[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CARD ORSON SCOTT

 

CZERWONY PROROK

 

UWAGI TŁUMACZA

W wiekach XVI-XVIII (a nawet później) istniał w krajach anglojęzycznych zwyczaj

nadawania imion, które oznaczały coś, niezależnie od swej funkcji określania

konkretnej osoby. W Polsce i krajach słowiańskich działo się podobnie (np.

Bogumił, czyli Bogu miły), choć z czasem znaczenie imienia zostało zapomniane.

Jednak w dobrych, prezbiteriańskich czy purytańskich rodzinach zasada ta

obowiązywała jeszcze w czasie zasiedlania Ameryki, choć nie była regułą

obowiązującą bez wyjątków (zdarzały się "zwykłe" imiona, jak choćby David, Alvin

czy Eleanor). Tłumaczenie imion wydało mi się czynnością niezbyt rozsądną,

ponieważ o ile w języku angielskim konwencja ta jest dość naturalna, to po

polsku brzmiałoby to dziwacznie (choćby Armor-of-God Weaver stałby się czymś w

rodzaju Tkacza-Boskiej-Zbroi, Wastenot Miller byłby Oszczędnym Młynarzem, albo -

odwrotnie - Bogumił Kowalski Kowalem Bożej Miłości). Jednak, dla informacji

czytelnika, podaję znaczenie imion głównych bohaterów powieści. Dodatkowo część

nazwisk pochodziła od zawodów wykonywanych przez osoby te nazwiska noszące, co

jest chyba regułą na całym świecie (np. wspomniany już Kowalski).

Podałem również tłumaczenie tych nazwisk, choć są w zasadzie oczywiste.

Armor-of-God - dosł. tarcza boża czy pancerz boży Calm - spokój Faith - wiara

Ferryman - przewoźnik Guester - ktoś, kto przyjmuje gości; oberżysta Hickory -

gatunek amerykańskiego orzecha, rodzaj leszczyny Makepeace - czyniący pokój

Measure - umiar Miller - młynarz Smith - kowal Vigor - wigor Wastenot i Wantnot

- imiona bliźniaków - tworzą razem przysłowie (Waste not, want not),

odpowiadające w przybliżeniu polskiemu "oszczędnością i pracą ludzie się bogacą"

(dosłownie: "kto nie marnuje, ten nie potrzebuje") Weaver - tkacz (zapewne

przodkowie Armora-of-God Weavera zajmowali się tkactwem)

OD AUTORA

Opowieść ta rozgrywa się w Ameryce, której historia często jest podobna, a

często zupełnie inna od naszej. Czytelnik nie powinien zakładać, że

przedstawiony w książce portret bohatera, noszącego nazwisko postaci znanej z

historii Ameryki, jest dokładnym portretem owej postaci. W szczególności należy

zaznaczyć, że William Henry Harrison, znany w naszej historii z najkrótszego

sprawowania urzędu prezydenta i niezapomnianego sloganu wyborczego "Tippecanoe i

Tyler też", był w rzeczywistości osobą bardziej sympatyczną niż jego odpowiednik

w tej powieści.

Dziękuję Carol Breakstone za wiedzę o Indianach, Beth Meacham za Ośmiokątny

Kopiec i Krzemienny Grzbiet, Wayne Williamsowi za heroiczną cierpliwość oraz

mojemu prapradziadkowi za opowieści ukryte w fabule tej książki.

Jak zwykle w mojej pracy, Kristine A. Card wpłynęła i udoskonaliła każdą stronę

tej książki.

ROZDZIAŁ 1 - HOOCH

Niewiele łodzi spływało w tych dniach po Hio. W każdym razie niewiele takich, co

wiozły pionierów, ich rodziny, narzędzia, meble, nasiona i parę prosiaków na

początek przyszłego stada. Wystarczyło kilka płonących strzał i plemię

Czerwonych niosło pęk wpół spalonych skalpów na sprzedaż Francuzom w Detroit.

