[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
CANDICE PROCTOR
Harfa
2
1
Nowa Południowa Walia, wrzesień 1808
Kapitan Hayden St. John stał pod okapem brzydkiego bloku więziennego w
Parramatta i patrzył, jak nadzorczyni i strażnik wloką ku niemu kobietę wśród ulewnego
deszczu. Gwałtowna wiosenna burza szybko zmieniła niebrukowany dziedziniec więzienia w
zdradzieckie grzęzawisko żółtego błota. Deszcz siekł kryty gontem dach i opadał na mokrą
ziemię, wypełniając powietrze zapachem stęchlizny.
Błoto oblepiało postrzępioną czerwoną pelerynę kobiety i zadartą do kolan brzydką,
niemodną suknię z taniego brązowego materiału. Kobieta miała pochyloną głowę, jej ciemne
włosy w pozlepianych strąkach opadały na bladą zapadniętą twarz. Wyglądała, jak
wyciągnięta z rynsztoka - z którego bez wątpienia tu przybyła. Niespodziewanie szarpnęła się
z całej siły.
- Puść mnie, ty zawszona, pijana jędzo!
Hayden oparł się o skruszały ceglany mur i wyjął cygaro z kieszeni kamizelki. Jak na
tak wychudzone stworzenie miała w sobie zaskakująco dużo siły. Jakimś cudem udało jej się
wyrwać rękę z uchwytu nadzorczyni, by natychmiast wolną dłonią wpić się w ramię
strażnika. Zaskoczony mężczyzna zawył z bólu i zwolnił uchwyt. Odwróciła się i popędziła
ku otwartej bramie.
Hayden włożył cygaro do ust i wydał odgłos będący czymś pośrednim pomiędzy
wypuszczanym powietrzem a chichotem. Nadzorczyni Sarah Gooding rzuciła się w pogoń za
dziewczyną, lecz na odgłos śmiechu Haydena przystanęła. Deszcz skapywał z jej bulwiastego
czerwonego nosa i przekrzywionego czepka.
- Mówiłam panu, że jest szalona! - zawołała, machnąwszy tłustym ramieniem. -
Zachowuje się tak, jakby nigdy przedtem żadna kobieta nie pochowała dziecka. Chce ją pan,
kapitanie? To niech ją pan bierze.
Kobieta dobiegła przez ten czas do połowy dziedzińca fabryki. Hayden zastanawiał
się, dokąd tak pędzi. Nawet gdyby udało jej się wybiec z dziedzińca, nie miała szans na
ucieczkę z kolonii. Cała karna kolonia była więzieniem.
Oficjalnie Kobieca Fabryka w Parramatta była zarówno miejscem pracy, jak i
więzieniem kobiet zesłanych z Brytanii do Nowej Południowej Walii. Lecz dla mężczyzn,
którzy przychodzili tu, by wybrać sobie kobietę, pełniła rolę czegoś pomiędzy domem
publicznym a targowiskiem niewolników. Tyle że te kobiety otrzymywało się za darmo.
Podmuch wiatru załopotał rozpiętymi polami płaszcza Haydena i omal nie zerwał mu
z głowy szerokoskrzydłego kapelusza. Oderwał się od ściany, z niezapalonym cygarem w
zębach, i szybko ruszył długimi krokami przez grząski dziedziniec. Kobieta dobiegała już do
bramy, kiedy nagle pośliznęła się i rozpaczliwie machając rękami, upadła twarzą w błoto...
Bryony Wentworth leżała oszołomiona, ciężko oddychając. Kiedy spróbowała wstać,
jej ręce i kolana głęboko zapadły się w zimne, lepkie błoto. Krople deszczu spływały jej do
oczu. Otarła twarz wierzchem dłoni. Myślała teraz tylko o jednym - o tym, by wrócić do
swego dziecka. Spróbowała wstać, ale musiała zaczepić o coś spódnicą i nie mogła się
podnieść. Odwróciła się i z całej siły pociągnęła materiał spierzchniętą dłonią, lecz po chwili
znieruchomiała, zauważywszy czarny but na ubłoconym kraju sukni pomiędzy jej nogami.
