[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cara Colter
Nie jesteś sama
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czterdzieści dni przed świętami...
Dźwięk dzwonka rozległ się niczym wystrzał. Michael
Brewster jęknął, przewrócił się na bok i otworzył jedno oko.
Przez zieleń przewróconej butelki po piwie dostrzegł tarczę
budzika. Dochodziła szósta.
Ranek czy wieczór? Ranek, zdecydował. Kto może nacho-
dzić mnie o tej porze, pomyślał oburzony, nakrywając głowę
poduszką. Intruz jednak nie przestawał dzwonić. Złorzecząc
i klnąc pod nosem, Michael zwlókł się z łóżka i włożył dżinsy.
Boso i bez koszuli ruszył do drzwi. Otworzył je szarpnięciem,
nieczuły na rześkie listopadowe powietrze, które wtargnęło do
domu. Widząc gościa, powstrzymał cisnące się na wargi słowa.
Na progu stał pan Theodore, który wyglądał jak krasno-
ludek z bajki.
- Dzieńdoberek.
Przez chwilę miał ochotę zatrzasnąć drzwi, w końcu jed-
nak rozsądek wziął górę. Pan Theodore stanowił część mi-
łych wspomnień z dzieciństwa, szczególnie cennych teraz,
gdy wrócił do domu, w którym się wychował. Znów ma za
sąsiada człowieka, z którego ogrodu podkradał ze starszym
bratem Brianem kwiaty dla mamy, któremu łamali gałęzie
ukochanej jabłonki, wspinając się po jabłka, i któremu cią-
gle robili jakieś psikusy.
Z powodu tych wspomnień był początkowo bardzo ostroż-
ny, gdy pan Theodore zaproponował mu pracę. Michael, cieśla
z zawodu, był teraz tak bogaty, że nie musiał pracować do koń-
ca życia. Obawiał się też pouczeń i dobrych rad. Starszy pan
mógł mieć takie zapędy, skoro śpiewał w kościelnym chórze,
lubił dyskusje o Dalajlamie i czytywał filozoficzne dzieła.
Z czasem jednak Michael odkrył, że to właśnie jego star-
szawy sąsiad może mieć receptę na rozpacz, z którą uczył się
żyć. Wszyscy inni, nieproszeni, dawali mu dobre rady i bar-
dzo chętnie rozprawiali o życiu i śmierci.
Pan Theodore zachowywał się zupełnie inaczej. Kiedy
Michael naprawiał schody lub wymieniał mu okna, staru-
szek zabawiał go rozmową na temat hodowli geranium lub
rozważał, która z pań w okolicy piecze najlepsze ciasteczka.
Gdy jedna praca dobiegała końca, jak za dotknięciem cza-
rodziejskiej różdżki pojawiała się następna. Ale przecież nie
o szóstej rano!
- Tak sobie myślałem...
Michael westchnął i spróbował zgadnąć, czego jeszcze nie
naprawił w domu obok? Dachu? Zlewu?
Mimo złości odczuwał też ulgę. Dzięki tej wizycie dziś
znów będę miał coś do roboty, pomyślał. Instynktownie wy-
czuwał, że bez tego byłby jeszcze bardziej zagubiony. Tak jak
wtedy, gdy pogrążył się w świecie telewizji, dopóki na jego
progu nie zjawił się pan Theodore i nie odciągnął go od gi-
gantycznego ekranu plazmowego. Zresztą ekskluzywny ze-
staw telewizyjny był jedynym zakupem, którego dokonał Mi-
chael po otrzymaniu niewyobrażalnej sumy pieniędzy.
Nigdy się nie spodziewał, że w wieku dwudziestu siedmiu
lat wejdzie w posiadanie tak znacznej fortuny. Ale było to ra-
czej przekleństwo niż błogosławieństwo. Oddałby te pienią-
dze bez zastanowienia, gdyby tylko...
- ...o świątecznych dekoracjach - dokończył radośnie pan
Theodore i zauważył skonsternowane spojrzenie Michaela. -
Już prawie święta! Mamy piętnasty listopada - oznajmił. -
Zawsze tego dnia zaczynam stroić dom.
Michael już go nie słuchał. Święta. Mimo że zauważył zmia-
nę pogody i coraz częstsze dekoracje sklepowe, jakoś nie uświa-
domił sobie, że nadciągają święta. To już, myślał spanikowany.
Przed oczami mignęło mu wspomnienie matki piekącej ciasta
i zmieszany zapach wody po goleniu ojca oraz choinki, śmiech
brata i dźwięk rozdzieranego papieru na prezentach...
Poczucie starty niosło niemal fizyczny ból. Znów po-
wróciło pytanie, które gnębiło go podczas bezsennych nocy,
a w dzień sprawiało, że pił za dużo piwa albo bezmyślnie ga-
pił się w telewizor. Chciał zepchnąć je do podświadomości,
ale wreszcie wyrwało się na wolność.
