuszczeniu wody wrócił na salę. Nikt na niego nie czekał. Usiadł więc, zamówił obiad i zjadł bez pośpiechu.
Nie warto stawać wobec życiowego kryzysu z pustym żołądkiem, a jedzenie tutaj było całkiem niezłe.
Zapłacił i wyszedł na ulicę. Nie chciał wracać do domu. Gdyby czekał tu, aż go zaaresztują, musiałby radzić sobie z
jakimiś opryszkami niskiego szczebla, na których nie warto marnować strzałek.
Dlatego zatrzymał rikszę i pojechał do Ministerstwa Obrony.
Panował tam tłok, jak zawsze. Żałosne, pomyślał Han Tzu. Tylu wojskowych biurokratów miało sens kilka lat temu,
gdy Chiny zdobywały Indochiny i Indie, a miliony żołnierzy próbowały zapanować nad ponad miliardem podbitych ludzi.
Teraz jednak rząd sprawował bezpośrednią kontrolę tylko nad Mandżurią i północną częścią Chin. Persowie,
Arabowie i Indonezyjczycy egzekwowali stan wojenny w wielkich miastach portowych na południu, a wielkie armie
tureckie czekały w centralnej Mongolii, gotowe błyskawicznie podjąć działania i rozbić chińską obronę. Jeszcze jedna
wielka armia chińska została odizolowana w Syczuanie. Rząd nie zgadzał się na kapitulację ani jednego żołnierza, wskutek
czego jedna prowincja musiała utrzymać wielomilionowe siły. Żyli tam jak w oblężeniu, z każdym dniem słabsi i bardziej
znienawidzeni przez ludność cywilną.
Nastąpił nawet zamach stanu, zaraz po zawieszeniu broni - ale tylko dla pozorów, by przetasować polityków.
Jedynie pretekst, by odrzucić warunki rozejmu.
Nikt w wojskowej biurokracji nie stracił stanowiska. A wojskowi napędzali nowy chiński ekspansjonizm. I
przegrali.
Tylko Han Tzu został zwolniony z obowiązków i odesłany do domu.
Nie mogli mu darować, że wykazał im ich głupotę. Ostrzegał ich na każdym kroku, a oni ignorowali wszelkie
ostrzeżenia. Kiedy wskazywał im drogę wyjścia z kłopotów sprowokowanych przez nich samych, odrzucali proponowane
plany i nadal podejmowali decyzje motywowane brawurą, ratowaniem twarzy i iluzją, że chińska armia jest niezwyciężona.
Podczas ostatniej narady odebrał im twarz całkowicie. Stanął tam - młody człowiek w otoczeniu starców o
ogromnej władzy - i nazwał ich głupcami. Dokładnie im wyjaśnił, dlaczego ponieśli tak haniebną klęskę. Powiedział
nawet, że utracili mandat niebios - co jest tradycyjnym tłumaczeniem przy zmianie dynastii. Popełnił grzech
2 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
niewybaczalny, gdyż obecna dynastia twierdziła, że wcale nią nie jest, że nie tworzy cesarstwa, lecz doskonale wyraża wolę
ludu.
Zapomnieli jednak, że lud chiński wciąż wierzył w mandat niebios - i wiedział, że rząd już go nie posiada.
Han Tzu pokazał przy bramie swoją nieważną już przepustkę i został natychmiast wpuszczony. Zrozumiał, że
istnieje tylko jeden wyobrażalny powód, dla którego nie aresztowali go jeszcze ani nie zlikwidowali.
Nie odważyli się.
Co potwierdzało, że Rackham miał rację, wręczając mu tę czterostrzałową dmuchawkę i nazywając ją mandatem
niebios. W Ministerstwie Obrony działały siły, których Han Tzu nie dostrzegał, siedząc w domu i czekając, aż ktoś
postanowi, co z nim zrobić. Nie cofnęli mu nawet pensji. W kręgach wojskowych panowało zamieszanie i panika, i teraz
Han Tzu wiedział, że on jest tego ośrodkiem. Że jego milczenie, oczekiwanie było jak tłuczek bezustannie trący w
moździerzu militarnej klęski.
Powinien przewidzieć, że jego
j'accuse
wywrze mocniejszy efekt niż tylko upokorzenie i rozzłoszczenie
„zwierzchników". Pod ścianą stali ich adiutanci - i słyszeli. Oni wiedzieli, że każde słowo Han Tzu jest prawdą.
Domyślał się, że pewnie już z dziesięć razy padł rozkaz zabicia go albo aresztowania. A adiutanci, którzy te rozkazy
otrzymywali, z pewnością potrafili udowodnić, że przekazali je gdzie trzeba. Ale przekazali również opowieść o Han Tzu,
absolwencie Szkoły Bojowej, członku jeeshu Endera. Żołnierze, którzy mieli go aresztować, dowiadywali się też
niewątpliwie, że gdyby słuchano Han Tzu, Chiny nie byłyby pokonane przez islamistów i ich zarozumiałego młodocianego
kalifa.
Muzułmanie wygrali, bo mieli dość rozumu, żeby swojego członka jeeshu Endera, kalifa Alai, postawić na czele
armii - na czele całego rządu i swojej religii.
Natomiast chiński rząd nie słuchał swojego Endermana, a teraz rozkazał go aresztować.
Podczas tych rozmów z całą pewnością padał zwrot „mandat niebios".
I żołnierze, jeśli w ogóle wychodzili z koszar, jakoś nie potrafili odnaleźć mieszkania Han Tzu.
Przez tygodnie, które upłynęły od zakończenia wojny, rząd musiał już sobie uświadomić własną bezsilność. Skoro
żołnierze nie chcą wypełnić nawet tak prostego polecenia, jak aresztowanie przeciwnika politycznego, który zawstydził
rządzących, to niebezpieczeństwo jest poważne.
I dlatego przy bramie uznano przepustkę Han Tzu. Dlatego mógł teraz bez eskorty chodzić wśród budynków
Ministerstwa Obrony.
Choć nie całkiem bez eskorty. Kątem oka dostrzegał rosnącą liczbę żołnierzy i urzędników sunących za nim jak
cienie, przechodzących między budynkami po ścieżkach równoległych do jego. Naturalnie - wartownicy natychmiast
przekazali wiadomość: On tu jest!
Kiedy więc dotarł do wejścia sztabu, zatrzymał się na najwyższym stopniu i odwrócił. Kilka tysięcy mężczyzn i
kobiet stało już między budynkami,i z każdą chwilą ich przybywało. Wielu było żołnierzami pod bronią.
Han Tzu przyglądał się, jak rosną ich szeregi. Nikt nie odzywał się nawet słowem.
Skłonił się im.
Oni również się skłonili.
Odwrócił się i wszedł do budynku. Strażnicy wewnątrz także się skłonili. Oddał ukłon każdemu z nich osobno i
podążył schodami prowadzącymi do gabinetów na drugim piętrze, gdzie czekali na niego najwyżsi urzędnicy.
Na drugim piętrze wyszła mu na spotkanie młoda kobieta w mundurze. Skłoniła się z nisko.