Był to wysoki czarny but wypucowany na wysoki połysk pod rozbryzganym błotem,
but człowieka piastującego ważne stanowisko. Miał srebrne ostrogi, zazwyczaj noszone przez
oficerów kawalerii. Nad błyszczącymi butami zobaczyła potężnie umięśnione uda w
skórzanych spodniach do konnej jazdy. Musiała unieść głowę, by zobaczyć więcej. Peleryna
mężczyzny rozchyliła się, odsłaniając niepokojąco duży i groźny nóż przypasany do wąskich
bioder. Przełknęła z trudem, powoli przesuwając wzrok w górę, ku jedwabnej kamizelce i
3
niezwykle szerokim ramionom, okrytym płócienną koszulą z rozchylonym kołnierzykiem i
chustką, zamiast bardziej oficjalnego krawata.
Mężczyzna był tak wysoki, że od zadzierania głowy rozbolał ją kark. Nad białym
kołnierzykiem koszuli zobaczyła szyję opaloną na ciemnozłoty kolor, nadającą mu dziki
wygląd. Miał również ciemne włosy, tak długie, że kędziory opadały mu z tyłu na kołnierz.
Twarz wydawała się złożona z surowych płaszczyzn i ostrych krawędzi. Była to groźna twarz,
z mocnymi wargami o nieco okrutnym wyrazie.
Najbardziej jednak przeraziły ją jego oczy. Były przenikliwe i zimne jak zimowe
niebo. Pomyślała, że jest to najokrutniejszy, najpodlejszy mężczyzna, jakiego widziała.
Gdy się uśmiechnął, utwierdziła się w swoim przekonaniu.
- Dokądś się wybierasz? - zapytał, wykrzywiając usta, w których wciąż trzymał
cygaro.
Bryony z drżeniem zaczerpnęła tchu i popatrzyła na rozmiękłą ziemię. Deszcz siekł jej
głowę i plecy. Zagryzła wargę; poczuła smak wody, słonych łez i gryzącego błota. Usłyszała
uderzenie hubki o krzesiwo i zobaczyła, że mężczyzna spokojnie zapala cygaro - co
wymagało nie lada zręczności przy takiej pogodzie. Zaciągnął się, jego policzki zapadły się
na chwilę. Nawet na nią nie popatrzył. Schował krzesiwo do kieszeni i wydmuchnął dym.
- Jestem Hayden St. John i właśnie zostałaś mi przydzielona jako moja służąca. Zaraz
zdejmę but z twojej spódnicy. - Wypuścił smużkę niebieskawego dymu. - Bądź rozsądna i nie
próbuj uciekać.
Bryony zebrała wszystkie siły. Nie zdążył jeszcze odstawić nogi, kiedy zerwała się do
biegu. Jednak ledwie zdążyła wstać, zacisnął dłoń na jej ramieniu
i szarpnął tak mocno, że wpadła na niego. Krzyknęła z bólu, gdy jej piersi, nabrzmiałe i
twarde od mleka dla dziecka, które nigdy już nie będzie ich ssać, uderzyły o mocny tors.
Przysunął twarz do jej twarzy i spojrzał jej w oczy swoim stalowym wzrokiem. Deszcz nie
przestawał padać.
- Posłuchaj mnie uważnie, bo nie zamierzam niczego powtarzać - powiedział przez
zęby, z cygarem w ustach. - Należysz teraz do mnie, a jeśli jeszcze raz spróbujesz uciec, każę
cię wychłostać. Zrozumiałaś?
Wciąż wrzały w niej strach, gniew i nienawiść, lecz nie była głupia, a dwanaście
miesięcy w więzieniu nauczyło ją zapominania o poczuciu godności i skrywania niechęci.
Zacisnęła szczęki i pokiwała głową.
Ściągnął ciemne brwi i mocniej zacisnął palce na jej chudym ramieniu.
- Odtąd będziesz odpowiadać: „Tak, proszę pana".
Bryony była wysoka, dorównywała wzrostem mężczyznom, a czasami nawet patrzyła
na nich z góry. Lecz sięgała ledwie ramienia tego człowieka i musiała odchylić głowę, by
spojrzeć na jego groźną, odpychającą twarz. Przełknęła ślinę, nienawidząc jego i siebie samej.
- Tak... proszę pana.
Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej przenikliwym wzrokiem, jakby dostrzegając w
jej oczach nienawiść i bunt, płonące we wnętrzu, i chcąc ją sprowokować do dania im
wyrazu. Lecz strach - a może zwykły rozsądek - sprawił, że słowa uwięzły jej w gardle.