Ale Hooch Palmer nie miał takich kłopotów. Wszyscy Czerwoni wiedzieli, jak

wygląda jego łódź, wysoko załadowana beczułkami. Na ogół słychać w nich było

chlupot whisky, co jest chyba jedyną muzyką, jaką Czerwoni potrafią zrozumieć.

Ale w samym środku wielkiego stosu antałków znajdował się jeden, który nie

chlupotał. Był pełen prochu i miał umocowany lont.

Czemu miał służyć ten proch? Płynęli na przykład z prądem, drągami kierując

łodzią na zakręcie, kiedy nagle zjawiało się pół tuzina kanoe pełnych

wymalowanych Czerwonych z rodzaju Kicky-Poo. Albo widzieli nad brzegiem ognisko,

a diabły Shaw-Nee tańczyły dookoła ze strzałami gotowymi do podpalenia.

Dla większości ludzi oznaczało to, że czas się modlić, walczyć i ginąć. Ale nie

dla Hoocha. Z pochodnią w jednej ręce i lontem w drugiej, stawał na samym środku

łodzi i krzyczał:

- Wysadzić whisky! Wysadzić whisky!

Co prawda Czerwoni rzadko znali angielski, ale wszyscy wiedzieli, co oznacza

"wysadzić" i "whisky". I zamiast zasypywać krypę deszczem strzał albo ją

atakować, kanoe wyprzedzały Hoocha, płynąc przy brzegu.

- Carthage City! - krzyczeli Czerwoni.

A Hooch wrzeszczał:

- Zgadza się!

I kanoe pędziły po Hio do miejsca, gdzie wkrótce będą sprzedawać alkohol.

Naturalnie, jeśli dla chłopców przy drągach była to pierwsza wyprawa w dół

rzeki, nie wiedzieli tego wszystkiego, co wiedział Hooch Palmer. I prawie robili

w portki na widok Czerwonych z płonącymi strzałami. A kiedy Hooch sięgał

pochodnią do lontu, chcieli skakać za burtę. Hooch śmiał się z nich.

- Chłopaki, nie macie pojęcia o Czerwonych i whisky - mówił. - Taki zrobiłby

wszystko, żeby nawet kropla z zawartości tych beczułek nie spłynęła do Hio. Bez

namysłu zabiliby własną matkę, gdyby stanęła między nimi a beczułką. Ale nas nie

tkną, póki mam proch i mogę go podpalić, jak tylko któryś mnie zaczepi.

Chłopcy zastanawiali się często, czy Hooch naprawdę by wysadził całą łódź,

załogę i w ogóle. Otóż zrobiłby to. Nie był myślicielem i nie marnował czasu na

rozważania o śmierci, tamtym świecie czy innych podobnych problemach

filozoficznych. Postanowił za to, że umierając zadba, żeby nie ginąć w

samotności. Nie chciał też, żeby ten, co go zabije, miał z tego jakąś korzyść.

Jakąkolwiek. A już zwłaszcza wpółpijany, tchórzliwy i podstępny Czerwony z nożem

do skalpowania.

A najlepsze było, że Hooch wcale nie potrzebował pochodni ani lontu. Wcale.

Prawdę mówiąc, lont nie sięgał nawet do wnętrza beczułki - Hooch nie chciał

ryzykować przypadkowego wybuchu. Nie; gdyby zechciał wysadzić swoją krypę,

wystarczyłoby, żeby usiadł i chwilę o tym pomyślał. I zaraz cały proch zacząłby

się podgrzewać jak należy, może wypłynęłaby smużka dymu, a potem bum! wybuchłoby

wszystko.

Tak jest. Stary Hooch był iskrą. Pewnie, niektórzy twierdzą, że nie ma żadnych

iskier. A na dowód pytają:

- A czy ty sam spotkałeś kiedy iskrę albo znałeś kogoś, kto spotkał?