- Z najwyższym szacunkiem, sir - powiedziała - czy zechcesz udać się do gabinetu tego, którego nazywają
Śnieżnym Tygrysem?
W jej głosie nie było śladu sarkazmu, jednak imię „Śnieżny Tygrys" było obecnie ironiczne samo w sobie. Han Tzu
spojrzał na nią z powagą.
- Jak się nazywacie, żołnierzu?
- Porucznik Biały Lotos.
- Poruczniku, gdyby niebiosa udzieliły dziś swego mandatu prawdziwemu cesarzowi, służyłabyś mu?
- Moje życie należałoby do niego - zapewniła.
- A twój pistolet? Skłoniła się nisko.
On uczynił to samo, po czym ruszył za nią do biur Śnieżnego Tygrysa.
Wszyscy zebrali się w dużej poczekalni - ludzie, którzy byli obecni kilka tygodni temu, gdy Han Tzu oświadczył im
z pogardą, że utracili mandat niebios. Teraz spoglądali na niego zimno... Ale nie miał przyjaciół wśród tych wysokich
oficerów.
Śnieżny Tygrys stał w drzwiach do swojego gabinetu. Było rzeczą niesłychaną, by wychodził na spotkanie
kogokolwiek prócz członków Biura Politycznego, a żaden z nich nie był tu obecny.
- Han Tzu - powiedział.
Han Tzu lekko skłonił głowę, a Śnieżny Tygrys w odpowiedzi skinął mu niemal niezauważalnie.
- Cieszę się, widząc, że wracasz na służbę po swoich zasłużonych wakacjach - rzekł Śnieżny Tygrys.
Han Tzu stał bez ruchu i milczał.
- Proszę, wejdź do gabinetu.
Han Tzu wolno podszedł do otwartych drzwi. Wiedział, że porucznik Biały Lotos stoi przy wejściu i pilnuje, czy
nikt nie podnosi ręki, by go skrzywdzić.
Za drzwiami zauważył dwóch uzbrojonych żołnierzy po obu stronach biurka Śnieżnego Tygrysa. Zatrzymał się. Ich
twarze nie zdradzały niczego; nawet na niego nie spojrzeli. Wiedział jednak, że wiedzą, kim jest. Zostali wybrani,
ponieważ Śnieżny Tygrys im ufał. Nie powinien.
Śnieżny Tygrys przyjął to zatrzymanie jako zaproszenie, by wszedł jako pierwszy. Han Tzu nie podążył za nim,
dopóki Śnieżny Tygrys nie usiadł za biurkiem. Dopiero wtedy wszedł do gabinetu.
- Zamknij drzwi, proszę - rzekł Śnieżny Tygrys. Han Tzu odwrócił się i otworzył drzwi na oścież.
Śnieżny Tygrys przyjął tę niesubordynację bez drgnienia powieki. Co mógłby zrobić czy powiedzieć, by nie wydać
się żałosny?
Podsunął mu kartkę papieru. Był to rozkaz mianujący go dowódcą armii, powoli umierającej z głodu w prowincji
syczuańskiej.
3 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
- Wiele razy dowiodłeś swej mądrości - powiedział. - Prosimy cię teraz, byś stał się wybawcą Chin, byś poprowadził
tę wielką armię przeciwko naszym wrogom.
Han Tzu nie odpowiedział. Głodna, źle wyposażona, zdemoralizowana i okrążona armia nie zdziała cudów. A on nie
miał zamiaru przyjmować od Śnieżnego Tygrysa żadnych poleceń.
- To doskonałe rozkazy, sir - powiedział w końcu głośno. Spojrzał na żołnierzy przy biurku. - Widzicie, jakie
znakomite?
Nie byli przyzwyczajeni do tego, by na tak wysokim szczeblu ktoś zwracał się do nich bezpośrednio. Jeden skinął
głową, drugi niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
- Widzę tylko jeden błąd - oznajmił Han Tzu. Mówił dostatecznie głośno, by słyszeli go w poczekalni.
Śnieżny Tygrys się skrzywił.
- Nie ma żadnych błędów.
- Wyjmę tylko pióro i pokażę panu, sir - powiedział Han Tzu. Sięgnął do kieszeni po pióro i odkręcił je. Po czym
narysował linię, przekreślając swoje nazwisko u góry kartki. Odwrócił się w stronę otwartych drzwi.
- Nie ma w tym budynku nikogo, kto miałby prawo wydawać mi rozkazy - oświadczył.
Informował w ten sposób, że przejmuje rządy, i wszyscy to zrozumieli.
- Zastrzelcie go - polecił za jego plecami Śnieżny Tygrys. Han Tzu odwrócił się, wkładając pióro do ust.
Zanim jednak zdążył go użyć, żołnierz, który nie chciał przytaknąć, strzelił Śnieżnemu Tygrysowi w głowę,
opryskując kolegę krwią, mózgiem i kawałkami kości.
Po czym obaj skłonili się nisko przed Han Tzu.
Han Tzu wyszedł do poczekalni. Kilku starych generałów spieszyło do wyjścia, jednak porucznik Biały Lotos
wyjęła pistolet i wszyscy znieruchomieli.
- Cesarz Han Tzu nie udzielił szanownym panom zgody na opuszczenie tego pomieszczenia - powiedziała.
Han Tzu odezwał się do żołnierzy za sobą:
- Proszę pomóc porucznik Białemu Lotosowi zabezpieczyć ten pokój. W mojej ocenie obecni tu oficerowie
potrzebują czasu, by rozważyć pytanie, w jaki sposób Chiny znalazły się w obecnej trudnej sytuacji. Chcę, by pozostali
tutaj, dopóki każdy z nich nie napisze pełnego wytłumaczenia, jak doszło do popełnienia tak licznych błędów i jak ich
zdaniem powinno się postępować.
Zgodnie z jego oczekiwaniem, pochlebcy natychmiast ruszyli do działania, odciągając swych kolegów na miejsca
pod ścianami.
- Nie słyszeliście, czego żąda cesarz?
- Uczynimy, co każesz, sługo niebios.
Niewiele im to pomoże. Han Tzu wiedział już, którym oficerom zaufa i powierzy dowództwo chińskich sił
zbrojnych.
Ironia polegała na tym, że ci „wielcy ludzie", poniżeni teraz i piszący raporty o własnych błędach, nigdy nie byli
źródłem tych błędów. Tak im się tylko wydawało. A podkomendni, wśród których kłopoty miały swoje źródło, uważali się
jedynie za instrumenty woli dowódców. Ale naturą podkomendnych jest lekkomyślne nadużywanie władzy, ponieważ winę
zawsze da się przypisać komuś wyżej albo niżej postawionemu.
W przeciwieństwie do zasług, które - jak gorące powietrze - zawsze wędrują w górę.
A od teraz będą się wznosić do mnie...
Han Tzu wyszedł z biura Śnieżnego Tygrysa. Na korytarzu przed każdymi drzwiami stali żołnierze. Słyszeli
pojedynczy strzał i Han Tzu z zadowoleniem zauważył, że z ulgą przyjęli odkrycie, iż to nie on został zabity.
Zwrócił się do jednego z żołnierzy:
- Proszę, idź do najbliższego gabinetu i zatelefonuj po lekarza dla szacownego Śnieżnego Tygrysa.