Zauważyła jakiś błysk w jego przejrzystych, niewiarygodnie błękitnych oczach. Po
chwili odwrócił się w stronę więziennych budynków i wciąż mocno ściskając jej ramię,
pociągnął ją za sobą.
Nadzorczyni Gooding stała na kawałku drewna zanurzonym w błocie przed drzwiami
do niewielkiego, prymitywnie skleconego baraku i przykładała brudną ścierkę do
zakrwawionego, pooranego gwoździami ramienia strażnika.
Bryony nienawidziła tego strażnika. Wyglądał jak wrak człowieka. Przygarbiony, o
wąskich ramionach, miał twarz tak brudną, że nawet deszcz nie był w stanie jej domyć. Lecz
4
to nie jego wygląd, a wzrok, jakim ją mierzył, sprawiał, że Bryony pokrywała się gęsią
skórką. Dobrze znała już ten błysk w oczach i wiedziała, co oznacza.
Wysoki mężczyzna w czarnych butach zatrzymał się tak gwałtownie, że Bryony
straciła równowagę i kurczowo chwyciła jego ramię wolną ręką, by znów nie upaść. Szybko
jednak ją cofnęła, jakby nagle odkryła, że ściska jadowitego węża.
Strażnik uniósł wzrok i ją zauważył.
- Ej, ty! - zawołał, pryskając śliną na rozczochrane żółtawe bokobrody. - Ty wstrętna
dziwko! Zobacz, co mi zrobiłaś. - Wyciągnął zakrwawione ramię. - Chcę ją podać do sądu.
Chcę, żeby ją wychłostano. Zobaczymy, czy będzie taka buntownicza, kiedy dostanie baty.
Strażnik wyciągnął rękę. Bryony instynktownie się cofnęła, lecz zanim zdołał jej
dosięgnąć, Hayden St. John chwycił go za nadgarstek tak mocno, że mężczyzna skrzywił się z
bólu.
- Auu! - krzyknął, kurcząc się pod bezlitosnym uściskiem. - Dlaczego pan to robi?
- Ta kobieta należy teraz do mnie. - St. John wolno rozprostował palce, uwalniając
brudną rękę strażnika. -I nie chcę, żeby doznała tu jakichś obrażeń.
Nadzorczyni Gooding zarechotała i jej wydatny brzuch zatrząsł się pod brudnym
fartuchem.
- Racja, racja. Na nic się panu nie przyda, kapitanie, jeśli nie będzie nawet mogła leżeć
pod panem na plecach. Ha, ha!
Bryony poczuła ściskanie w żołądku. Ogarnęło ją przerażenie. Spojrzała na surowy,
zdecydowany profil towarzyszącego jej mężczyzny i szybko odwróciła wzrok, ponieważ
patrzenie na niego czyniło wszystko jeszcze bardziej realnym.
Ależ tak właśnie będzie, powiedziała do siebie.
Od kilku miesięcy wiedziała, że ta chwila nadejdzie, była tego świadoma, odkąd usłyszała, co
dla skazanych kobiet oznacza zesłanie do Zatoki Botanicznej. Jeszcze zanim statek wypłynął
z Anglii, dowiedziała się, że mężczyźni biorą sobie zesłane kobiety za konkubiny. Podobno
dawniej kazali im ustawiać się w szeregu, gdy tylko statek zakotwiczył w zatoce. Oficerowie
pierwsi wchodzili na pokład, by dokonać wyboru. Potem wpuszczano zwykłych żołnierzy. A
potem całą resztę.
Teraz kobiety zazwyczaj trafiały najpierw do Fabryki, lecz była to jedyna zmiana.
Słyszała, że niektórzy mężczyźni trzymali te same kobiety całymi latami... nawet mieli z nimi
dzieci, lecz większość uprawiała handel wymienny lub sprzedawała je za rum.
Wiedziała o tym wszystkim od wielu miesięcy, ale ta świadomość wcale nie
przygotowała jej na zmierzenie się z rzeczywistością. Czuła, jak ogarnia ją paniczny strach.
Jakiś wewnętrzny głos krzyczał w niej: „Nie, to niemożliwe". Podobny krzyk rozdzierał jej
duszę, gdy wtrącono ją do mrocznej, przepełnionej, śmierdzącej celi w Penzance, i potem,
kiedy dozorca więzienny chwycił ją za piersi swymi tłustymi łapskami.