Ale to żaden dowód. Ponieważ kiedy już ktoś jest iskrą, nie rozpowiada o tym

naokoło, prawda? Usługi iskry nie są szczególnie poszukiwane, za łatwo jest użyć

krzemienia i żelaza czy nawet tych alchemicznych zapałek. Nie. Iskra nabiera

wartości tylko wtedy, kiedy trzeba rozpalić ogień z daleka, a ludzie chcą tego

jedynie wówczas, kiedy chodzi o zły ogień: żeby komuś zaszkodzić albo spalić

budynek. A jeśli ktoś świadczy takie usługi, nie wywiesza zwykle szyldów "Iskra

do wynajęcia" czy czegoś w tym rodzaju.

Co najgorsze, kiedy już się rozniesie, że ktoś jest iskrą, zrzucają na niego

winę za każdy najmniejszy pożar. Synowie jakiegoś farmera chowają się w stodole,

żeby palić fajkę - i stodołę niszczy ogień. Czy któryś z chłopców powie:

- Tak, tato, to przeze mnie. Nie. Powie:

- Na pewno jakiś iskra podłożył ogień, tato.

A potem zaczynają szukać tej iskry, wygodnego kozła ofiarnego. Nie, Hooch nie

był durniem. Nie mówił nikomu, że może swoimi myślami podgrzewać i podpalać.

Był jeszcze jeden powód, dla którego Hooch nieczęsto wykorzystywał swój talent

iskry. Powód tak sekretny, że Hooch sam właściwie o nim nie wiedział. Rzecz w

tym, że ogień go przerażał. Niektórzy ludzie boją się wody, i wyruszają na

morze; niektórzy boją się śmierci, i zostają grabarzami; inni jeszcze boją się

Boga, i są kaznodziejami. A Hooch bał się ognia, bał się jak niczego innego na

świecie, i dlatego ogień zawsze go pociągał, choć budził kurcze żołądka. Ale

kiedy Hooch sam miał podłożyć ogień, wtedy cofał się, zwlekał, szukał

pretekstów, żeby wcale tego nie robić. Miał talent, lecz bardzo niechętnie z

niego korzystał.

Ale zrobiłby to. Zanim jakiś Czerwony drogą mordu zdobyłby całą tę whisky, Hooch

wysadziłby proch, siebie, swoich chłopców i ładunek. Może i boi się ognia, ale

bez trudu przezwycięży strach, jeśli tylko będzie odpowiednio wściekły.

Dobrze się zatem składało, że Czerwoni tak lubili alkohol i nie chcieli

zmarnować ani kropli. Ani jedno kanoe nie podpłynęło za blisko, ani jedna

strzała nie świsnęła w powietrzu, żeby stuknąć o drewno. Hooch ze swoimi

beczkami, beczułkami i antałkami spływał wodą spokojnie jak nikt, wprost do

Carthage City. Takim pompatycznym imieniem nazwał gubernator Harrison palisadę z

setką żołnierzy w środku, wystawioną dokładnie tam, gdzie Mała My-Ammy spotyka

się z Hio. I proszę, już prawie pięćdziesiąt kominów dymi wokół palisady, co

oznacza, że Carthage City osiągnęło niemal wielkość wioski.

Słyszał, jak krzyczą, zanim jeszcze zobaczyli go z nabrzeża. To z pewnością

Czerwoni, którzy połowę życia spędzali na brzegu, czekając, kiedy przypłynie

krypa z whisky. A Hooch wiedział, że tym razem są szczególnie spragnieni.

Widział, jak w Fort Dekane pieniądze przechodzą z rąk do rąk, gdy zatrzymują się

tam inni handlarze. Carthage City jest już pewnie suche jak bycze wymię. I oto

zjawia się Hooch z krypą wyładowaną bardziej niż kiedykolwiek widzieli. I tym

razem dobrze mu zapłacą, to pewne.

