[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Orson Scott Card - Alvin czeladnik
ORSON SCOTT CARD
ALVIN CZELADNIK
( Przełożył: Piotr W. Cholewa )
Jasonowi Lewisowi
długonogiemu wędrowcy
przemierzającemu knieje
i śniącemu prawdziwe sny
Podziękowania
Od kilku lat na każdej sesji autografów, po każdym wystąpieniu pytano mnie, czy powstanie kolejna książka o
Alvinie Stwórcy. Odpowiedź brzmiała zawsze: Tak, ale nie wiem kiedy. Mój wstępny plan "Opowieści o Alvinie Stwórcy"
dawno już został zarzucony i chociaż wiedziałem o pewnych wydarzeniach, które będą miały miejsce w tej książce, wciąż
nie znałem w dostatecznym stopniu losów Alvina, Peggy, Bajarza, Arthura Stuarta, Measure'a, Cahtina, Verily Coopera i
innych. Nie mogłem zacząć pisać.
W końcu przełamałem blokadę i opowieść wyszła taka, jak powinna, a przynajmniej tak bliska stanu pożądanego,
jak tylko potrafiłem ją uczynić. Pisząc, cały czas pamiętałem o setkach czytelników czekających na "Alvina czeladnika".
Fakt, że książka była oczekiwana, dodawał mi odwagi, a równocześnie napełniał lękiem. Zdawałem sobie sprawę, że
przynajmniej niektóre wymagania będą tak wysokie, iż cokolwiek napiszę, może wywołać rozczarowanie. Rozczarowanym
wyrażam swój żal, że rzeczywistość nigdy nie dorównuje oczekiwaniom (Gwiazdka jest tu dobrym przykładem). A
wszystkim, którzy liczyli na tę książkę, dziękuję za otuchę.
Dziękuję wielu czytelnikom z America Online, którzy zjawiali się na spotkaniach w Hatrack River i ściągali
kolejne rozdziały, zgłaszając cenne uwagi. Ci bystrzy czytelnicy wykryli niespójności i urwane wątki, pytania zadane w
poprzednich tomach i wymagające odpowiedzi. W szczególności Newel Wright, Jane Brady i Len Olen zyskali moją
dozgonną wdzięczność: Jane przygotowując chronologię wydarzeń w poprzednich toniach, Newel ratując mnie przed
dwoma potwornymi pomyłkami, a Len dzięki swej dokładnej korekcie, w której wychwycił kilka błędów, jakie przeoczyli
wszyscy redaktorzy i ja sam. Dziękuję także Davidowi Foxowi za staranną lekturę pierwszych dziewięciu rozdziałów w
punkcie kluczowym dla kompozycji opowieści.
Choć tego nie planowałem, na spotkaniach w Hatrack River w AOL narodziła się pewna szczególna społeczność.
Ludzie zaczęli się pojawiać nie jako oni sami, ale jako postaci żyjące w świecie Alvina, zajmujące się rzemiosłem czy
rolnictwem w tym fikcyjnym mieście. Nie mogłem się oprzeć pokusie, by nie wspomnieć w tekście o wielu tych
postaciach; żałuję, że nie zdołałem umieścić wszystkich. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o tych wspaniałych
osobach, odwiedźcie nas w sieci (słowo kluczowe: Hatrack).
Jedyną aktywną sieciową postać, którą intensywnie wykorzystałem, tworząc tę książkę, wymyśliłem sam jako
całkowicie fikcyjną; Kathryn Kidd (w Hatrack: GoodyTradr) i ja (w Hatrack: HoracGuest) wspominaliśmy od czasu do
czasu o dość zabawnej nieuleczalnej plotkarce, Vilate Franker. Kilka lat później pojawiła się nasza dobra przyjaciółka,
Melissa Wunderly, która zgodziła się odgrywać jej rolę w sieciowej społeczności. To właśnie Melissa wlała w nią życie - ze
sztuczną szczęką i całą resztą. Jednak "najlepsza przyjaciółka" Vilate to mój pomysł i nie można obwiniać Melissy za
nieładne zachowanie Vilate w tej książce. Wdzięczny jestem Kathryn Kidd, że pozwoliła mi wykorzystać swoją postać,
Goody Trader, w kilku ważnych momentach.
Chylę kapelusza przed Grahamem Robbem, którego znakomita i świetnie napisana książka "Balzac: A
Biography" (Norton 1994) nie tylko dawała mi ucieczkę od pisania, ale też podstawę do stworzenia postaci, którą osobiście
lubię.
Jak w przypadku wielu poprzednich powieści, każdy rozdział - gdy tylko wysuwał się z drukarki czy z faksu -
czytała moja żona Kristine, mój syn Geoffrey, moja przyjaciółka i czasem współpracowniczka Kathryn H. Kidd. Ich
reakcje miały dla mnie nieocenioną wartość.
Podziękowania należą się tym, dzięki którym nasze biuro i dom wciąż funkcjonują, gdy wpadam (zbyt rzadko) w
tryb pisarski: Kathleen Bellamy, która pilnuje interesu, i Scottowi Allenowi, który podtrzymuje działanie komputerów i
samego domu. Dziękuję także Jasonowi, Amandzie i (w jednym przypadku) Michaelowi Lewisowi, za wykopane i
zasypane doły, oraz Emily, Kathryn i Amandzie Jensen za spokojne noce.