Po czym wezwał trzech innych.
- Proszę, pomóżcie porucznik Białemu Lotosowi pozyskać pomoc byłych generałów w tamtym pokoju. Poprosiłem
ich, żeby napisali dla mnie raporty.
Biegiem ruszyli wykonać polecenia. Han Tzu wydawał instrukcje innym żołnierzom i urzędnikom. Niektórzy z nich
odejdą po czystkach, inni awansują. Jednak w tej chwili nikt nawet nie pomyślał o nieposłuszeństwie. W ciągu kilku minut
wydał rozkazy zablokowania kompleksu Ministerstwa Obrony. Póki nie będzie gotów, nie chciał, by jakiekolwiek
ostrzeżenie trafiło do Biura Politycznego.
Ale ta ostrożność okazała się próżna. Kiedy bowiem zszedł na dół i wyszedł przed budynek, powitał go ryk tysięcy
wojskowych, którzy otoczyli sztab.
- Han Tzu! - krzyczeli. - Wybraniec niebios!
Nie było żadnej szansy, by na zewnątrz kompleksu ktoś nie usłyszał tego hałasu. Zamiast więc schwytać całe Biuro
Polityczne od razu, będzie musiał tracić czas i tropić ich, kiedy uciekną z miasta albo spróbują przedostać się na lotnisko
lub do rzeki. Jedno wszakże było pewne: ponieważ nowy cesarz został entuzjastycznie przyjęty przez siły zbrojne, żaden
Chińczyk nie sprzeciwi się jego władzy. Nigdzie.
To właśnie zrozumieli Mazer Rackham i Hyrum Graff, kiedy dali mu wybór. Jedyne, czego nie docenili, to jak
dogłębnie historia Han Tzu przeniknęła do kręgów wojskowych. W końcu nie potrzebował tego strzałkowca.
Chociaż gdyby nie miał go przy sobie, czy wystarczyłoby mu odwagi, by działać tak zuchwale?
Co do jednego nie miał wątpliwości. Gdyby ten żołnierz nie zabił Śnieżnego Tygrysa, zrobiłby to sam - i zabiłby
obu żołnierzy, gdyby natychmiast nie uznali jego władzy.
Ręce mam czyste, ale nie dlatego, że nie byłem gotów splamić ich krwią, pomyślał.
Idąc w stronę Wydziału Planowania i Strategii, gdzie chciał założyć tymczasową kwaterę, nie mógł powstrzymać
cisnących się do głowy pytań: A gdybym przyjął ich ofertę i odleciał w kosmos? Jaki los czekałby wtedy Chiny?
I następnego, bardziej otrzeźwiającego: Jaki los czeka je teraz?
2
Matka
From: Hmebane%
4 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
To: JulianDelphiki%
Subject: Prognoza
Drogi Julianie,
chciałbym mieć lepsze wieści, jednak wczorajsze testy są rozstrzygające. Terapia estrogenowa nie ma żadnego
wpływu na nasady kości. Pozostają otwarte, choć z całą pewnością nie ma żadnych defektów w receptorach estrogenowych
na płytkach wzrostowych twoich kości.
Co do Twojej drugiej prośby, oczywiście, nadal będziemy badać twoje DNA, drogi przyjacielu, niezależnie od tego,
czy odnajdzie się któryś z twoich porwanych embrionów. Co udało się raz, można zrobić znowu i błędy Volescu mogą
powtórzyć się w przyszłości przy jakiejś innej korekcie genetycznej. Ale historia badań genetycznych jest dość jednostajna.
Zmapowanie i wyizolowanie nietypowej sekwencji, potem testy na zwierzętach, by określić, co robi która jej część i jak
przeciwdziałać tym efektom — to wszystko wymaga czasu.
Nie ma sposobu, by takie badania przyspieszyć. Gdybyśmy mieli dziesięć tysięcy ludzi pracujących nad tym
problemem, musieliby wykonywać te same eksperymenty w tej samej kolejności i zajęłoby im to tyle samo czasu.
Pewnego dnia zrozumiemy, dlaczego twój oszałamiający intelekt jest powiązany z niekontrolowanym wzrostem. W tej
chwili, mówiąc szczerze, wydaje się to niemal złośliwością ze strony natury, jak gdyby istniało prawo mówiące, że ceną za
uwolnienie ludzkich zdolności intelektualnych jest albo autyzm, albo gigantyzm.
Gdyby tylko zamiast szkolenia wojskowego uczono cię biochemii, abyś w swym obecnym wieku był ekspertem w
tej dziedzinie... Nie wątpię, że z większym prawdopodobieństwem wpadałbyś na nowe pomysły niż my, o intelekcie
spętanym. To gorzka ironia twojego stanu i twojej osobistej historii. Nawet Volescu nie mógł przewidzieć konsekwencji,
kiedy wprowadzał zmiany w twoich genach.
Czuję się jak tchórz, przekazując ci te informacje e-mailem zamiast osobiście, ale nalegałeś, by dowiedzieć się
wszystkiego jak najszybciej i w formie pisemnej . Dane techniczne zostaną ci oczywiście przekazane natychmiast, gdy
dostępne będą końcowe raporty.
Gdyby tylko kriogenika nie okazała się tak martwym polem...
Pozdrowienia
Howard
Kiedy Bob, szef nocnej zmiany w sklepie spożywczym, wyszedł do pracy, Randi usiadła przed monitorem i po raz
kolejny zaczęła oglądać program specjalny o Achillesie Flandresie.
Złościło ją, że tak go oczerniali, ale teraz już umiała filtrować te kłamstwa. Megaloman. Szaleniec. Morderca.
Dlaczego nie potrafili dostrzec, kim był naprawdę? Geniuszem, jak Aleksander Wielki, któremu tak niewiele
zabrakło do zjednoczenia świata i zakończenia wszystkich wojen.
Teraz psy będą walczyć o resztki dokonań Achillesa, gdy jego ciało spoczywa w nieznanym grobie w jakiejś
nędznej brazylijskiej wiosce.
A zabójca, który przerwał nić życia Achillesa, który stanął na drodze jego wielkości, jest teraz podziwiany.... Jakby
było coś bohaterskiego w strzeleniu nieuzbrojonemu człowiekowi w oko. Julian Delphiki. Groszek. Narzędzie złego
Hegemona, Petera Wiggina.
Delphiki i Wiggin. Niegodni, by żyć na tej samej planecie co Achilles. A jednak podawali się za jego
spadkobierców, prawowitych władców świata.
No więc, nieszczęśni głupcy, jesteście spadkobiercami niczego. Bo ja wiem, gdzie jest prawdziwy dziedzic
Achillesa.
Poklepała się po brzuchu, choć było to niebezpieczne, gdyż często wymiotowała już od dnia, kiedy embrion na
dobre się zagnieździł. Ciąża nie była jeszcze widoczna. Randi oceniała na pięćdziesiąt procent szanse, że Bob nie wyrzuci
jej z domu, ale przyjmie dziecko jak swoje. Bob wiedział, że nie może spłodzić dziecka - przeszli dostatecznie wiele
testów. Nie miało sensu udawanie, bo przecież poprosi o badanie DNA i dowie się i tak.