Bill Harrison może się puszyć jak paw, zadzierać nosa i nazywać się

gubernatorem, chociaż nikt go nie wybrał ani nikt nie wyznaczył prócz jego

własnej chęci... Ale trzeba mu przyznać, zna się na interesach. Ustawił tych

chłopców w eleganckich mundurach szeregiem na nabrzeżu, równo aż miło popatrzeć.

Mieli nabite muszkiety i byli gotowi zastrzelić każdego Czerwonego, który

zrobiłby chociaż jeden krok w stronę brzegu. I nie była to czysta formalność -

Czerwoni byli spragnieni jak nigdy. Hooch dostrzegł to od razu. Nie podskakiwali

jak dzieci, ma się rozumieć, tylko stali tam, stali i patrzyli, wcale się nie

kryjąc, nie dbając o to, kto ich może zobaczyć, półnadzy, jak zawsze latem.

Stali tak pokornie, gotowi kłaniać się i czołgać, błagać i żebrać, powtarzać:

panie Hooch, jedna beczułka za trzydzieści skór jelenich, tak, to będzie

cudowne, cudowne, panie Hooch, jeden kubek whisky za te dziesięć skórek

piżmowców.

- Hiiha! - wrzasnął Hooch.

Chłopcy od drągów spojrzeli na niego jak na szaleńca, bo nigdy nie widzieli, jak

wyglądali ci Czerwoni dawniej, zanim jeszcze gubernator Harrison wystawił tu

fort. Wtedy nie zniżali się, żeby spojrzeć na Białego, człowiek musiał

wczołgiwać się do ich lepianek, dusić się od dymu i wilgoci, siedzieć, pokazywać

jakieś znaki i gadać w tym ich bełkocie, żeby pozwolili mu handlować. A potem

Czerwoni stali dookoła z łukami i włóczniami, a człowiek się trząsł, żeby

przypadkiem nie doszli do wniosku, że jego skalp wart jest więcej niż towar.

Teraz już nie. Teraz nie mieli u siebie ani jednej sztuki broni. Teraz tylko

wywieszali języki, czekając na alkohol. I będą pić i pić, i pić, i pić, i pić,

aż hiiha! padną trupem, zanim skończą z piciem, a to najlepsze, najlepsze, co

może się zdarzyć. Dobry Czerwony to wyłącznie martwy Czerwony, Hooch zawsze to

powtarzał. A on i Bill Harrison wprowadzili takie porządki, że Czerwoni zdychali

od whisky w dobrym tempie, w dodatku płacąc za ten przywilej.

Dlatego cumując do nabrzeża w Carthage City, Hooch był zadowolony jak mało kto.

Sierżant zasalutował mu nawet, patrzcie tylko! Całkiem inaczej, niż traktowali

go szeryfowie Stanów Zjednoczonych jeszcze w Suskwahenny. Zachowywali się tak,

jakby był gnojem zeskrobanym z deski w wychodku. Tutaj, w nowym kraju, do ludzi

wolnego ducha, takich jak on, wszyscy odnosili się jak do dżentelmenów. Bardzo

to Hoochowi odpowiadało. Niech sobie ci pionierzy ze swoimi brzydkimi żonami i

chudymi bachorami rąbią drzewa i grzebią się w ziemi, niech hodują kukurydzę i

świnie, żeby przeżyć. To nie dla Hoocha. Przybędzie tam o wiele, wiele później,

kiedy pola będą już zasiane i piękne, a domy staną w równych rządkach wzdłuż

ulic. Wtedy wyjmie swoje pieniądze i kupi sobie największy dom w mieście, wtedy

bankier zejdzie z chodnika w błoto, żeby zrobić mu przejście, a burmistrz będzie

się do niego zwracał "szanowny panie". A może Hooch sam się zdecyduje zostać

burmistrzem...

To oznaczał salut sierżanta. Przepowiadał przyszłość Hoocha.

Hooch zszedł na brzeg.

- Rozładujemy tutaj, panie Hooch - powiedział sierżant.

