[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TRUMAN CAPOTE
ŚNIADANIE U TIFFANY’EGO
Przekład Rafał Śmietana
Zawsze wracam pamięcią do miejsc, gdzie kiedyś mieszkałem, do domów i ich
otoczenia. I tak na przykład przy jednej z ulic Siedemdziesiątych we wschodniej części
Manhattanu jest elegancka kamienica czynszowa, w której mieszkałem na początku
wojny. Miałem tam moje pierwsze nowojorskie mieszkanie. Składało się ono z
jednego pokoju zapchanego starymi meblami ze strychu. Sofa i masywne krzesła obite
były tym szczególnym rodzajem szorstkiego, czerwonego aksamitu, który nasuwa
skojarzenia z upalnym dniem w pociągu. Ściany pokryto sztukateriami w kolorze
przypominającym odcień wyplutego tytoniu. Wszędzie, nawet w łazience, wisiały
zbrązowiałe ze starości sztychy rzymskich ruin. Jedyne okno wychodziło na schody
pożarowe. Mimo to serce mi rosło ilekroć dotykałem schowanego w kieszeni klucza do
mieszkania; choć takie ponure, było przecież moje własne, było pierwsze, miałem tam
swoje książki i słoje pełne niezastruganych ołówków - wszystko, czego we własnym
pojęciu potrzebowałem, by spełnić swoje marzenie i zostać pisarzem.
Nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby napisać o Holly Golightly i pewnie nigdy
nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie rozmowa z Joe Bellem, która na nowo
ożywiła wspomnienie o niej.
Holly Golightly mieszkała w tej samej kamienicy; zajmowała mieszkanie
dokładnie pod moim. Natomiast Joe Bell prowadził bar na rogu Lexington Avenue;
zresztą nadal go prowadzi. Holly i ja chadzaliśmy tam sześć, siedem razy dziennie, nie
na drinka, nie zawsze na drinka, ale żeby zadzwonić. W czasie wojny trudno było o
własny telefon. Ponadto Joe dobrze radził sobie z przyjmowaniem wiadomości, co w
przypadku Holly nie stanowiło tylko drobnej przysługi, jako że otrzymywała ich
mnóstwo.
Było to oczywiście dawno temu i aż do zeszłego tygodnia nie widziałem Joe
Bella przez całe lata. Czasem dzwoniliśmy do siebie i kilka razy, kiedy akurat
znajdowałem się w pobliżu, wstąpiłem do jego baru, ale tak naprawdę nigdy nie
byliśmy bliskimi przyjaciółmi, nie licząc faktu, że obaj przyjaźniliśmy się z Holly
Golightly. Joe sam przyznaje, że nie ma łatwego charakteru. Mawia, że to z powodu
jego starokawalerstwa i nadkwasoty. Każdy, kto go zna, powie, że ciężko się z nim
rozmawia. Właściwie jest to niemożliwe, jeśli nie podzielasz jego fiksacji. Holly jest
jedną z nich. Inne to hokej, wyżły weimarskie, „Niedzielna dziewczyna” (serial
radiowy, którego słucha od piętnastu lat) oraz Gilbert & Sullivan
- Joe twierdzi, że
jest krewnym któregoś z nich, ale nigdy nie pamiętam którego.
1 William S. Gilbert (1836 - 1911) - dramatopisarz ang., autor m. in. komediowych librett operowych,
Arthur Sullivan (1842 - 1900) - kompozytor ang., autor muzyki do librett W.S. Gilberta.
 Tak więc gdy w zeszły wtorek wieczorem zadzwonił telefon i usłyszałem w
słuchawce: „Tu Joe Bell”, wiedziałem, choć nie powiedział tego wprost, że musi
chodzić o Holly. Zaskrzeczał tylko: „Czy mógłby pan wpaść? To ważne”, a w jego
żabim głosie brzmiało podniecenie.
Złapałem taksówkę w październikowej ulewie. Po drodze przyszło mi na myśl,
że ona może tam być, że znowu zobaczę Holly.
Ale na miejscu nie było nikogo oprócz właściciela. W porównaniu z innymi
barami na Lexington Avenue, ten jest dość spokojny. Nie pyszni się neonem ani
telewizorem. Dwa stare lustra odbijają pogodę za oknem, a za barem, we wnęce
otoczonej zdjęciami gwiazd hokeja, stoi zawsze duży wazon pełny świeżych kwiatów,
które Joe sam pieczołowicie układa. To właśnie robił, kiedy wszedłem.