Poza tym przysięgła, że nikomu nie powie, iż przyjęła implant. Będzie musiała udawać, że miała z kimś romans i
teraz chce urodzić dziecko. Bobowi się to nie spodoba. Wiedziała jednak, że życie dziecka zależy do tego, czy dochowa
tajemnicy.
Mężczyzna, który przeprowadzał z nią wywiad w klinice płodności, był bardzo stanowczy w tej kwestii.
- Nieważne, komu powiesz, Randi. Wrogowie wielkiego człowieka zdają sobie sprawę, że embrion istnieje. Będą go
szukać. Będą obserwować wszystkie kobiety na świecie, które rodzą w pewnym zakresie czasu. Wszelkie pogłoski, że
dziecko pochodzi ze sztucznego zapłodnienia, a nie zostało poczęte naturalnie, ściągną ich jak psy gończe. Oni mają
nieograniczone możliwości. W swych poszukiwaniach nie będą szczędzić wysiłków. A kiedy znajdą kobietę, o której
choćby pomyślą, że może być matką tego dziecka, zabiją ją na wszelki wypadek.
- Przecież muszą być setki... tysiące kobiet z implantowanym embrionem - protestowała Randi.
- Jesteś chrześcijanką? Słyszałaś o rzezi niewiniątek? Choćby nie wiem jak wiele musieli zabić, te potwory nie
cofną się przed niczym, byle tylko nie dopuścić, by to dziecko przyszło na świat.
Randi oglądała zdjęcia Achillesa z okresu pobytu w Szkole Bojowej i wkrótce potem, z domu wariatów, gdzie
umieścili go wrogowie, kiedy stało się jasne, że jest lepszym dowódcą niż ten ich hołubiony Ender Wiggin. Czytała w
wielu miejscach w sieci, że aby pokonać robale, Ender Wiggin w rzeczywistości korzystał z planów opracowanych przez
Achillesa. Mogli gloryfikować tego swojego fałszywego małego bohatera, ale i tak wszyscy wiedzieli, że przypisano mu
wszystkie zasługi tylko dlatego, iż był młodszym braciszkiem Petera Wiggina.
Achilles ocalił świat. I Achilles był ojcem dziecka, które miała urodzić.
5 / 112
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
Tytuł oryginału
SHADOW OF THE GIANT
Copyright © 2005 by Orson Scott Card
Wydawca
Prószyński i S-ka SA
Edowi i Kay McVeyom, którzy
- życzliwość po życzliwości -
ratują świat
1
Mandat niebios
From: Graff%pilgrimage@colmin.gov
To: Zupa%battleboys@strategyandplanning.han.gov
Subject: Oferta darmowych wakacji
W dowolnie wybranym miejscu znanego wszechświata. I... załatwiamy przejazd!
Han Tzu odczekał, aż wóz pancerny zniknie w dali, i dopiero wtedy wkroczył na zapchaną pieszymi i rowerami
ulicę. W tłumie człowiek mógł być niewidzialny, ale tylko wtedy, kiedy przesuwał się w tym samym kierunku. Tego jednak
Han Tzu - odkąd wrócił do Chin ze Szkoły Bojowej - nigdy nie potrafił się nauczyć. Zdawało się, że zawsze idzie nie pod
prąd, ale w poprzek. Jakby miał mapę świata zupełnie inną od tej, której używali wszyscy dookoła.
I znowu to robił: omijał rowery i ludzi sunących przed siebie w tysiącach spraw, aby przedostać się od drzwi
swojego bloku mieszkalnego do maleńkiej restauracji po drugiej stronie ulicy.
Jednak nie było to bardzo trudne. Opanował sztukę używania jedynie widzenia obwodowego, tak że oczy
spoglądały wprost do przodu. Bez kontaktu wzrokowego inni nie mogli próbować go onieśmielić, upierać się, że mają
pierwszeństwo. Mogli tylko go omijać, jakby był kamieniem w nurcie strumienia.
Wyciągnął rękę do klamki i zawahał się. Nie wiedział, dlaczego nie został jeszcze aresztowany i zabity albo
odesłany do więzienia, ale jeśli sfotografują go podczas tego spotkania, łatwo będzie im udowodnić, że jest zdrajcą.
Z drugiej strony wrogowie nie potrzebowali dowodów, by go skazać - potrzebna była tylko chęć. Otworzył więc
drzwi, usłyszał dźwięk małego dzwonka i ruszył wąskim przejściem między boksami.
Wiedział, że nie powinien się spodziewać samego Graffa. Gdyby minister kolonizacji przybył na Ziemię,
wywołałoby to sensację, a Graff unikał sensacji - chyba że była dla niego użyteczna. Ta by nie była. Kogo zatem przyśle?
Bez wątpienia kogoś ze Szkoły Bojowej. Nauczyciela? Innego ucznia? Kogoś z jeeshu Endera? Czeka go spotkanie po
latach?
Człowiek w ostatnim boksie siedział plecami do drzwi, więc Han Tzu widział tylko jego kędzierzawe siwe włosy. A
sądząc po kolorze uszu, był Europejczykiem, nie Azjatą. Jednak interesujące było właśnie to, że nie usiadł twarzą do drzwi
i nie mógł zobaczyć, jak Han Tzu podchodzi. Za to kiedy Han Tzu zajmie miejsce, to on będzie siedział twarzą do drzwi,
będzie mógł obserwować całą salę.
Nie obejrzał się, kiedy Han Tzu się zbliżał. Był tak mało spostrzegawczy czy tak pewny siebie?
- Witaj - odezwał się cicho, kiedy Han Tzu stanął mu za plecami. - Usiądź, proszę.
Han Tzu zajął miejsce naprzeciwko i zorientował się, że zna tego człowieka, choć nie potrafi go nazwać.
- Nie wymawiaj głośno mojego nazwiska - poprosił tamten.
- To łatwe - odparł Han Tzu. - Nie znam go.
- Ależ znasz. Po prostu nie pamiętasz mojej twarzy. Nie widywałeś mnie zbyt często. Ale szef jeeshu spędzał ze mną
dużo czasu.
Teraz Han Tzu sobie przypomniał. Te ostatnie tygodnie w Szkole Dowodzenia - na Erosie, kiedy sądzili, że ćwiczą,
a w rzeczywistości prowadzili dalekie floty w finałowej rozgrywce wojny z królowymi kopców. Ender, ich dowódca, nie
spotykał się z nimi, ale potem dowiedzieli się, że blisko z nim współpracował stary półkrwi Maorys, były kapitan
transportowca. Szkolił go. Poganiał. Udawał przeciwnika w symulowanych starciach.
Mazer Rackham. Bohater, który ocalił ludzkość od pewnego zniszczenia podczas Drugiej Inwazji. Wszyscy sądzili,
że zginął w czasie wojny, ale w rzeczywistości wysłano go w bezsensowną podróż z prędkością przyświetlną; efekt
relatywistyczny zachował go przy życiu, żeby był na miejscu podczas ostatnich bitew.