- Mam listę przewozową - odparł Hooch. - Więc niech twoi chłopcy nie próbują

czegoś ściągnąć. Chociaż, sam nie wiem skąd, jest tam chyba beczułka dobrej

żytniej whisky, której jakoś nie policzyliśmy. Założę się, że nikt nie zauważy

jej zniknięcia.

- Będziemy bardzo ostrożni, proszę pana - zapewnił sierżant, ale uśmiechał się

tak szeroko, że pokazywał tylne zęby.

Hooch wiedział, że sierżant znajdzie jakiś sposób, żeby zachować dla siebie

większą część tej dodatkowej beczułki. Jeśli jest głupi, po trochu sprzeda tę

whisky Czerwonym. Nie wzbogaci się na połowie beczułki. Nie, jeśli sierżant jest

sprytny, podzieli się swoją połową - szklaneczka po szklaneczce - z oficerami,

którzy mogą dać mu awans. A po pewnym czasie ten sierżant nie będzie już

wychodził na brzeg przyjmować krypy. O nie, będzie siedział w kwaterach

oficerskich, z piękną żoną w sypialni i dobrą stalową szablą u boku.

Hooch nigdy by tego sierżantowi nie powiedział. Uważał, że jak ktoś nie ma dość

rozumu, żeby robić co należy, to tłumaczenie nie pomoże. A jeśli ma dość rozumu,

nie potrzebuje, żeby mu handlarz whisky mówił, co powinien robić.

- Gubernator Harrison chce pana widzieć - oznajmił sierżant.

- A ja chcę widzieć jego - odparł Hooch. - Ale najpierw muszę się wykąpać,

ogolić i przebrać.

- Gubernator mówił, żeby się pan zatrzymał w starej rezydencji.

- Starej? - powtórzył Hooch.

Harrison ledwie cztery lata temu wybudował oficjalną rezydencję. Istniał tylko

jeden powód, żeby tak prędko wznosić nową. - Czyżby gubernator Bill znalazł

sobie żonę?

- Tak jest. Śliczną jak obrazek i dopiero piętnastoletnią. Pochodzi z

Manhattanu, więc nie bardzo mówi po angielsku. A nawet kiedy mówi, nie

przypomina to angielskiego.

Hoochowi to nie przeszkadzało. Dobrze znał holenderski, prawie tak dobrze jak

angielski i o wiele lepiej niż mowę Shaw-Nee. Bez trudu zaprzyjaźni się z żoną

Harrisona. Zastanowił się nawet... ale nie, nie należy odbijać kobiety innemu

mężczyźnie. Hooch nierzadko miał na to ochotę, ale wiedział, że kiedy człowiek

już raz wejdzie na taką ścieżkę, sprawy straszliwie się komplikują. Poza tym nie

potrzebował białej kobiety. Dookoła było dosyć spragnionych squaw.

Skoro Bill Harrison ma już drugą żonę, ciekawe czy sprowadzi tutaj swoje dzieci.

Hooch nie wiedział, jak duzi są chłopcy, ale dość duzi, żeby spodobało im się

życie na pograniczu. Mimo to Hooch miał niejasne wrażenie, że lepiej byłoby dla

nich, gdyby zostali w Filadelfii, ze swoją ciotką. Nie dlatego, że nie powinni

mieszkać w dzikim kraju, ale dlatego, że nie powinni mieszkać za blisko ojca.

Hooch lubił Billa Harrisona, nie można powiedzieć, ale nie wybrałby go na

idealnego opiekuna dla dzieci, nawet dla jego własnych dzieci.