- Jak ja to przetrwam? - szepnął z rozpaczą.
Kiedy pan Theodore delikatnie dotknął jego ramienia,
Michael spojrzał w błękitne, pozbawione wieku oczy, pełne
wewnętrznej siły i współczucia.
- Znajdź kogoś, kto cierpi bardziej niż ty, i mu pomóż -
odezwał się staruszek.
Michael wypuścił długo wstrzymywany oddech. To nie
jest żadne rozwiązanie. Nikt nie może cierpieć bardziej niż
on. Nikt.
- Gdzie trzyma pan światełka? - burknął.
Okazało się, że w garażu, z resztą świątecznych dekoracji.
Było ich tyle, że nawet Święty Mikołaj przegrałby w zawo-
dach na najlepiej udekorowany dom. Sznury lampek ciąg-
nęły się kilometrami. Była też figurka Świętego Mikołaja
machająca ręką, i zaprzęg reniferów z saniami. Do tego peł-
nowymiarowe postaci świętego Józefa i Marii wraz ze stajen-
ką i osiołkiem.
Michael właśnie walczył z upartą bestią, której nijak nie
mógł wyciągnąć z garażu, kiedy podszedł do niego pan
Theodore i podał mu niewielką karteczkę.
- To, o czym wcześniej rozmawialiśmy - oznajmił enig-
matycznie i poklepał sklejkowy zad osła.
Potem zerknął na odkryte ramiona Michaela, zadrżał, po-
kręcił głową i zniknął we wnętrzu domu.
O czym to my rozmawialiśmy? - zastanowił się Micha-
el. Potrzebował powodu do życia, liny ratunkowej, a nie
cytatu z Biblii, filozofii czy wypowiedzi Dalajlamy. Zwal-
czył jednak chęć zgniecenia karteczki w kulkę i wyrzuce-
nia do śmieci.
Dotąd pan Theodore nie uszczęśliwiał go złotymi myśla-
mi. Może rzeczywiście podsunął mi coś, czego się będę mógł
chwycić, pomyślał Michael, rozkładając złożony papier. Oka-
zało się, że to adres w kiepskiej dzielnicy. „Znajdź kogoś, kto
cierpi bardziej niż ty i mu pomóż". To niemożliwe, zdecydo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Cara Colter
Nie jesteś sama
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czterdzieści dni przed świętami...
Dźwięk dzwonka rozległ się niczym wystrzał. Michael
Brewster jęknął, przewrócił się na bok i otworzył jedno oko.
Przez zieleń przewróconej butelki po piwie dostrzegł tarczę
budzika. Dochodziła szósta.
Ranek czy wieczór? Ranek, zdecydował. Kto może nacho-
dzić mnie o tej porze, pomyślał oburzony, nakrywając głowę
poduszką. Intruz jednak nie przestawał dzwonić. Złorzecząc
i klnąc pod nosem, Michael zwlókł się z łóżka i włożył dżinsy.
Boso i bez koszuli ruszył do drzwi. Otworzył je szarpnięciem,
nieczuły na rześkie listopadowe powietrze, które wtargnęło do
domu. Widząc gościa, powstrzymał cisnące się na wargi słowa.
Na progu stał pan Theodore, który wyglądał jak krasno-
ludek z bajki.
- Dzieńdoberek.
Przez chwilę miał ochotę zatrzasnąć drzwi, w końcu jed-
nak rozsądek wziął górę. Pan Theodore stanowił część mi-
łych wspomnień z dzieciństwa, szczególnie cennych teraz,
gdy wrócił do domu, w którym się wychował. Znów ma za
sąsiada człowieka, z którego ogrodu podkradał ze starszym
bratem Brianem kwiaty dla mamy, któremu łamali gałęzie
ukochanej jabłonki, wspinając się po jabłka, i któremu cią-
gle robili jakieś psikusy.
Z powodu tych wspomnień był początkowo bardzo ostroż-
ny, gdy pan Theodore zaproponował mu pracę. Michael, cieśla
z zawodu, był teraz tak bogaty, że nie musiał pracować do koń-
ca życia. Obawiał się też pouczeń i dobrych rad. Starszy pan
mógł mieć takie zapędy, skoro śpiewał w kościelnym chórze,
lubił dyskusje o Dalajlamie i czytywał filozoficzne dzieła.
Z czasem jednak Michael odkrył, że to właśnie jego star-
szawy sąsiad może mieć receptę na rozpacz, z którą uczył się
żyć. Wszyscy inni, nieproszeni, dawali mu dobre rady i bar-
dzo chętnie rozprawiali o życiu i śmierci.