Gdyby nie Kristine, Geoffrey, Emily, Charlie Ben i Zina Meg, wątpię, czy w ogóle bym coś napisał. Dzięki nim
warto wykonywać tę pracę.
ROZDZIAŁ 1 - MYŚLAŁEM, ŻE SKOŃCZYŁEM
Myślałem, że skończyłem już pisać o Alvinie Smisie. Ludzie ciągle mi powtarzali, że wcale nie, ale rozumiałem
dlaczego - bo wszyscy słyszeli Bajarza i wiedzą, jak on opowiada swoje historie. Kiedy kończy, wszystko jest elegancko
zapakowane; wiadomo, co znaczyły różne rzeczy i z jakiego powodu się wydarzyły. Owszem, nie tłumaczy tego, ale
zawsze ma się uczucie, że we wszystkim jest jakiś sens.
No cóż, nie jestem Bajarzem, co pewnie niektórzy z was już zauważyli - przecież nie jestem do niego podobny. I
jeszcze przez jakiś czas nie zamierzam zostać Bajarzem ani nikim takim jak on. Nie dlatego że nie uważam go za
porządnego człowieka, wartego naśladowania przez innych, ale głównie dlatego że nie widzę spraw tak, jak on je widzi.
Nie wszystko się dla mnie układa. Rzeczy po prostu się zdarzają i czasami można wyciągnąć jakiś sens z okrucieństwa, a
czasem najszczęśliwszy dzień jest zwykłą bzdurą. Nic nie da się przewidzieć i na pewno niczego nie można zmusić, żeby
się wydarzyło. Najgorsze nieszczęścia, jakie widziałem w życiu, brały się z tego, że ludzie próbowali zmusić wydarzenia,
by działy się sensownie.
1 / 120
Orson Scott Card - Alvin czeladnik
Dlatego ułożyłem wszystko, co wiedziałem o życiu Alvina, aż do momentu kiedy zrobił złoty pług na swój
egzamin czeladniczy; opowiedziałem, jak wrócił do Vigor i zaczął uczyć ludzi, jak być Stwórcami, i że już wtedy źle się
działo między nim a jego bratem Calvinem. Myślałem, że to wszystko, bo potem każdy, kogo to obchodzi, był na miejscu i
mógł sam zobaczyć albo znać kogoś, kto był i widział. Żeby skończyć ze złośliwymi pogłoskami, opowiedziałem wam
prawdę o tym, jak Alvin zabił człowieka. Powiedziałem, dlaczego złamał prawo o zbiegłych niewolnikach i jak zginęła
mama Peggy Larner. Wierzcie mi, to był już koniec historii, jak ja ją widziałem.
Ale pewnie z takim końcem nie miała sensu, więc różni tacy wypytywali mnie ciągle, czy nie wiem czegoś
jeszcze, co mógłbym opowiedzieć. Wiedziałem. I nie miałem nic przeciwko opowiadaniu. Tylko nie sądźcie, że kiedy już
skończę, dla wszystkich będzie jasne, o co w tym chodziło, bo sam tego nie wiem. Prawda jest taka, że opowieść jeszcze
się nie skończyła, i mam nadzieję, że się nie skończy; mogę jedynie liczyć, że wytłumaczę, jak wygląda ona dla tego
człowieka właśnie tutaj i w tej chwili. Nie mogę wam nawet obiecać, że jutro nie zrozumiem z niej więcej, niż piszę teraz.
Nie mam talentu do opowiadania. Fakt, Bajarz też nie, i on sam pierwszy wam to przyzna. Zbiera opowieści, to
prawda, a te zebrane są ważne i słuchacie ich, bo sama treść ma znaczenie. Ale wiecie, że nic nie robi z głosem, nie toczy
oczami, nie wykonuje szerokich gestów jak prawdziwi oratorzy. Głos ma nie dość mocny, żeby wypełnić porządną chatę, a
co dopiero namiot. Nie, nie ma talentu do opowiadania. Jeśli już, to jest malarzem, a może rzeźbiarzem czy drukarzem albo
kimś jeszcze, kto tylko może się przydać, żeby coś opowiedzieć czy pokazać; ale nie jest geniuszem w żadnym z tych
fachów.
Faktem jest, że jeśli spytacie Bajarza, do czego ma talent, odpowie wam, że do niczego. Nie kłamie - nikt nie
może Bajarzowi zarzucić kłamstwa. Nie, po prostu kiedy był jeszcze chłopcem, marzył o pewnym szczególnym talencie;
przez całe życie wydawało mu się, że tylko ten talent warto mieć, a że go nie ma - tak myśli - to cóż, w takim razie na
pewno nie ma żadnego. Nie udawajcie, że nie wiecie, jakiego talentu pragnie, bo praktycznie rzuca wam to w twarz, kiedy
tylko dłużej pogada. Chciałby prorokować. To dlatego zawsze strasznie zazdrościł Peggy Larner - bo ona jest żagwią i od
dziecka widzi wszystkie możliwości przyszłego ludzkiego życia, a chociaż to nie to samo co znać przyszłość - co naprawdę
się stanie, a nie co może się stać - przecież niewiele brakuje. Tak niewiele, że moim zdaniem Bajarz byłby szczęśliwy,
gdyby na pięć minut mógł stać się żagwią. Gdyby mu się udało na jeden tydzień, to na śmierć zauśmiechałby się z radości.