Przystanął przed bramą w palisadzie. Musiał przyznać, że robiła wrażenie. Obok

typowych heksów i amuletów, które miały strzec przed nieprzyjaciółmi, ogniem i

tak dalej, gubernator Bill przybił tu tablicę szeroką jak sama brama. Wielkimi

literami napisał na niej:

CARTHAGE CITY

i mniejszymi, niżej:

STOLICA STANU WOBBISH

Właśnie czegoś takiego można było się po Billu spodziewać. W pewien sposób

wierzył, że ta tablica jest potężniejsza niż wszystkie heksy. Jako iskra Hooch

wiedział, że na przykład heks chroniący przed pożarem nie przeszkodziłby mu, a

tylko utrudnił rozpalenie ognia w pobliżu. Gdyby jednak rozniecił solidny

płomień gdzie indziej, heks spłonąłby jak wszystko inne. Ale tablica nazywająca

Wobbish stanem, a Carthage jego stolicą... No cóż, mogła posiadać jakąś moc,

władzę nad myślami ludzi. Jeśli powtarza się coś dostatecznie często, ludzie

zaczynają wierzyć, że to prawda, a wkrótce potem staje się to prawdą.

Oczywiście, nie coś w rodzaju "Dziś w nocy księżyc się zatrzyma i zawróci na

niebie", ponieważ żeby to się udało, księżyc musiałby słyszeć te słowa. Ale

jeśli powiedzieć: "Ta dziewczyna jest łatwa" albo "Tamten człowiek to złodziej",

nie ma znaczenia, czy osoba, o której mowa, uwierzy w to czy nie. Wszyscy inni

uwierzą i zaczną ją traktować, jakby to była prawda. Hooch uznał zatem, że kiedy

dostatecznie wielu ludzi zobaczy tablicę nazywającą Carthage stolicą stanu

Wobbish, pewnego dnia słowo stanie się ciałem.

Rzecz w tym, że Hoocha wcale nie obchodziło, czy gubernatorem zostanie Harrison

i założy swoją stolicę w Carthage City, czy ten abstynent, zarozumiały i

cnotliwy Armor-of-God Weaver założy jako gubernator stolicę w Vigor Kościele, na

północy, gdzie strumień Chybotliwego Kanoe wpada do Wobbish. Niech ci dwaj

wojują ze sobą; którykolwiek zwycięży, Hooch zamierzał być człowiekiem bogatym i

robić to, co mu się spodoba. A jeśli nie, cała okolica stanie w płomieniach.

Gdyby Hooch przegrał kiedyś z kretesem, dopilnowałby, żeby nikt inny nie zyskał.

Kiedy iskra nie ma już żadnej nadziei, wciąż jeszcze może wyrównać rachunki. To

jedyny pożytek z bycia iskrą.

Oczywiście, jako iskra dbał zawsze, żeby mieć gorącą wodę do kąpieli, czyli

talent dawał jednak jakieś korzyści. Przyjemnie było zejść z krypy i wrócić do

cywilizowanego życia. Czyste ubranie już czekało i miło w końcu zgolić z brody

ten kłujący zarost. Nie wspominając o tym, że kąpiącej go squaw naprawdę

zależało na dodatkowej porcji whisky. Gdyby Harrison nie przysłał żołnierza,

który stukał do drzwi i wołał, żeby się spieszyć, Hooch mógłby od razu odebrać

pierwszą ratę jej towaru. Zamiast tego wytarł się i ubrał.

Była naprawdę zmartwiona, kiedy ruszył do drzwi.

- Ty wrócić? - zapytała.

- Pewnie, że wrócę - obiecał. - I przyniosę ze sobą beczułkę.

- Byle przed zmrokiem - poprosiła.

- Może tak, a może i nie. Co za różnica?

- Po zmroku wszyscy czerwoni jak ja, poza fortem.

- Ach tak... - mruknął Hooch. - Dobrze, spróbuję wrócić przed zmrokiem. A jeśli

nie, będę o tobie pamiętał. Mogę zapomnieć twoją twarz, ale zapamiętam ręce. To

była bardzo przyjemna kąpiel.

Uśmiechnęła się groteskową imitacją prawdziwego uśmiechu. Hooch nie mógł

zrozumieć, dlaczego Czerwoni już dawno nie wymarli, skoro ich squaw są takie

brzydkie. Ale jeśli człowiek trochę przymknie oczy, sąuaw zupełnie wystarczy,

póki się nie wróci do normalnych kobiet.