Pan Theodore zachowywał się zupełnie inaczej. Kiedy
Michael naprawiał schody lub wymieniał mu okna, staru-
szek zabawiał go rozmową na temat hodowli geranium lub
rozważał, która z pań w okolicy piecze najlepsze ciasteczka.
Gdy jedna praca dobiegała końca, jak za dotknięciem cza-
rodziejskiej różdżki pojawiała się następna. Ale przecież nie
o szóstej rano!
- Tak sobie myślałem...
Michael westchnął i spróbował zgadnąć, czego jeszcze nie
naprawił w domu obok? Dachu? Zlewu?
Mimo złości odczuwał też ulgę. Dzięki tej wizycie dziś
znów będę miał coś do roboty, pomyślał. Instynktownie wy-
czuwał, że bez tego byłby jeszcze bardziej zagubiony. Tak jak
wtedy, gdy pogrążył się w świecie telewizji, dopóki na jego
progu nie zjawił się pan Theodore i nie odciągnął go od gi-
gantycznego ekranu plazmowego. Zresztą ekskluzywny ze-
staw telewizyjny był jedynym zakupem, którego dokonał Mi-
chael po otrzymaniu niewyobrażalnej sumy pieniędzy.
Nigdy się nie spodziewał, że w wieku dwudziestu siedmiu
lat wejdzie w posiadanie tak znacznej fortuny. Ale było to ra-
czej przekleństwo niż błogosławieństwo. Oddałby te pienią-
dze bez zastanowienia, gdyby tylko...
- ...o świątecznych dekoracjach - dokończył radośnie pan
Theodore i zauważył skonsternowane spojrzenie Michaela. -
Już prawie święta! Mamy piętnasty listopada - oznajmił. -
Zawsze tego dnia zaczynam stroić dom.
Michael już go nie słuchał. Święta. Mimo że zauważył zmia-
nę pogody i coraz częstsze dekoracje sklepowe, jakoś nie uświa-
domił sobie, że nadciągają święta. To już, myślał spanikowany.
Przed oczami mignęło mu wspomnienie matki piekącej ciasta
i zmieszany zapach wody po goleniu ojca oraz choinki, śmiech
brata i dźwięk rozdzieranego papieru na prezentach...
Poczucie starty niosło niemal fizyczny ból. Znów po-
wróciło pytanie, które gnębiło go podczas bezsennych nocy,
a w dzień sprawiało, że pił za dużo piwa albo bezmyślnie ga-
pił się w telewizor. Chciał zepchnąć je do podświadomości,
ale wreszcie wyrwało się na wolność.
- Jak ja to przetrwam? - szepnął z rozpaczą.
Kiedy pan Theodore delikatnie dotknął jego ramienia,
Michael spojrzał w błękitne, pozbawione wieku oczy, pełne
wewnętrznej siły i współczucia.
- Znajdź kogoś, kto cierpi bardziej niż ty, i mu pomóż -
odezwał się staruszek.
Michael wypuścił długo wstrzymywany oddech. To nie
jest żadne rozwiązanie. Nikt nie może cierpieć bardziej niż
on. Nikt.
- Gdzie trzyma pan światełka? - burknął.
Okazało się, że w garażu, z resztą świątecznych dekoracji.
Było ich tyle, że nawet Święty Mikołaj przegrałby w zawo-
dach na najlepiej udekorowany dom. Sznury lampek ciąg-
nęły się kilometrami. Była też figurka Świętego Mikołaja
machająca ręką, i zaprzęg reniferów z saniami. Do tego peł-
nowymiarowe postaci świętego Józefa i Marii wraz ze stajen-
ką i osiołkiem.
Michael właśnie walczył z upartą bestią, której nijak nie
mógł wyciągnąć z garażu, kiedy podszedł do niego pan
Theodore i podał mu niewielką karteczkę.
- To, o czym wcześniej rozmawialiśmy - oznajmił enig-
matycznie i poklepał sklejkowy zad osła.
Potem zerknął na odkryte ramiona Michaela, zadrżał, po-
kręcił głową i zniknął we wnętrzu domu.
O czym to my rozmawialiśmy? - zastanowił się Micha-
el. Potrzebował powodu do życia, liny ratunkowej, a nie
cytatu z Biblii, filozofii czy wypowiedzi Dalajlamy. Zwal-
czył jednak chęć zgniecenia karteczki w kulkę i wyrzuce-
nia do śmieci.
Dotąd pan Theodore nie uszczęśliwiał go złotymi myśla-
mi. Może rzeczywiście podsunął mi coś, czego się będę mógł
chwycić, pomyślał Michael, rozkładając złożony papier. Oka-
zało się, że to adres w kiepskiej dzielnicy. „Znajdź kogoś, kto
cierpi bardziej niż ty i mu pomóż". To niemożliwe, zdecydo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]