Usłyszała śmiech nadzorczyni poczuła jej oddech cuchnący rumem i zepsutymi
zębami. Ten ohydny zapach mieszał się z innymi zapachami więziennymi - odorem wilgoci,
butwiejącego drewna, moczu, niemytych ciał i strachu.
Zrobiło jej się niedobrze. Zobaczyła, że Hayden St. John pogardliwie wydyma wargi.
- Jeśli ma jakieś rzeczy, które warto zabrać, proszę je przynieść - zwrócił się do
nadzorczyni. - A ty - dodał, przenosząc wzrok na strażnika - przyprowadź mi konia. I
przynieś sznur.
Oparła się plecami o brudną pobielaną ścianę baraku i patrzyła, jak St. John ponownie
zapala cygaro. Wypuścił długą smugę dymu w chłodne powietrze i szacującym wzrokiem
popatrzył na Bryony. Odchyliła głowę i zamknęła oczy.
Otworzyła je na odgłos człapania kopyt w błocie. Strażnik przyprowadził dużego
gniadego wałacha. Hayden St. John chwycił wodze i zaczął podciągać popręgi, kiedy wróciła
5
nadzorczyni niosąc niewielki tobołek z ubraniem Bryony. Przytroczył go do siodła, po czym
sięgnął po sznur i odwrócił się do Bryony.
- Wyciągnij ręce.
Popatrzyła na sznur, przełknęła ślinę.
- Proszę... Nie będę już uciekać. Ja tylko... próbowałam tylko wrócić na grób Philipa.
Nie dali... nie dano mi czasu na to, żeby się z nim pożegnać.
Zmrużył oczy.
- Philip to twój syn?
- Tak.
Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym przytroczył sznur do siodła.
- Dobrze. - Ujął jej podbródek długimi zgrubiałymi palcami i zmusił, by na niego
spojrzała. - Ale pamiętaj, jestem szybszy, silniejszy i dużo bardziej zdecydowany od ciebie,
więc nawet nie próbuj uciekać.
Nie odpowiedziała „tak, proszę pana", gdyż nie była w stanie wykrztusić ani słowa.
Nie nalegał jednak na to. Mierzył ją spojrzeniem wystarczająco długo, by upewnić się, że
zrozumiała, po czym uwolnił ją i wskoczył na siodło. Był już w połowie drogi przez
podwórze, kiedy zdała sobie sprawę, że ma za nim iść. Musiała się pośpieszyć, by, potykając
się i ślizgając, dogonić go, zanim wyjedzie za bramę.
Droga obok więzienia była właściwie błotnistą ścieżką pożłobioną głębokimi
koleinami wypełnionymi wodą. Prowadziła w dół zbocza, wzdłuż wezbranej rzeki, z którą
spotykała się przy odległej o milę nadbrzeżnej gospodzie. Poza wysokimi murami więzienia
wiatr był silniejszy, siekł deszczem w twarz Bryony i szarpał peleryną, wydymał ją wokół
niej, gdy brnęła przez błoto.
Dookoła roztaczały się niskie wzgórza, gdzieniegdzie upstrzone plamami zieleni i
rzadko porośnięte dziwnymi cienkimi drzewami. Ich szczyty ginęły wśród ciężkich szarych
chmur. Była to rozległa, pusta kraina - surowa, dzika i niegościnna.
Po prawej stronie stały rzędem nędzne chaty z posplatanych gałązek, pokrytych gliną
dla wypełnienia ścian, z prymitywnymi, nieudolnie wykonanymi dachami. W pobliżu, po
drugiej stronie drogi, znajdował się cmentarzyk. Miejsca pochówku nie oznaczono żadnymi
znakami, tylko otoczono namiastką płotu z gałęzi i kawałków drewna. Za jakieś dwadzieścia
lat większość ludzi zapewne zapomni, że kiedykolwiek istniał. W końcu byli tu chowani
jedynie zesłańcy.
I ich dzieci.
Bryony przystanęła, wpatrzona w maleńki, świeży grób.
Jadący przed nią Hayden St. John zatrzymał konia i popatrzył tam, gdzie ona.
- To tutaj pochowano twoje dziecko?
Przytaknęła. Zaciągnął się cygarem i rzucił je w błoto.
- Mamy chwilę czasu... jeśli chcesz się pożegnać.