Ale kiedy Bajarz mówi, że nie ma żadnego talentu, to powiem wam, że nie ma racji. Jak wielu ludzi, i on ma
talent, ale o tym nie wie, bo właśnie tak działa talent - komuś, kto go ma, wydaje się całkiem naturalny, jak oddech;
człowiek nie podejrzewa, że to właśnie jest jego niezwykła moc, bo, do licha, to przecież łatwe. Nie wie się, że to talent,
dopóki ludzie dookoła nie zdziwią się tym, nie rozzłoszczą, nie podniecą czy okażą inne jeszcze uczucia, jakie talenty
wzbudzają w ludziach. Wtedy woła: "O rany, inni nie umieją tego robić! Mam talent!", i od tej chwili nie ma z nim
spokoju, dopóki się wreszcie nie uciszy i nie przestanie chwalić, jak to potrafi robić to głupstwo, co nie dziwiło go nigdy
przedtem, póki nie stracił jeszcze rozsądku.
Niektórzy w ogóle nie wiedzą, że mają talent, bo nikt inny też tego nie widzi. Tak jest z Bajarzem. Nie
zauważyłem nic, dopóki nie zacząłem układać swoich wspomnień i wszystkiego, co słyszałem o życiu Alvina Stwórcy.
Chciałem przedstawić jego wizerunek z młotem w kuźni, byśmy nie zapomnieli, że ma uczciwy fach, z trudem zdobyty
własnym potem, że nie przetańczył przez życie w kadrylu z damą Fortuną jako czułą partnerką... Jakbyśmy w ogóle
myśleli, że łączy ich coś więcej niż zwykły flirt, a pewnie gdyby kiedyś podszedł do niej bliżej, zobaczyłby, że i tak jest
dziobata - Fortuna zawsze jakoś staje po stronie Niszczyciela, kiedy tylko ludzie zaczynają wierzyć, że ich ocali. Ale
odchodzę od tematu; musiałem zajrzeć na początek akapitu, żeby zobaczyć, o czym w ogóle mówię, u diabła (i już słyszę,
jak wszystkie pruderyjne świętoszki wołają: "Co on wyczynia, spisując przekleństwa na papierze? Czy nie zna
przyzwoitego języka?" Na co ja mówię: "Kiedy przeklinam, nikomu krzywdy nie robię, od tego mój język jest barwniejszy,
a Bóg mi świadkiem, umiem używać koloru". Mogę zapewnić, że potrafię mówić językiem o wiele barwniejszym niż w tej
chwili, ale już się uspokajam, żebyście nie dostali apopleksji od czytania moich słów. Nie mam ochoty połowy życia
spędzić na pogrzebach ludzi, którzy umarli na zawał przy czytaniu tej książki. A zamiast krytykować mnie za brzydkie
słowa, co mi się wymsknęły, czemu mnie nie wychwalacie za słowa prawdziwie paskudne, które cnotliwie opuszczam?
Wszystko, moim zdaniem, zależy od punktu widzenia; na dodatek, jeśli macie czas się złościć na mój język, to na pewno
brakuje go wam na pracę, więc chętnie skontaktuję was z ludźmi, którym przyda się pomoc w twórczej pracy), więc znowu
spojrzałem na początek tego akapitu, żeby sprawdzić, o czym, u diabła, mówiłem. Chodzi o to, że kiedy układałem sobie te
wszystkie opowieści, zauważyłem, że Bajarz ciągle pojawia się w najróżniejszych miejscach dokładnie w chwili, kiedy coś
ważnego ma się zdarzyć, więc nic dziwnego, że był świadkiem, a nawet uczestnikiem zadziwiająco wielu wypadków.
A teraz zapytam was wprost, przyjaciele. Jeżeli człowiek czuje głęboko w kościach, kiedy ma się przydarzyć coś
ważnego i gdzie, i z takim wyprzedzeniem, że może tam dojść i być świadkiem, zanim to coś w ogóle się zacznie, to czy to
nie jest proroctwo? Znaczy, dlaczego w ogóle William Blake wyjechał z Anglii i przypłynął do Ameryki, jeśli nie dlatego
że wiedział, jak to świat ma się rozerwać i znowu, po tylu pokoleniach, wydać nowego Stwórcę? Nie wiedział o tym
świadomie, ale to nie znaczy, że nie jest prorokiem. Myśli, że musi być prorokiem w słowach, ale ja twierdzę, że jest
prorokiem w kościach. I dlatego, nie zdając sobie sprawy z powodów, zawędrował do Vigor Kościoła, do młyna ojca
Alvina, dokładnie tego dnia i godziny, kiedy młodszy brat Alvina, Calvin, postanowił uciec i szukać kłopotów gdzieś
daleko. Bajarz nie miał pojęcia, co się stanie, ale był tam, ludziska! I kiedy ktoś - Bajarza nie wyłączając - powie wam, że
Bajarz nie ma żadnego talentu, to jest patentowanym durniem. Oczywiście w najmilszym możliwym sensie, jak by
powiedział Horacy Guester.