- Rzecz jasna - powiedział wciskając mieczyka głęboko do wazonu. - Rzecz
jasna, nie ściągałbym tu pana, gdybym nie chciał usłyszeć pańskiego zdania. Stało się
coś dziwnego. Bardzo dziwnego.
- Miał pan wieści od Holly?
Pogładził palcem liść, jakby nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Niski
człowieczek z siwą, rozczochraną czupryną na kształtnej głowie. Miał kościstą twarz o
ostrych rysach, twarz, która lepiej pasowałaby do kogoś dużo wyższego. Zawsze
wyglądał na poparzonego przez słońce. Teraz poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Właściwie nie od niej, to znaczy, sam nie wiem. Dlatego potrzebna mi pańska
opinia. Skomponuję panu drinka, coś nowego. Nazywa się Biały Anioł - powiedział
mieszając wódkę z ginem, bez wermutu. Kiedy popijałem otrzymane dzieło, Joe Bell
stał, ssąc tabletkę na żołądek i przeżuwając w myślach to, co chciał mi powiedzieć.
Wreszcie zapytał:
- Pamięta pan I. Y. Yunioshiego? Tego z Japonii.
- Z Kalifornii - odrzekłem, bo pamiętałem go doskonale. Jest fotografem w
jednym z ilustrowanych magazynów i kiedy go poznałem, wynajmował kawalerkę na
ostatnim piętrze mojej kamienicy.
- Niech mi pan nie miesza w głowie. Chodzi o to, czy wie pan, o kim mówię.
Dobra. No więc któż tu wczoraj wparadował? Ano pan I.Y. Yunioshi we własnej
osobie. Nie widziałem go chyba ze dwa lata. A wie pan, gdzie on był przez te dwa lata?
- W Afryce.
Joe Bell przerwał ssanie tabletki i zmrużył oczy.
- Skąd pan wie?
- Przeczytałem u Winchell
Co zresztą było prawdą.
Z brzękiem otworzył szufladę kasy i wyciągnął z niej żółtą kopertę.
- A o tym Winchell też pisał?
W kopercie znajdowały się trzy zdjęcia, mniej więcej takie same, choć zrobione
z różnych ujęć. Wysoki szczupły Murzyn, odziany w perkalową przepaskę, z
nieśmiałym, a zarazem dumnym uśmiechem, pokazywał dziwaczną drewnianą rzeźbę,
wydłużoną dziewczęcą główkę o włosach krótkich i gładkich, jak włosy młodzieńca. Z
jej wąskiej twarzy wystawały za duże łagodne drewniane oczy, usta szerokie,
przerysowane, trochę jak usta klauna. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na dość
prymitywną robotę, lecz po chwili nagle uderzało łudzące podobieństwo do Holly
Golightly. Przynajmniej o tyle, o ile ciemny, nieruchomy przedmiot może być do niej
podobny...
- I co pan na to? - zapytał Joe Bell, usatysfakcjonowany moim zdumieniem.
- Podobne do niej.
- Słuchaj, chłopcze - powiedział uderzając dłonią o ladę - to ona. Jestem tego
pewien jak własnego imienia. Ten mały Japoniec poznał ją od razu.
- Widział ją? W Afryce?
- No nie, widział tylko ten posążek. Ale wychodzi na to samo. Niech pan sam
przeczyta - rzekł, odwracając jedno ze zdjęć. Widniał na nim napis: Rzeźba w drewnie,
Plemię S, Tococul, Anglia Wschodnia, Boże Narodzenie, 1956.