Był historią starożytną do kwadratu. Zdawało się, że te dni na Erosie, w jeeshu Endera, należą do poprzedniego
życia. A Mazer Rackham był sławnym człowiekiem w świecie jeszcze o dziesięciolecia wcześniejszym.
1 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
Najsławniejszy człowiek świata, a prawie nikt nie znał jego twarzy.
- Wszyscy wiedzą, że pilotowałeś pierwszy statek kolonizacyjny - powiedział Han Tzu.
- Skłamaliśmy - odparł Mazer Rackham.
Han Tzu przyjął tę informację i czekał w milczeniu.
- Mamy dla ciebie miejsce na czele kolonii - oznajmił Rackham. - Były świat kopca, koloniści to głównie Chińczycy
Han, wiele interesujących wyzwań dla przywódcy. Statek startuje, kiedy tylko wejdziesz na pokład.
To była propozycja! Marzenie. Wynieść się z chaosu na Ziemi, ze zdewastowanych Chin... Zamiast czekać na wyrok
śmierci od rozwścieczonego i słabego chińskiego rządu, zamiast patrzeć, jak Chińczycy wiją się pod butem muzułmańskich
najeźdźców, może wejść na piękny i czysty statek, pozwolić mu wynieść się w przestrzeń, do świata nietkniętego jeszcze
ludzką stopą, stać się założycielem kolonii, która na zawsze zachowa jego imię we wdzięcznej pamięci. Mógłby się ożenić,
mieć dzieci i według wszelkiego prawdopodobieństwa być szczęśliwy.
- Ile mam czasu na decyzję? - zapytał Han Tzu.
Rackham zerknął na zegarek, a potem bez słowa spojrzał na niego.
- Niezbyt długie okno możliwości - rzekł Han Tzu.
Rackham pokręcił głową.
- To bardzo atrakcyjna oferta.
Rackham przytaknął.
- Ale nie przyszedłem na świat po to, żeby być szczęśliwym - stwierdził Han Tzu. - Obecny rząd Chin stracił mandat
niebios. Jeśli przeżyję zmianę władzy, mogę się przydać nowemu.
- A po to przyszedłeś na świat? - spytał Mazer Rackham.
- Sprawdzali mnie - odparł Han Tzu. - Jestem dzieckiem wojny.
Rackham skinął głową. Potem sięgnął pod marynarkę, wyjął pióro i położył je na stole.
- Co to jest? - spytał Han Tzu.
- Mandat niebios.
Han Tzu zrozumiał, że pióro to broń. Ponieważ mandat niebios zawsze udzielany jest w sytuacji rozlewu krwi. Na
wojnie.
- Elementy w nakrętce są bardzo delikatne - powiedział Rackham. - Ćwicz z okrągłymi wykałaczkami.
Po czym wstał i wyszedł z restauracji tylnymi drzwiami. Zapewne czekał tam na niego jakiś transport.
Han Tzu miał ochotę poderwać się i pobiec za nim, żeby zabrał go w kosmos i uwolnił od tego, co czeka w
przyszłości.
Przykrył pióro dłonią, przesunął po blacie stołu i schował do kieszeni spodni. To była bron. Co oznaczało, że Graff i
Rackham spodziewają się, iż niedługo będzie potrzebował broni osobistej. Jak niedługo?
Wyjął sześć wykałaczek z małego pojemnika stojącego przy ścianie obok sosu sojowego. Potem wstał i wyszedł do
toalety.
Zdjął z pióra skuwkę - bardzo ostrożnie, by nie wysypać wciśniętych do niej czterech zakończonych piórkami,
zatrutych strzałek. Odkręcił obudowę pióra - były tam cztery otwory wokół części środkowej, gdzie mieściła się rurka z
atramentem. Mechanizm został sprytnie zaprojektowany, by obracać się po każdym wystrzale - strzałkowy rewolwer.
Załadował cztery wykałaczki - mieściły się z pewnym luzem. Potem skręcił pióro w całość.
Stalówka zasłaniała otwór, przez który wylatywały strzałki. Kiedy wsunął koniec pióra do ust, jej czubek służył za
celownik. Wymierzyć i strzelić...
Wymierzyć i dmuchnąć.
Dmuchnął.
Wykałaczka trafiła w ścianę łazienki mniej więcej tam, gdzie celował, tylko jakieś trzydzieści centymetrów niżej.
Zdecydowanie broń krótkiego zasięgu.
Pozostałe wykałaczki zużył, sprawdzając, jak wysoko powinien mierzyć, by trafić w cel oddalony o dwa metry.
Pomieszczenie było małe i nie pozwalało na dłuższy dystans. Potem zebrał wykałaczki, wyrzucił je i starannie załadował
pióro prawdziwymi strzałkami, chwytając tylko za część drzewca z piórkiem.
Po spuszczeniu wody wrócił na salę. Nikt na niego nie czekał. Usiadł więc, zamówił obiad i zjadł bez pośpiechu.
Nie warto stawać wobec życiowego kryzysu z pustym żołądkiem, a jedzenie tutaj było całkiem niezłe.
Zapłacił i wyszedł na ulicę. Nie chciał wracać do domu. Gdyby czekał tu, aż go zaaresztują, musiałby radzić sobie z
jakimiś opryszkami niskiego szczebla, na których nie warto marnować strzałek.
Dlatego zatrzymał rikszę i pojechał do Ministerstwa Obrony.
Panował tam tłok, jak zawsze. Żałosne, pomyślał Han Tzu. Tylu wojskowych biurokratów miało sens kilka lat temu,
gdy Chiny zdobywały Indochiny i Indie, a miliony żołnierzy próbowały zapanować nad ponad miliardem podbitych ludzi.
Teraz jednak rząd sprawował bezpośrednią kontrolę tylko nad Mandżurią i północną częścią Chin. Persowie,
Arabowie i Indonezyjczycy egzekwowali stan wojenny w wielkich miastach portowych na południu, a wielkie armie
tureckie czekały w centralnej Mongolii, gotowe błyskawicznie podjąć działania i rozbić chińską obronę. Jeszcze jedna
wielka armia chińska została odizolowana w Syczuanie. Rząd nie zgadzał się na kapitulację ani jednego żołnierza, wskutek
czego jedna prowincja musiała utrzymać wielomilionowe siły. Żyli tam jak w oblężeniu, z każdym dniem słabsi i bardziej
znienawidzeni przez ludność cywilną.
Nastąpił nawet zamach stanu, zaraz po zawieszeniu broni - ale tylko dla pozorów, by przetasować polityków.
Jedynie pretekst, by odrzucić warunki rozejmu.
Nikt w wojskowej biurokracji nie stracił stanowiska. A wojskowi napędzali nowy chiński ekspansjonizm. I
przegrali.
Tylko Han Tzu został zwolniony z obowiązków i odesłany do domu.
Nie mogli mu darować, że wykazał im ich głupotę. Ostrzegał ich na każdym kroku, a oni ignorowali wszelkie
ostrzeżenia. Kiedy wskazywał im drogę wyjścia z kłopotów sprowokowanych przez nich samych, odrzucali proponowane
plany i nadal podejmowali decyzje motywowane brawurą, ratowaniem twarzy i iluzją, że chińska armia jest niezwyciężona.