Podejmuję więc opowieść tego dnia, od którego chcę zacząć. Przede wszystkim dlatego że - mówię to z
doświadczenia - nic ciekawego nie zdarzyło się przez te długie miesiące, kiedy Alvin próbował nauczyć gromadę zwykłych
ludzi, jak być Stwórcami takimi jak on, zamiast... Ale wszystko w swoim czasie. Powiedzmy tylko, że niektórzy będą źli na
mnie, bo nie opowiadam o Alvinowych lekcjach Stwarzania, o każdej nudnej chwili każdej lekcji, kiedy to starał się ryby
nauczyć skakania.
Ale gwarantuję, że pominięcie tych dni w mojej historii jest aktem miłosierdzia.
Wielu ludzi wystąpi w tej opowieści i wiele w niej będzie zamieszania, ale nie ma na to rady. Gdybym uczynił ją
jasną i prostą, tobym skłamał. Była poplątana, uczestniczyło w niej wiele różnych osób, a także, prawdę mówiąc, zdarzyło
się wiele rzeczy, o których nie miałem pojęcia i ciągle nie wiem zbyt dużo. Chciałbym obiecać, że opowiem o wszystkim,
co jest ważne, i o wszystkich ważnych ludziach, ale zdaję sobie sprawę, że pewne ważne wydarzenia nie są mi znane i o
pewnych ważnych osobach nie wiedziałem, że są ważne. Są sprawy, o których nikt nie wie, i takie, że ci, co wiedzą,
2 / 120
Orson Scott Card - Alvin czeladnik
nikomu nie mówią, i jeszcze takie, że ci, co wiedzą, nie mają o tym pojęcia. I choćbym nawet próbował wyjaśnić różne
rzeczy tak, jak sam je rozumiem, i tak pominę niektóre, choć tego nie chcę, albo opowiem coś dwukrotnie, albo zaprzeczę
czemuś, o czym już wiecie. Mogę tylko powiedzieć: żaden ze mnie Bajarz, a jeśli chcecie poznać najgłębszą prawdę,
namówcie go, żeby rozpieczętował te końcowe dwie trzecie swojej książki i przeczytał, co tam ma napisane. Założę się, że
choć nie uważa się za proroka, usłyszycie o takich sprawach, że włosy wam się skręcą albo wyprostują, zależy.
Jest wszakże pewna tajemnica, której rozwiązania zwyczajnie nie znam, chociaż jest chyba najważniejsza. Może
kiedy opowiem wam dosyć, sami zrozumiecie. Ale ja nie wiem, dlaczego Calvin stał się właśnie taki. Był grzecznym
chłopcem - wszyscy to mówią. On i Alvin byli sobie tak bliscy, jak tylko mogą być bracia. Znaczy owszem, bili się czasem,
ale bez złości; Cally dorastał w przekonaniu, że Al oddałby za niego życie. Dlaczego więc zazdrość zaczęła podgryzać
Calvinowe serce, dlaczego odwrócił się od brata i chciał zniszczyć jego dzieło? Sporo z tego, co chcę wam opowiedzieć,
słyszałem z własnych ust Cally'ego, ale na pewno nie usiadł i nie wyjaśnił mi - ani nikomu - dlaczego się zmienił. Jasne,
wielu tłumaczył, dlaczego nienawidzi Alvina, ale w jego słowach nie zadźwięczała prawda, jako że zawsze oskarżał Alvina
o to, czego jego słuchacze najbardziej nie znosili. Purytanom mówił, że nienawidzi Alvina, bo widział, jak zawiera
przymierze z diabłem. Ludziom króla opowiadał, że nienawidzi Alvina, bo ten posunął się do morderstwa, żeby nie
pozwolić właścicielowi na odzyskanie skradzionej własności, zbiegłego niewolnika, chłopca nazywającego się Arthur
Stuart (a rojaliści zgrzytali zębami na samą myśl o tym, że pół-Czarny nazywa się jak król). Calvin zawsze miał gotową
historię, usprawiedliwiającą go w oczach obcych, ale nigdy ani słowem nie wytłumaczył się przed nami, którzy znamy
prawdę o Alvinie Stwórcy.
Powiem tyle: kiedy spojrzałem na Calvina w Vigor Kościele, w owym roku, kiedy Alvin próbował uczyć
Stwarzania, zanim jeszcze odszedł, zapewniam was, ludziska, że Calvin już przekroczył granicę. W jego sercu każde słowo
Alvina było jak trucizna. Jeśli Alvin nie zwracał na niego uwagi, Calvin czuł się zaniedbany i mówił to głośno. Ale jeśli
Alvin zwracał na niego uwagę, Calvin chodził skwaszony i ponury, mówiąc, że Alvin nie daje mu spokoju. Nie można go
było zadowolić.