- Japoniec powiedział... - i tu powtórzył historię, która przedstawiała się
następująco: W Boże Narodzenie pan Yunioshi wraz ze swoim aparatem, mijał
właśnie Tococul, nieciekawą wioskę na odludziu, zwykłą zbieraninę lepianek, z
małpami na podwórkach i myszołowami na dachach. Już miał ruszać w dalszą drogę,
gdy nagle ujrzał Murzyna, który, siedząc na progu chaty, wycinał w drewnianej lasce
kształty małp. Wywarły na nim duże wrażenie, więc poprosił rzeźbiarza, by pokazał
mu więcej swoich prac. Wtedy Murzyn przyniósł rzeźbę dziewczęcej główki. Zdaniem
Joego, pan Yunioshi miał wrażenie, że śni. Kiedy zaproponował Murzynowi, że kupi
rzeźbę, ten zakrył dłonią okolice genitaliów (w wyrazistym geście porównywalnym z
naszym kładzeniem ręki na sercu) i odmówił. Nie skusił go funt soli i dziesięć
dolarów, ani zegarek, dwa funty soli i dwadzieścia dolarów. Pan Yunioshi chciał
przynajmniej dowiedzieć się, jak powstała rzeźba. Zdobycie tej informacji kosztowało
go i sól, i zegarek, a historię opowiedziano mu w lokalnym narzeczu, łamanej
2 Walter Winchell (1897 - 1972) - amerykański dziennikarz, zajmujący się głównie plotkami z życia
sławnych ludzi, prowadził rubryki towarzyskie w nowojorskich czasopismach.
 angielszczyźnie i na migi. Wyglądało na to, że minionej wiosny pojawiła się w wiosce
trzyosobowa grupa białych na koniach. Młoda kobieta i dwóch mężczyzn. Mężczyźni z
przekrwionymi od wysokiej gorączki oczyma, trzęsąc się z febry, zostali zmuszeni do
pozostania na kilka tygodni w odosobnionej chacie, podczas gdy młoda kobieta, której
spodobał się rzeźbiarz,
dzieliła z nim matę.
- W to nie wierzę - oświadczył Joe Bell z pewnym niesmakiem. - Wiem, na co ją
stać, ale nie sądzę, żeby zdobyła się na coś takiego.
- A co potem?
- Nic. - Wzruszył ramionami. - Po prostu odjechała tak, jak i przyjechała, na
koniu.
- Sama czy z tymi mężczyznami? Joe Bell mrugnął.
- Chyba z nimi. Japoniec wszędzie potem o nią pytał. Ale nikt więcej jej nie
widział. - Potem, jakby wyczuwając moje rozczarowanie i stanowczo się od niego
odżegnując, dodał: - Musi pan przyznać jedno, to pierwsza konkretna
wiadomość o
niej od... - próbował policzyć na palcach, ale mu ich nie starczyło - ...Bóg wie jak
dawna. Mam tylko nadzieję, mam nadzieję, że jest bogata. Na pewno jest bogata.
Trzeba sporo pieniędzy, żeby tak bez celu włóczyć się po Afryce.
- Najprawdopodobniej jej noga nawet nie postała w Afryce - powiedziałem,
święcie w to wierząc. A jednak mogłem ją tam sobie wyobrazić - to było miejsce, które
do niej pasowało. No i ta rzeźba. Jeszcze raz rzuciłem okiem na zdjęcie.
- Skoroś pan taki mądry, to gdzie ona teraz jest?
- Nie żyje. Albo siedzi w domu wariatów. Albo wyszła za mąż. Myślę, że wyszła
za mąż, trochę się ustatkowała i mieszka sobie w Nowym Yorku.
Joe zastanowił się przez chwilę.
- Niemożliwe - rzekł potrząsając głową - i nawet powiem panu dlaczego. Gdyby
tu mieszkała, dawno bym ją spotkał. Jeśli człowiek, który lubi spacerować, ktoś taki,
jak ja, łazi po tym mieście przez dziesięć czy dwanaście lat, cały czas wypatrując jednej
jedynej osoby i nigdzie jej nie widzi, to jakim cudem ona może tu być? Ciągle widzę
coś, co przypomina mi Holly, w każdym małym tyłeczku, każdej chudziutkiej
dziewczynie, która idzie ulicą pewnym i szybkim krokiem... - przerwał, zdając sobie
nagle sprawą, jak uważnie mu się przyglądam. - Myśli pan, że jestem stuknięty?
- Nie, po prostu nie wiedziałem, że pan ją kochał. I to tak bardzo.
Natychmiast pożałowałem tych słów, speszyły go. Zgarnął zdjęcia i włożył je z
powrotem do koperty. Zerknąłem na zegarek. Nigdzie mi się nie śpieszyło, ale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.