Podczas ostatniej narady odebrał im twarz całkowicie. Stanął tam - młody człowiek w otoczeniu starców o
ogromnej władzy - i nazwał ich głupcami. Dokładnie im wyjaśnił, dlaczego ponieśli tak haniebną klęskę. Powiedział
nawet, że utracili mandat niebios - co jest tradycyjnym tłumaczeniem przy zmianie dynastii. Popełnił grzech
2 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
niewybaczalny, gdyż obecna dynastia twierdziła, że wcale nią nie jest, że nie tworzy cesarstwa, lecz doskonale wyraża wolę
ludu.
Zapomnieli jednak, że lud chiński wciąż wierzył w mandat niebios - i wiedział, że rząd już go nie posiada.
Han Tzu pokazał przy bramie swoją nieważną już przepustkę i został natychmiast wpuszczony. Zrozumiał, że
istnieje tylko jeden wyobrażalny powód, dla którego nie aresztowali go jeszcze ani nie zlikwidowali.
Nie odważyli się.
Co potwierdzało, że Rackham miał rację, wręczając mu tę czterostrzałową dmuchawkę i nazywając ją mandatem
niebios. W Ministerstwie Obrony działały siły, których Han Tzu nie dostrzegał, siedząc w domu i czekając, aż ktoś
postanowi, co z nim zrobić. Nie cofnęli mu nawet pensji. W kręgach wojskowych panowało zamieszanie i panika, i teraz
Han Tzu wiedział, że on jest tego ośrodkiem. Że jego milczenie, oczekiwanie było jak tłuczek bezustannie trący w
moździerzu militarnej klęski.
Powinien przewidzieć, że jego
j'accuse
wywrze mocniejszy efekt niż tylko upokorzenie i rozzłoszczenie
„zwierzchników". Pod ścianą stali ich adiutanci - i słyszeli. Oni wiedzieli, że każde słowo Han Tzu jest prawdą.
Domyślał się, że pewnie już z dziesięć razy padł rozkaz zabicia go albo aresztowania. A adiutanci, którzy te rozkazy
otrzymywali, z pewnością potrafili udowodnić, że przekazali je gdzie trzeba. Ale przekazali również opowieść o Han Tzu,
absolwencie Szkoły Bojowej, członku jeeshu Endera. Żołnierze, którzy mieli go aresztować, dowiadywali się też
niewątpliwie, że gdyby słuchano Han Tzu, Chiny nie byłyby pokonane przez islamistów i ich zarozumiałego młodocianego
kalifa.
Muzułmanie wygrali, bo mieli dość rozumu, żeby swojego członka jeeshu Endera, kalifa Alai, postawić na czele
armii - na czele całego rządu i swojej religii.
Natomiast chiński rząd nie słuchał swojego Endermana, a teraz rozkazał go aresztować.
Podczas tych rozmów z całą pewnością padał zwrot „mandat niebios".
I żołnierze, jeśli w ogóle wychodzili z koszar, jakoś nie potrafili odnaleźć mieszkania Han Tzu.
Przez tygodnie, które upłynęły od zakończenia wojny, rząd musiał już sobie uświadomić własną bezsilność. Skoro
żołnierze nie chcą wypełnić nawet tak prostego polecenia, jak aresztowanie przeciwnika politycznego, który zawstydził
rządzących, to niebezpieczeństwo jest poważne.
I dlatego przy bramie uznano przepustkę Han Tzu. Dlatego mógł teraz bez eskorty chodzić wśród budynków
Ministerstwa Obrony.
Choć nie całkiem bez eskorty. Kątem oka dostrzegał rosnącą liczbę żołnierzy i urzędników sunących za nim jak
cienie, przechodzących między budynkami po ścieżkach równoległych do jego. Naturalnie - wartownicy natychmiast
przekazali wiadomość: On tu jest!
Kiedy więc dotarł do wejścia sztabu, zatrzymał się na najwyższym stopniu i odwrócił. Kilka tysięcy mężczyzn i
kobiet stało już między budynkami,i z każdą chwilą ich przybywało. Wielu było żołnierzami pod bronią.
Han Tzu przyglądał się, jak rosną ich szeregi. Nikt nie odzywał się nawet słowem.
Skłonił się im.
Oni również się skłonili.
Odwrócił się i wszedł do budynku. Strażnicy wewnątrz także się skłonili. Oddał ukłon każdemu z nich osobno i
podążył schodami prowadzącymi do gabinetów na drugim piętrze, gdzie czekali na niego najwyżsi urzędnicy.
Na drugim piętrze wyszła mu na spotkanie młoda kobieta w mundurze. Skłoniła się z nisko.
- Z najwyższym szacunkiem, sir - powiedziała - czy zechcesz udać się do gabinetu tego, którego nazywają
Śnieżnym Tygrysem?
W jej głosie nie było śladu sarkazmu, jednak imię „Śnieżny Tygrys" było obecnie ironiczne samo w sobie. Han Tzu
spojrzał na nią z powagą.
- Jak się nazywacie, żołnierzu?
- Porucznik Biały Lotos.
- Poruczniku, gdyby niebiosa udzieliły dziś swego mandatu prawdziwemu cesarzowi, służyłabyś mu?
- Moje życie należałoby do niego - zapewniła.
- A twój pistolet? Skłoniła się nisko.
On uczynił to samo, po czym ruszył za nią do biur Śnieżnego Tygrysa.
Wszyscy zebrali się w dużej poczekalni - ludzie, którzy byli obecni kilka tygodni temu, gdy Han Tzu oświadczył im
z pogardą, że utracili mandat niebios. Teraz spoglądali na niego zimno... Ale nie miał przyjaciół wśród tych wysokich
oficerów.
Śnieżny Tygrys stał w drzwiach do swojego gabinetu. Było rzeczą niesłychaną, by wychodził na spotkanie
kogokolwiek prócz członków Biura Politycznego, a żaden z nich nie był tu obecny.
- Han Tzu - powiedział.
Han Tzu lekko skłonił głowę, a Śnieżny Tygrys w odpowiedzi skinął mu niemal niezauważalnie.
- Cieszę się, widząc, że wracasz na służbę po swoich zasłużonych wakacjach - rzekł Śnieżny Tygrys.
Han Tzu stał bez ruchu i milczał.
- Proszę, wejdź do gabinetu.
Han Tzu wolno podszedł do otwartych drzwi. Wiedział, że porucznik Biały Lotos stoi przy wejściu i pilnuje, czy
nikt nie podnosi ręki, by go skrzywdzić.
Za drzwiami zauważył dwóch uzbrojonych żołnierzy po obu stronach biurka Śnieżnego Tygrysa. Zatrzymał się. Ich
twarze nie zdradzały niczego; nawet na niego nie spojrzeli. Wiedział jednak, że wiedzą, kim jest. Zostali wybrani,
ponieważ Śnieżny Tygrys im ufał. Nie powinien.
Śnieżny Tygrys przyjął to zatrzymanie jako zaproszenie, by wszedł jako pierwszy. Han Tzu nie podążył za nim,
dopóki Śnieżny Tygrys nie usiadł za biurkiem. Dopiero wtedy wszedł do gabinetu.