Ale powiedzieć, że był "na nie", to tylko nazwać jego zachowanie, a nie wyjaśnić, dlaczego się tak zachowywał.
Czegoś tam mogę się domyślać, ale to tylko domysły, nawet nie to, co nazywają "rozsądnymi domysłami", bo przecież
żaden rozsądek nie pozwala jednemu człowiekowi zgadywać lepiej niż innemu. Albo się coś wie, albo nie, a ja nie wiem.
Nie wiem, dlaczego ludzie, którzy mają wszystko, co im potrzebne do szczęścia, nie są po prostu szczęśliwi. Nie
wiem, dlaczego samotni ludzie ciągle odpychają wszystkich, którzy chcą się z nimi zaprzyjaźnić. Nie wiem, dlaczego
ludzie obwiniają o swoje kłopoty słabych i łagodnych, a prawdziwemu wrogowi pozwalają ujść bezkarnie. I na pewno nie
wiem, dlaczego się męczę i spisuję to wszystko, kiedy jestem pewien, że i tak nie będziecie zadowoleni.
Jedno wam powiem o Calvinie. Kiedyś widziałem go na lekcji Alvina i przynajmniej raz uważał, pilnie słuchał
każdego słowa brata. Pomyślałem wtedy: nareszcie zmądrzał. Nareszcie zrozumiał, że jeśli chce być siódmym synem
siódmego syna, jeśli naprawdę chce być Stwórcą, musi się tego nauczyć od brata.
Lekcja się skończyła, a ja patrzyłem na Calvina; wszyscy wyszli do swoich zajęć, tylko ja i on zostaliśmy w sali.
Wtedy się do mnie odezwał - zwykle mnie nie zauważał, jakby mnie tam nie było. Mówił do mnie i po paru sekundach
zrozumiałem, co robi: naśladuje Alvina. Nie zwykły głos, ale jego głos szkolny, nauczycielski. Wszyscy pamiętacie, kiedy
Alvin się tego nauczył - poznał tę kwiecistą, wykwintną mowę, kiedy studiował u panny Larner, zanim jeszcze zrzuciła
przebranie i zanim zrozumiał, że to ta sama Peggy Guester, która zachowała jego czepek porodowy i ochraniała go przez
lata dorastania. Te wielkie, pięciodolarowe słowa poznała w Dekane albo z tych książek, co je czytała. Alvin chciał mówić
wykwintnie, jak ona, a przynajmniej czasami chciał. Dlatego zapamiętał te słowa i używał ich, żeby mówić tak pięknie,
jakby uczył się angielskiego od profesora, a nie dorastał z nim, jak my wszyscy. Ale nie potrafił tak długo. Słyszał siebie
takiego eleganckiego i nagle wybuchał śmiechem albo żartował i wracał do normalnej mowy. A teraz Calvin mówił tak
samo wykwintnie, ale się nie roześmiał. Kiedy skończył, spojrzał na mnie i zapytał:
- Dobrze było?
Skąd miałem wiedzieć?
- Calvinie - odpowiedziałem mu - to, że mówisz jak człowiek wykształcony, nie daje ci jeszcze wykształcenia.
- Wolę być ignorantem - on na to - i mówić jak człowiek wykształcony, niż być wykształcony i mówić jak
ignorant.
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Bo kiedy mówisz jak wykształcony, nikt cię nie sprawdza, ale kiedy mówisz jak prostak, sprawdzają ciągle.
O to mi chodzi. Może to nie to samo, o co mi chodziło na początku, ale o to mi chodzi teraz: więcej wiem o
zdarzeniach z roku Alvinowych wędrówek niż ktokolwiek inny na bożym świecie. Ale jestem też świadom, na jak wiele
pytań nie potrafię odpowiedzieć. Czyli jest tak, że wiem, ale wychodzę na ignoranta. A wy?
Jeśli już się zorientowaliście, że znacie tę historię, na miłość boską, przestańcie czytać i zaoszczędźcie sobie
kłopotów. A jeśli macie zamiar krytykować mnie, że nie skończyłem wszystkiego i nie podałem wam zawiązanego w
kokardkę, zróbcie przysługę sobie i mnie, i napiszcie własną książkę. Tylko miejcie dość przyzwoitości, by nazwać ją
romansem, nie historią, bo historia nie ma kokardek, ma tylko postrzępione końce i supły nie do rozplatania. To nie śliczny
pakunek, ale nie słyszałem, żebyście akurat mieli urodziny, zresztą nie mam obowiązku dawać wam prezentów.
ROZDZIAŁ 2 - HIPOKRYCI
Calvin miał dosyć. Niewiele brakowało, a podszedłby do Alvina i... i coś by zrobił. Może przyłożyłby mu w nos,
tyle że już tego próbował, a Alvin tylko złapał go za rękę, ścisnął tymi przeklętymi kowalskimi łapskami i powiedział:
"Calvin, wiesz, że zawsze cię przewracałem; czy muszę to robić teraz?" Alvin zawsze wszystko potrafił lepiej, a jeśli nie
potrafił, to widać nie warto było tego robić. Ludzie zebrali się dookoła i słuchali jego paplania, jakby miało jakiś sens.