Odchyliła głowę i popatrzyła na niego przez strugi deszczu. Miał zdumiewająco
zimne, niebieskie oczy. Nie dostrzegała w nich współczucia ani litości. Trudno było jej
uwierzyć, że się nie przesłyszała.
Skinął głową.
Na sztywnych nogach podeszła do kopczyka żółtej ziemi, którą rzucono na jej Philipa.
Leżał tam w zimnie i ciemnościach. Nie dano mu nawet przyzwoitej trumny, tylko owinięto
go w korę, złożono w ziemi i przysypano piachem. Znajdował się poza jej zasięgiem. Już
nigdy nie będzie mogła go przytulić. Nigdy już nie przyłoży policzka do brązowych
jedwabistych włosków ani nie wciągnie w nozdrza słodkiego, mlecznego zapachu synka. Już
nigdy nie zobaczy szerokiego, bezzębnego uśmiechu, nie usłyszy szczęśliwego pisku. Nie
zobaczy, jak będzie dorastał, uczył się biegać, skakać i wołać.
Nigdy nie pozna mężczyzny, którym miał się stać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
1
CANDICE PROCTOR
Harfa
2
1
Nowa Południowa Walia, wrzesień 1808
Kapitan Hayden St. John stał pod okapem brzydkiego bloku więziennego w
Parramatta i patrzył, jak nadzorczyni i strażnik wloką ku niemu kobietę wśród ulewnego
deszczu. Gwałtowna wiosenna burza szybko zmieniła niebrukowany dziedziniec więzienia w
zdradzieckie grzęzawisko żółtego błota. Deszcz siekł kryty gontem dach i opadał na mokrą
ziemię, wypełniając powietrze zapachem stęchlizny.
Błoto oblepiało postrzępioną czerwoną pelerynę kobiety i zadartą do kolan brzydką,
niemodną suknię z taniego brązowego materiału. Kobieta miała pochyloną głowę, jej ciemne
włosy w pozlepianych strąkach opadały na bladą zapadniętą twarz. Wyglądała, jak
wyciągnięta z rynsztoka - z którego bez wątpienia tu przybyła. Niespodziewanie szarpnęła się
z całej siły.
- Puść mnie, ty zawszona, pijana jędzo!
Hayden oparł się o skruszały ceglany mur i wyjął cygaro z kieszeni kamizelki. Jak na
tak wychudzone stworzenie miała w sobie zaskakująco dużo siły. Jakimś cudem udało jej się
wyrwać rękę z uchwytu nadzorczyni, by natychmiast wolną dłonią wpić się w ramię
strażnika. Zaskoczony mężczyzna zawył z bólu i zwolnił uchwyt. Odwróciła się i popędziła
ku otwartej bramie.
Hayden włożył cygaro do ust i wydał odgłos będący czymś pośrednim pomiędzy
wypuszczanym powietrzem a chichotem. Nadzorczyni Sarah Gooding rzuciła się w pogoń za
dziewczyną, lecz na odgłos śmiechu Haydena przystanęła. Deszcz skapywał z jej bulwiastego
czerwonego nosa i przekrzywionego czepka.
- Mówiłam panu, że jest szalona! - zawołała, machnąwszy tłustym ramieniem. -
Zachowuje się tak, jakby nigdy przedtem żadna kobieta nie pochowała dziecka. Chce ją pan,
kapitanie? To niech ją pan bierze.
Kobieta dobiegła przez ten czas do połowy dziedzińca fabryki. Hayden zastanawiał
się, dokąd tak pędzi. Nawet gdyby udało jej się wybiec z dziedzińca, nie miała szans na
ucieczkę z kolonii. Cała karna kolonia była więzieniem.
Oficjalnie Kobieca Fabryka w Parramatta była zarówno miejscem pracy, jak i
więzieniem kobiet zesłanych z Brytanii do Nowej Południowej Walii. Lecz dla mężczyzn,
którzy przychodzili tu, by wybrać sobie kobietę, pełniła rolę czegoś pomiędzy domem
publicznym a targowiskiem niewolników. Tyle że te kobiety otrzymywało się za darmo.
Podmuch wiatru załopotał rozpiętymi polami płaszcza Haydena i omal nie zerwał mu
z głowy szerokoskrzydłego kapelusza. Oderwał się od ściany, z niezapalonym cygarem w
zębach, i szybko ruszył długimi krokami przez grząski dziedziniec. Kobieta dobiegała już do
bramy, kiedy nagle pośliznęła się i rozpaczliwie machając rękami, upadła twarzą w błoto...