- Zamknij drzwi, proszę - rzekł Śnieżny Tygrys. Han Tzu odwrócił się i otworzył drzwi na oścież.
Śnieżny Tygrys przyjął tę niesubordynację bez drgnienia powieki. Co mógłby zrobić czy powiedzieć, by nie wydać
się żałosny?
Podsunął mu kartkę papieru. Był to rozkaz mianujący go dowódcą armii, powoli umierającej z głodu w prowincji
syczuańskiej.
3 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
- Wiele razy dowiodłeś swej mądrości - powiedział. - Prosimy cię teraz, byś stał się wybawcą Chin, byś poprowadził
tę wielką armię przeciwko naszym wrogom.
Han Tzu nie odpowiedział. Głodna, źle wyposażona, zdemoralizowana i okrążona armia nie zdziała cudów. A on nie
miał zamiaru przyjmować od Śnieżnego Tygrysa żadnych poleceń.
- To doskonałe rozkazy, sir - powiedział w końcu głośno. Spojrzał na żołnierzy przy biurku. - Widzicie, jakie
znakomite?
Nie byli przyzwyczajeni do tego, by na tak wysokim szczeblu ktoś zwracał się do nich bezpośrednio. Jeden skinął
głową, drugi niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
- Widzę tylko jeden błąd - oznajmił Han Tzu. Mówił dostatecznie głośno, by słyszeli go w poczekalni.
Śnieżny Tygrys się skrzywił.
- Nie ma żadnych błędów.
- Wyjmę tylko pióro i pokażę panu, sir - powiedział Han Tzu. Sięgnął do kieszeni po pióro i odkręcił je. Po czym
narysował linię, przekreślając swoje nazwisko u góry kartki. Odwrócił się w stronę otwartych drzwi.
- Nie ma w tym budynku nikogo, kto miałby prawo wydawać mi rozkazy - oświadczył.
Informował w ten sposób, że przejmuje rządy, i wszyscy to zrozumieli.
- Zastrzelcie go - polecił za jego plecami Śnieżny Tygrys. Han Tzu odwrócił się, wkładając pióro do ust.
Zanim jednak zdążył go użyć, żołnierz, który nie chciał przytaknąć, strzelił Śnieżnemu Tygrysowi w głowę,
opryskując kolegę krwią, mózgiem i kawałkami kości.
Po czym obaj skłonili się nisko przed Han Tzu.
Han Tzu wyszedł do poczekalni. Kilku starych generałów spieszyło do wyjścia, jednak porucznik Biały Lotos
wyjęła pistolet i wszyscy znieruchomieli.
- Cesarz Han Tzu nie udzielił szanownym panom zgody na opuszczenie tego pomieszczenia - powiedziała.
Han Tzu odezwał się do żołnierzy za sobą:
- Proszę pomóc porucznik Białemu Lotosowi zabezpieczyć ten pokój. W mojej ocenie obecni tu oficerowie
potrzebują czasu, by rozważyć pytanie, w jaki sposób Chiny znalazły się w obecnej trudnej sytuacji. Chcę, by pozostali
tutaj, dopóki każdy z nich nie napisze pełnego wytłumaczenia, jak doszło do popełnienia tak licznych błędów i jak ich
zdaniem powinno się postępować.
Zgodnie z jego oczekiwaniem, pochlebcy natychmiast ruszyli do działania, odciągając swych kolegów na miejsca
pod ścianami.
- Nie słyszeliście, czego żąda cesarz?
- Uczynimy, co każesz, sługo niebios.
Niewiele im to pomoże. Han Tzu wiedział już, którym oficerom zaufa i powierzy dowództwo chińskich sił
zbrojnych.
Ironia polegała na tym, że ci „wielcy ludzie", poniżeni teraz i piszący raporty o własnych błędach, nigdy nie byli
źródłem tych błędów. Tak im się tylko wydawało. A podkomendni, wśród których kłopoty miały swoje źródło, uważali się
jedynie za instrumenty woli dowódców. Ale naturą podkomendnych jest lekkomyślne nadużywanie władzy, ponieważ winę
zawsze da się przypisać komuś wyżej albo niżej postawionemu.
W przeciwieństwie do zasług, które - jak gorące powietrze - zawsze wędrują w górę.
A od teraz będą się wznosić do mnie...
Han Tzu wyszedł z biura Śnieżnego Tygrysa. Na korytarzu przed każdymi drzwiami stali żołnierze. Słyszeli
pojedynczy strzał i Han Tzu z zadowoleniem zauważył, że z ulgą przyjęli odkrycie, iż to nie on został zabity.
Zwrócił się do jednego z żołnierzy:
- Proszę, idź do najbliższego gabinetu i zatelefonuj po lekarza dla szacownego Śnieżnego Tygrysa.
Po czym wezwał trzech innych.
- Proszę, pomóżcie porucznik Białemu Lotosowi pozyskać pomoc byłych generałów w tamtym pokoju. Poprosiłem
ich, żeby napisali dla mnie raporty.
Biegiem ruszyli wykonać polecenia. Han Tzu wydawał instrukcje innym żołnierzom i urzędnikom. Niektórzy z nich
odejdą po czystkach, inni awansują. Jednak w tej chwili nikt nawet nie pomyślał o nieposłuszeństwie. W ciągu kilku minut
wydał rozkazy zablokowania kompleksu Ministerstwa Obrony. Póki nie będzie gotów, nie chciał, by jakiekolwiek
ostrzeżenie trafiło do Biura Politycznego.
Ale ta ostrożność okazała się próżna. Kiedy bowiem zszedł na dół i wyszedł przed budynek, powitał go ryk tysięcy
wojskowych, którzy otoczyli sztab.
- Han Tzu! - krzyczeli. - Wybraniec niebios!
Nie było żadnej szansy, by na zewnątrz kompleksu ktoś nie usłyszał tego hałasu. Zamiast więc schwytać całe Biuro
Polityczne od razu, będzie musiał tracić czas i tropić ich, kiedy uciekną z miasta albo spróbują przedostać się na lotnisko
lub do rzeki. Jedno wszakże było pewne: ponieważ nowy cesarz został entuzjastycznie przyjęty przez siły zbrojne, żaden
Chińczyk nie sprzeciwi się jego władzy. Nigdzie.
To właśnie zrozumieli Mazer Rackham i Hyrum Graff, kiedy dali mu wybór. Jedyne, czego nie docenili, to jak
dogłębnie historia Han Tzu przeniknęła do kręgów wojskowych. W końcu nie potrzebował tego strzałkowca.
Chociaż gdyby nie miał go przy sobie, czy wystarczyłoby mu odwagi, by działać tak zuchwale?
Co do jednego nie miał wątpliwości. Gdyby ten żołnierz nie zabił Śnieżnego Tygrysa, zrobiłby to sam - i zabiłby
obu żołnierzy, gdyby natychmiast nie uznali jego władzy.
Ręce mam czyste, ale nie dlatego, że nie byłem gotów splamić ich krwią, pomyślał.