Obserwowali każdy jego ruch, jakby był tańczącym niedźwiedziem. Calvina zauważali tylko po to, żeby go grzecznie
zapytać, czy nie mógłby się trochę odsunąć, bo zasłania Alvina.
Odsunąć się? Jasne, mogę się odsunąć. Mogę w ogóle wyjść za drzwi, na ten upał, i prosto ścieżką na wzgórze, do
granicy lasu. Zresztą co mi przeszkadza iść dalej? Co mi przeszkadza dojść aż do brzegu świata i skoczyć?
Ale Calvin nie odszedł. Oparł się o wielki stary klon, a potem osunął na trawę i spojrzał na ziemię ojca. Na dom.
Stodołę. Kurniki. Chlew. I młyn.
3 / 120
Orson Scott Card - Alvin czeladnik
Czy koło w młynie ojca w ogóle jeszcze czemuś służy? Woda bezużytecznie płynie przez kanał, ale koło się nie
obraca, więc kamienie wewnątrz też są nieruchome. Równie dobrze mogli zostawić ten wielki głaz w górach, zamiast
przywozić go tutaj, gdzie stoi bez pożytku, kiedy wielki brat Alvin napełnia umysły tych biednych ludzi bzdurnymi
nadziejami. Jakby kładł ich głowy między kamienie młyńskie, tak je miele; miele, zmienia na mąkę, z której upiecze chleb
i zje na kolację. Może i uczył się na kowala przez długie lata w Hatrack River, ale tutaj, w Vigor Kościele, jest piekarzem
umysłów.
Myśl o Alvinie zjadającym zmielone ludzkie głowy sprawiła Calvinowi przyjemność. Roześmiał się głośno.
Usiadł na trawie i oparł się wygodnie o pień klonu. Jakiś chrząszcz szedł mu po łydce, pod nogawką, ale Calvin nie schylił
się, żeby go wyjąć, nawet nie potrząsnął nogą. Zamiast tego posłał swój przenikacz - jak zapasową parę oczu, jak
dodatkowy zestaw palców - na poszukiwanie maleńkiego, szybkiego trzepotania bezużytecznego, głupiego życia
chrząszcza, a kiedy je znalazł, ścisnął tylko, czy raczej przekręcił - lekkie drgnienie mięśni wokół oczu, słabe
uszczypnięcie, ale chrząszcz przestał się ruszać. Są takie dni, robaczku, kiedy nie warto wychodzić rano na świat.
- To musi być bardzo zabawne - usłyszał głos.
Niemal wyskoczył ze skóry. Jak ktoś mógł do niego tak podejść niepostrzeżenie? Jednak nie pokazał po sobie, że
jest zaskoczony. Może i serce biło mu szybciej w piersi, ale odczekał długą chwilę, zanim się obejrzał. I miał minę tak
obojętną, że bardziej niewzruszony może być tylko trup.
Łysy człowiek, stary, w skórach. Calvin znał go, oczywiście: wędrowiec i czasem gość zwany Bajarzem. Jeszcze
jeden z tych, co wierzą, że świat zaczyna się od Boga i kończy na Alvinie. Calvin zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów.
Skóry były już chyba tak stare, jak ich właściciel.
- Czy zerwaliście to ubranie z dziewięćdziesięcioletniego jelenia, czy może wasz ojciec i dziadek nosili je przez
całe życie, że jest takie wytarte?
- Noszę je tak długo - odparł starzec - że czasem posyłam je załatwiać rozmaite sprawy, kiedy jestem zajęty. I nikt
nie widzi różnicy.
- Chyba was znam - oznajmił Calvin. - Jesteście stary Bajarz.
- To ja. A ty jesteś Calvin, najmłodszy syn starego Millera. Calvin czekał. I doczekał się:
- Młodszy brat Alvina.
Zwinął się siedząc i rozwinął stojąc. Lubił swój wzrost. Podobało mu się, że patrzy z góry na łysą głowę starca.
- Wiecie, staruszku, gdybyśmy mieli jeszcze jednego takiego jak wy, moglibyśmy ustawić wasze różowe głowy
obok siebie, a wyglądalibyście jak tyłek niemowlaka.
- Nie lubisz, kiedy cię nazywają młodszym bratem Alvina, co? - domyślił się Bajarz.
- Wiecie, gdzie wam dadzą coś do jedzenia - rzucił Calvin i ruszył przez łąkę. Nie myślał o żadnym kierunku,
więc wkrótce zwolnił kroku i przystanął. Rozejrzał się, żałując, że nie ma nic, czym chciałby się zająć.
Staruch był tuż za nim. Niech to diabli, ależ cicho chodzi! Calvin musi pamiętać, żeby uważać na ludzi. Alvin
robił to odruchowo, do licha, i Calvin też by potrafił, gdyby tylko pamiętał, że ma pamiętać.
- Usłyszałem, że się śmiejesz - powiedział Bajarz. - Kiedy pierwszy raz podszedłem.
- No to chyba nie jesteście jeszcze całkiem głusi.
- Widziałem, jak patrzysz na młyn i chichoczesz. Pomyślałem: co ten chłopak widzi śmiesznego w młynie, który
kołem nie kręci?