Bryony Wentworth leżała oszołomiona, ciężko oddychając. Kiedy spróbowała wstać,
jej ręce i kolana głęboko zapadły się w zimne, lepkie błoto. Krople deszczu spływały jej do
oczu. Otarła twarz wierzchem dłoni. Myślała teraz tylko o jednym - o tym, by wrócić do
swego dziecka. Spróbowała wstać, ale musiała zaczepić o coś spódnicą i nie mogła się
podnieść. Odwróciła się i z całej siły pociągnęła materiał spierzchniętą dłonią, lecz po chwili
znieruchomiała, zauważywszy czarny but na ubłoconym kraju sukni pomiędzy jej nogami.
Był to wysoki czarny but wypucowany na wysoki połysk pod rozbryzganym błotem,
but człowieka piastującego ważne stanowisko. Miał srebrne ostrogi, zazwyczaj noszone przez
oficerów kawalerii. Nad błyszczącymi butami zobaczyła potężnie umięśnione uda w
skórzanych spodniach do konnej jazdy. Musiała unieść głowę, by zobaczyć więcej. Peleryna
mężczyzny rozchyliła się, odsłaniając niepokojąco duży i groźny nóż przypasany do wąskich
bioder. Przełknęła z trudem, powoli przesuwając wzrok w górę, ku jedwabnej kamizelce i
3
niezwykle szerokim ramionom, okrytym płócienną koszulą z rozchylonym kołnierzykiem i
chustką, zamiast bardziej oficjalnego krawata.
Mężczyzna był tak wysoki, że od zadzierania głowy rozbolał ją kark. Nad białym
kołnierzykiem koszuli zobaczyła szyję opaloną na ciemnozłoty kolor, nadającą mu dziki
wygląd. Miał również ciemne włosy, tak długie, że kędziory opadały mu z tyłu na kołnierz.
Twarz wydawała się złożona z surowych płaszczyzn i ostrych krawędzi. Była to groźna twarz,
z mocnymi wargami o nieco okrutnym wyrazie.
Najbardziej jednak przeraziły ją jego oczy. Były przenikliwe i zimne jak zimowe
niebo. Pomyślała, że jest to najokrutniejszy, najpodlejszy mężczyzna, jakiego widziała.
Gdy się uśmiechnął, utwierdziła się w swoim przekonaniu.
- Dokądś się wybierasz? - zapytał, wykrzywiając usta, w których wciąż trzymał
cygaro.
Bryony z drżeniem zaczerpnęła tchu i popatrzyła na rozmiękłą ziemię. Deszcz siekł jej
głowę i plecy. Zagryzła wargę; poczuła smak wody, słonych łez i gryzącego błota. Usłyszała
uderzenie hubki o krzesiwo i zobaczyła, że mężczyzna spokojnie zapala cygaro - co
wymagało nie lada zręczności przy takiej pogodzie. Zaciągnął się, jego policzki zapadły się
na chwilę. Nawet na nią nie popatrzył. Schował krzesiwo do kieszeni i wydmuchnął dym.
- Jestem Hayden St. John i właśnie zostałaś mi przydzielona jako moja służąca. Zaraz
zdejmę but z twojej spódnicy. - Wypuścił smużkę niebieskawego dymu. - Bądź rozsądna i nie
próbuj uciekać.
Bryony zebrała wszystkie siły. Nie zdążył jeszcze odstawić nogi, kiedy zerwała się do
biegu. Jednak ledwie zdążyła wstać, zacisnął dłoń na jej ramieniu
i szarpnął tak mocno, że wpadła na niego. Krzyknęła z bólu, gdy jej piersi, nabrzmiałe i
twarde od mleka dla dziecka, które nigdy już nie będzie ich ssać, uderzyły o mocny tors.
Przysunął twarz do jej twarzy i spojrzał jej w oczy swoim stalowym wzrokiem. Deszcz nie
przestawał padać.
- Posłuchaj mnie uważnie, bo nie zamierzam niczego powtarzać - powiedział przez
zęby, z cygarem w ustach. - Należysz teraz do mnie, a jeśli jeszcze raz spróbujesz uciec, każę
cię wychłostać. Zrozumiałaś?