Harrison zbudował nie tylko nową rezydencję. Dodał też spory kawałek palisady,

tak że fort urósł prawie dwukrotnie.

A wzdłuż całej palisady biegł solidny parapet. Harrison był gotów do wojny.

Hooch zaniepokoił się nie na żarty. W czasie wojny handel whisky nie szedł zbyt

dobrze. Czerwoni, którzy walczyli w bitwach, nie byli tymi, którzy pili alkohol.

Hooch tak często widywał ten drugi ich rodzaj, że prawie zapomniał o istnieniu

pierwszego. Zauważył też działo. Nie, dwa działa. Stanowczo wyglądało to

groźnie.

Harrison nie urządził sobie biura w rezydencji. Mieściło się w innym, całkiem

nowym budynku sztabowym. Gabinet Harrisona zajmował południowo-zachodni róg,

gdzie jest najwięcej światła. Hooch zauważył, że - oprócz zwykłego oddziału

żołnierzy na warcie i grupy zajętych papierami oficerów - w budynku sztabu

siedzi albo leży kilku Czerwonych. Oczywiście, to oswojeni Czerwoni Harrisona -

zawsze trzymał paru pod ręką.

Tyle że było ich tu więcej niż zwykle, a Hooch rozpoznał tylko Lollę-Wossiky.

Ten jednooki Shaw-Nee był najbardziej zapitym Czerwonym, który jeszcze nie

umarł. Nawet inni Czerwoni nabijali się z niego, takim był pijakiem. Prawdziwa

szmata.

Najzabawniejsze, że to Harrison osobiście zastrzelił ojca Lolli-Wossiky - jakieś

piętnaście lat temu, kiedy Lolla-Wossiky był całkiem mały, stał obok i patrzył.

Harrison opowiadał o tym czasem przy Lolli-Wossiky, a jednooki pijak tylko kiwał

głową, śmiał się, szczerzył zęby i zachowywał tak, jakby nie miał krzty rozumu

ani ludzkiej godności. Hooch w życiu nie widział gorszego, obrzydliwszego

Czerwonego. Nie obchodziła go nawet zemsta za śmierć ojca, byle tylko dostał

swoją whisky. Nie, Hooch wcale się nie zdziwił, że Lolla-Wossiky leży na

podłodze przed gabinetem Harrisona, tak że za każdym razem otwierane drzwi walą

go prosto w tyłek. Niesamowite, ale nawet teraz, kiedy od czterech miesięcy nikt

nie dowoził do Carthage City whisky, Lolla-Wossiky potrafił się jakoś zaprawić.

Zobaczył wchodzącego Hoocha, uniósł się na łokciu, pomachał ręką i bez słowa

zwalił się na podłogę.

Chustka zsunęła mu się z głowy, odsłaniając pusty oczodół z zapadniętą powieką.

Hooch miał uczucie, że to puste oko go obserwuje. Nie lubił tego uczucia. Nie

lubił Lolli-Wossiky. Harrison chętnie trzymał przy sobie takie nędzne kreatury -

prawem kontrastu lepiej się prezentował we własnych oczach, zgadywał Hooch. Ale

Hooch nie lubił patrzeć na tak godne pogardy egzemplarze człowieczeństwa.

Dlaczego Lolla-Wossiky jeszcze nie umarł?

Oderwał wzrok od pijanego jednookiego Czerwonego i miał właśnie otworzyć drzwi

do gabinetu Harrisona, gdy spojrzał w oczy innego człowieka. Śmieszne: przez

moment miał wrażenie, że to znów Lolla-Wossiky... Tak byli podobni. Tylko że to

był Lolla-Wossiky z dwoma oczami i wcale nie pijany, o nie. Ten Czerwony musiał

mieć jakieś sześć stóp od pięt po skalp, kiedy tak opierał się o ścianę; na

wygolonej głowie pozostał jeden kosmyk włosów; nosił czyste ubranie. Stał

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.