Calvin spojrzał mu w oczy.
- Urodziliście się w Anglii, prawda?
- Tak.
- A potem mieszkaliście w Filadelfii? Poznaliście starego Bena Franklina?
- Niezłą masz pamięć.
- To czemu gadacie jak farmer z pogranicza? Wy wiecie i ja wiem, że powinno być "młynie, którego koło się nie
kręci", ale tu gadacie złą gramatyką, jakbyście nigdy do szkół nie chodzili, a wiem, że chodziliście. Czemu nie mówicie jak
inni Anglicy?
- Czułe ucho, bystre oko - mruknął Bajarz. - Czułe na szczegóły. Nie bardzo na ogólny obraz, ale szczegóły
owszem. Zauważyłem, że ty także mówisz gorzej, niż potrafisz.
Calvin zignorował obelgę. Nie pozwoli, żeby ten staruch zagadał go swoimi sztuczkami.
- Pytałem, dlaczego gadacie jak farmer z pogranicza.
- Wiele czasu spędziłem na pograniczu.
- Ja wiele czasu spędziłem w kurniku, a przecież nie gdakam.
Bajarz uśmiechnął się.
- A jak myślisz, chłopcze?
- Myślę, że gadacie jak ludzie, którym powtarzacie swoje kłamstwa, żeby wam wierzyli i myśleli, że jesteście
jednym z nich. Ale to nieprawda; nie jesteście znikąd. Jak szpieg okradacie ludzi z nadziei, marzeń, pragnień, wspomnień i
wyobrażeń o innych, i zostawiacie im w zamian tylko kłamstwa.
Bajarz był wyraźnie rozbawiony.
- Skoro taki ze mnie zbrodniarz, to czemu nie jestem bogaty?
- Nie zbrodniarz...
- Cieszę się, że zostałem uniewinniony.
- Tylko hipokryta.
Bajarz zmrużył oczy.
- Hipokryta - powtórzył Calvin. - Który udaje tego, kim nie jest. Żeby inni mu zaufali, ale ufają tylko garści
kłamstw.
- To bardzo interesująca koncepcja, Calvinie. Gdzie wytyczasz granicę między człowiekiem skromnym, który zna
swoje słabości, ale próbuje korzystać z cnót, choć jeszcze nie całkiem je opanował, a człowiekiem dumnym, który udaje, że
posiada te cnoty, choć nie ma zamiaru ich zdobyć?
- Gdzie się podział farmer? - burknął pogardliwie Calvin. - Wiedziałem, że możecie zaniechać takiego gadania,
kiedy tylko zechcecie.
4 / 120
Orson Scott Card - Alvin czeladnik
- Owszem, to potrafię - przyznał Bajarz. - Tak jak umiem mówić po francusku do Francuza i po hiszpańsku do
Hiszpana, i znam cztery odmiany mowy Czerwonych, zależnie od plemienia. Ale ty, Calvinie, czy przemawiasz pogardą i
drwiną do każdego? Czy tylko do lepszych od siebie?
Dopiero po chwili Calvin uświadomił sobie, że został pobity, mocno i ciężko.
- Mógłbym was zabić nie używając rąk - zagroził.
- To trudniejsze, niż ci się wydaje. Znaczy, zabicie człowieka. Dlaczego nie spytasz o to brata? Alvin zrobił to raz,
w słusznej sprawie, a ty myślisz o zabiciu człowieka za to, że pstryknął cię w nos. A potem nie rozumiesz, dlaczego
uważam się za lepszego.
- Źli jesteście na mnie, bo powiedziałem, że jesteście hipokrytą. Jak wszyscy inni.
- Wszyscy?
Calvin posępnie skinął głową.
- Każdy jest hipokrytą z wyjątkiem Calvina Millera?
- Calvina Stwórcy - poprawił go Calvin.
I zanim skończył, już wiedział, że popełnił błąd; nigdy nikomu nie zdradził imienia, jakie nadawał sobie w
myślach. A teraz wyrzucił je z siebie jak przechwałkę, popis, żądanie, i to przed tym najmniej przychylnym ze słuchaczy.
Ten człowiek najpewniej zdradzi tajemnicę Calvina innym.
- Widzę, że teraz jesteśmy zgodni - zauważył Bajarz. - Obaj udajemy, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy.
- Jestem Stwórcą! - upierał się Calvin, podnosząc głos, chociaż wiedział, że staje się tylko słabszy i bardziej się
odsłania. Ale nie umiał się powstrzymać przed rozmową z tym śliskim staruchem. - Potrafię wszystko, co potrafi Alvin,
gdyby tylko ktoś zechciał to zauważyć!
- Wykułeś ostatnio jakieś młyńskie kamienie bez narzędzi?
- Mogę tak spasować kamienie w murze, jakby wyrosły takie z ziemi!
- Uleczyłeś jakieś rany?
- Zabiłem robaka, co lazł mi po nodze, a nawet nie tknąłem go palcem!
- Ciekawe. Ja pytam o leczenie, ty odpowiadasz o zabijaniu. Nie brzmi to dla mnie jak mowa Stwórcy.
- Sami mówiliście, że Alvin zabił człowieka!