Idąc w stronę Wydziału Planowania i Strategii, gdzie chciał założyć tymczasową kwaterę, nie mógł powstrzymać
cisnących się do głowy pytań: A gdybym przyjął ich ofertę i odleciał w kosmos? Jaki los czekałby wtedy Chiny?
I następnego, bardziej otrzeźwiającego: Jaki los czeka je teraz?
2
Matka
From: Hmebane%
4 / 112
Orson Scott Card – Cień olbrzyma
To: JulianDelphiki%
Subject: Prognoza
Drogi Julianie,
chciałbym mieć lepsze wieści, jednak wczorajsze testy są rozstrzygające. Terapia estrogenowa nie ma żadnego
wpływu na nasady kości. Pozostają otwarte, choć z całą pewnością nie ma żadnych defektów w receptorach estrogenowych
na płytkach wzrostowych twoich kości.
Co do Twojej drugiej prośby, oczywiście, nadal będziemy badać twoje DNA, drogi przyjacielu, niezależnie od tego,
czy odnajdzie się któryś z twoich porwanych embrionów. Co udało się raz, można zrobić znowu i błędy Volescu mogą
powtórzyć się w przyszłości przy jakiejś innej korekcie genetycznej. Ale historia badań genetycznych jest dość jednostajna.
Zmapowanie i wyizolowanie nietypowej sekwencji, potem testy na zwierzętach, by określić, co robi która jej część i jak
przeciwdziałać tym efektom — to wszystko wymaga czasu.
Nie ma sposobu, by takie badania przyspieszyć. Gdybyśmy mieli dziesięć tysięcy ludzi pracujących nad tym
problemem, musieliby wykonywać te same eksperymenty w tej samej kolejności i zajęłoby im to tyle samo czasu.
Pewnego dnia zrozumiemy, dlaczego twój oszałamiający intelekt jest powiązany z niekontrolowanym wzrostem. W tej
chwili, mówiąc szczerze, wydaje się to niemal złośliwością ze strony natury, jak gdyby istniało prawo mówiące, że ceną za
uwolnienie ludzkich zdolności intelektualnych jest albo autyzm, albo gigantyzm.
Gdyby tylko zamiast szkolenia wojskowego uczono cię biochemii, abyś w swym obecnym wieku był ekspertem w
tej dziedzinie... Nie wątpię, że z większym prawdopodobieństwem wpadałbyś na nowe pomysły niż my, o intelekcie
spętanym. To gorzka ironia twojego stanu i twojej osobistej historii. Nawet Volescu nie mógł przewidzieć konsekwencji,
kiedy wprowadzał zmiany w twoich genach.
Czuję się jak tchórz, przekazując ci te informacje e-mailem zamiast osobiście, ale nalegałeś, by dowiedzieć się
wszystkiego jak najszybciej i w formie pisemnej . Dane techniczne zostaną ci oczywiście przekazane natychmiast, gdy
dostępne będą końcowe raporty.
Gdyby tylko kriogenika nie okazała się tak martwym polem...
Pozdrowienia
Howard
Kiedy Bob, szef nocnej zmiany w sklepie spożywczym, wyszedł do pracy, Randi usiadła przed monitorem i po raz
kolejny zaczęła oglądać program specjalny o Achillesie Flandresie.
Złościło ją, że tak go oczerniali, ale teraz już umiała filtrować te kłamstwa. Megaloman. Szaleniec. Morderca.
Dlaczego nie potrafili dostrzec, kim był naprawdę? Geniuszem, jak Aleksander Wielki, któremu tak niewiele
zabrakło do zjednoczenia świata i zakończenia wszystkich wojen.
Teraz psy będą walczyć o resztki dokonań Achillesa, gdy jego ciało spoczywa w nieznanym grobie w jakiejś
nędznej brazylijskiej wiosce.
A zabójca, który przerwał nić życia Achillesa, który stanął na drodze jego wielkości, jest teraz podziwiany.... Jakby
było coś bohaterskiego w strzeleniu nieuzbrojonemu człowiekowi w oko. Julian Delphiki. Groszek. Narzędzie złego
Hegemona, Petera Wiggina.
Delphiki i Wiggin. Niegodni, by żyć na tej samej planecie co Achilles. A jednak podawali się za jego
spadkobierców, prawowitych władców świata.
No więc, nieszczęśni głupcy, jesteście spadkobiercami niczego. Bo ja wiem, gdzie jest prawdziwy dziedzic
Achillesa.
Poklepała się po brzuchu, choć było to niebezpieczne, gdyż często wymiotowała już od dnia, kiedy embrion na
dobre się zagnieździł. Ciąża nie była jeszcze widoczna. Randi oceniała na pięćdziesiąt procent szanse, że Bob nie wyrzuci
jej z domu, ale przyjmie dziecko jak swoje. Bob wiedział, że nie może spłodzić dziecka - przeszli dostatecznie wiele
testów. Nie miało sensu udawanie, bo przecież poprosi o badanie DNA i dowie się i tak.
Poza tym przysięgła, że nikomu nie powie, iż przyjęła implant. Będzie musiała udawać, że miała z kimś romans i
teraz chce urodzić dziecko. Bobowi się to nie spodoba. Wiedziała jednak, że życie dziecka zależy do tego, czy dochowa
tajemnicy.
Mężczyzna, który przeprowadzał z nią wywiad w klinice płodności, był bardzo stanowczy w tej kwestii.
- Nieważne, komu powiesz, Randi. Wrogowie wielkiego człowieka zdają sobie sprawę, że embrion istnieje. Będą go
szukać. Będą obserwować wszystkie kobiety na świecie, które rodzą w pewnym zakresie czasu. Wszelkie pogłoski, że
dziecko pochodzi ze sztucznego zapłodnienia, a nie zostało poczęte naturalnie, ściągną ich jak psy gończe. Oni mają
nieograniczone możliwości. W swych poszukiwaniach nie będą szczędzić wysiłków. A kiedy znajdą kobietę, o której
choćby pomyślą, że może być matką tego dziecka, zabiją ją na wszelki wypadek.
- Przecież muszą być setki... tysiące kobiet z implantowanym embrionem - protestowała Randi.
- Jesteś chrześcijanką? Słyszałaś o rzezi niewiniątek? Choćby nie wiem jak wiele musieli zabić, te potwory nie
cofną się przed niczym, byle tylko nie dopuścić, by to dziecko przyszło na świat.
Randi oglądała zdjęcia Achillesa z okresu pobytu w Szkole Bojowej i wkrótce potem, z domu wariatów, gdzie
umieścili go wrogowie, kiedy stało się jasne, że jest lepszym dowódcą niż ten ich hołubiony Ender Wiggin. Czytała w
wielu miejscach w sieci, że aby pokonać robale, Ender Wiggin w rzeczywistości korzystał z planów opracowanych przez
Achillesa. Mogli gloryfikować tego swojego fałszywego małego bohatera, ale i tak wszyscy wiedzieli, że przypisano mu
wszystkie zasługi tylko dlatego, iż był młodszym braciszkiem Petera Wiggina.
Achilles ocalił świat. I Achilles był ojcem dziecka, które miała urodzić.
5 / 112
[ Pobierz całość w formacie PDF ]