- Rękami, nie korzystając z talentu. Chwilę przedtem ten człowiek zamordował niewinną kobietę, która zginęła,
by chronić swego syna przed niewolą. A chrząszcz... chciał kogoś skrzywdzić?
- Tu was mam! Alvin zawsze jest taki prawy i cudowny, a Calvin niczego nie umie zrobić jak trzeba! Ale Alvin
sam mi opowiadał, jak to posłał masę karaluchów, żeby się zabiły, kiedy był jeszcze mały i...
- A ty niczego się nie nauczyłeś z tej historii, tyle że masz moc dręczenia owadów?
- On może robić, co chce, a potem tłumaczy, jak to się nauczył czegoś lepszego, ale kiedy ja robię to samo, to nie
jestem godny! Nie można mnie nauczyć żadnych jego sekretów, bo nie jestem gotowy, ale ja jestem gotowy, tylko nie na
to, żeby Alvin decydował, jak mam używać talentów, z którymi się urodziłem. Kto jemu mówi, co ma robić?
- Wewnętrzne światło prawości - odpowiedział Bajarz. - Z braku lepszego określenia.
- No a co z moim wewnętrznym światłem?
- Domyślam się, że twoi rodzice zadają sobie to samo pytanie, i to często.
- Dlaczego mnie się nie pozwala poukładać sobie wszystkiego samemu, jak Alvinowi?
- Ależ właśnie na to ci się pozwala.
- Nie, wcale nie! On tam siedzi i próbuje tłumaczyć tym tępogłowym beztalenciom, co za nim idą, jak wejść do
różnych rzeczy i nauczyć się, jak są zbudowane od środka, i jak prosić, żeby przyjęły nowe kształty, jakby czegoś takiego
można się było nauczyć...
- Ale przecież się uczą, prawda?
- Jeśli cal na rok nazwiecie ruchem, to tak, możecie i to nazwać nauką - oświadczył Calvin. - Ale mnie, jedynego,
który naprawdę rozumie wszystko, co on mówi, który mógłby tego używać, mnie nawet nie chce wpuścić do sali. Kiedy
tam jestem, opowiada tylko różne historie, żartuje i niczego nie uczy, dopóki nie wyjdę. Dlaczego? Jestem jego najlepszym
uczniem, tak? Uczę się, łapię wszystko w mig i od razu mogę używać. A on nie chce niczego pokazać! Innych nazywa
"Stwórcami na nauce", ale mnie nie chce udzielić nawet jednej lekcji tylko dlatego, że nie kłaniam mu się w pas i nie
wznoszę modłów, kiedy zaczyna opowiadać, jak to Stwórcy nie wolno użyć mocy do mszczenia, jedynie do budowania,
inaczej ją traci, a to przecież bzdura, talent to talent i...
- Mam wrażenie - stwierdził Bajarz głosem tak ostrym, że przebił się przez narzekania CaMna - że jesteś
młodzieńcem wyjątkowo odpornym na naukę. Chcesz, żeby Alvin cię uczył, ale kiedy próbuje, nie chcesz słuchać, bo sam
wiesz, co jest bzdurą, a co się liczy, wiesz, że człowiek wcale nie musi stwarzać, żeby być Stwórcą, wiesz już tak dużo, że
nie rozumiem, dlaczego w ogóle jeszcze tu tkwisz i oczekujesz, że Alvin nauczy cię tego, czego najwyraźniej nie chcesz się
uczyć.
- Chcę, żeby mnie nauczył, jak wnikać do małych rzeczy! - krzyknął Calvin. - I żeby zmieniać ludzi, tak jak
zmienił Arthura Stuarta i Odszukiwacze nie mogli go znaleźć! I jak się dostać do kości i żył albo zamieniać żelazo w złoto!
Chcę mieć taki sam złoty pług jak on, a on mi nie chce nic pokazać!
- A czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że kiedy mówi o użyciu mocy Stwarzania tylko do budowania, a nigdy do
niszczenia, to uczy cię właśnie tego, o co prosisz? Oj, Calvinie, to smutne, że twoja mama urodziła jedno głupie dziecko.
Calvin poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Zanim się zorientował, co robi, powalił starca, usiadł mu na biodrach i
zaczął okładać pięściami kruche żebra i brzuch. Potrzebował wielu ciosów, by zauważyć, że Bajarz się nie broni. Zabiłem
go? - zastanowił się. Co zrobię, jeśli on nie żyje? Wsadzą mnie za morderstwo. Nie zrozumieją, że mnie sprowokował, że
sam prosił się o lanie. Przecież nie chciałem go zabijać.
Przytknął palce do krtani Bajarza, szukając pulsu. I znalazł - bardzo słaby, ale pewnie i wcześniej był słaby, bo
przecież Bajarz jest już stary.
- Nie zabiłeś mnie jednak - szepnął starzec.
- Jakoś nie miałem nastroju.
- Ilu ludzi jeszcze musisz pobić, zanim wszyscy powiedzą, że jesteś Stwórcą?
Calvin miał ochotę znowu go uderzyć. Czy ten staruch niczego się nie nauczył?
5 / 120
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.