Wciąż wrzały w niej strach, gniew i nienawiść, lecz nie była głupia, a dwanaście
miesięcy w więzieniu nauczyło ją zapominania o poczuciu godności i skrywania niechęci.
Zacisnęła szczęki i pokiwała głową.
Ściągnął ciemne brwi i mocniej zacisnął palce na jej chudym ramieniu.
- Odtąd będziesz odpowiadać: „Tak, proszę pana".
Bryony była wysoka, dorównywała wzrostem mężczyznom, a czasami nawet patrzyła
na nich z góry. Lecz sięgała ledwie ramienia tego człowieka i musiała odchylić głowę, by
spojrzeć na jego groźną, odpychającą twarz. Przełknęła ślinę, nienawidząc jego i siebie samej.
- Tak... proszę pana.
Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej przenikliwym wzrokiem, jakby dostrzegając w
jej oczach nienawiść i bunt, płonące we wnętrzu, i chcąc ją sprowokować do dania im
wyrazu. Lecz strach - a może zwykły rozsądek - sprawił, że słowa uwięzły jej w gardle.
Zauważyła jakiś błysk w jego przejrzystych, niewiarygodnie błękitnych oczach. Po
chwili odwrócił się w stronę więziennych budynków i wciąż mocno ściskając jej ramię,
pociągnął ją za sobą.
Nadzorczyni Gooding stała na kawałku drewna zanurzonym w błocie przed drzwiami
do niewielkiego, prymitywnie skleconego baraku i przykładała brudną ścierkę do
zakrwawionego, pooranego gwoździami ramienia strażnika.
Bryony nienawidziła tego strażnika. Wyglądał jak wrak człowieka. Przygarbiony, o
wąskich ramionach, miał twarz tak brudną, że nawet deszcz nie był w stanie jej domyć. Lecz
4
to nie jego wygląd, a wzrok, jakim ją mierzył, sprawiał, że Bryony pokrywała się gęsią
skórką. Dobrze znała już ten błysk w oczach i wiedziała, co oznacza.
Wysoki mężczyzna w czarnych butach zatrzymał się tak gwałtownie, że Bryony
straciła równowagę i kurczowo chwyciła jego ramię wolną ręką, by znów nie upaść. Szybko
jednak ją cofnęła, jakby nagle odkryła, że ściska jadowitego węża.
Strażnik uniósł wzrok i ją zauważył.
- Ej, ty! - zawołał, pryskając śliną na rozczochrane żółtawe bokobrody. - Ty wstrętna
dziwko! Zobacz, co mi zrobiłaś. - Wyciągnął zakrwawione ramię. - Chcę ją podać do sądu.
Chcę, żeby ją wychłostano. Zobaczymy, czy będzie taka buntownicza, kiedy dostanie baty.
Strażnik wyciągnął rękę. Bryony instynktownie się cofnęła, lecz zanim zdołał jej
dosięgnąć, Hayden St. John chwycił go za nadgarstek tak mocno, że mężczyzna skrzywił się z
bólu.
- Auu! - krzyknął, kurcząc się pod bezlitosnym uściskiem. - Dlaczego pan to robi?
- Ta kobieta należy teraz do mnie. - St. John wolno rozprostował palce, uwalniając
brudną rękę strażnika. -I nie chcę, żeby doznała tu jakichś obrażeń.
Nadzorczyni Gooding zarechotała i jej wydatny brzuch zatrząsł się pod brudnym
fartuchem.
- Racja, racja. Na nic się panu nie przyda, kapitanie, jeśli nie będzie nawet mogła leżeć
pod panem na plecach. Ha, ha!
Bryony poczuła ściskanie w żołądku. Ogarnęło ją przerażenie. Spojrzała na surowy,
zdecydowany profil towarzyszącego jej mężczyzny i szybko odwróciła wzrok, ponieważ
patrzenie na niego czyniło wszystko jeszcze bardziej realnym.
Ależ tak właśnie będzie, powiedziała do siebie.
Od kilku miesięcy wiedziała, że ta chwila nadejdzie, była tego świadoma, odkąd usłyszała, co
dla skazanych kobiet oznacza zesłanie do Zatoki Botanicznej. Jeszcze zanim statek wypłynął
z Anglii, dowiedziała się, że mężczyźni biorą sobie zesłane kobiety za konkubiny. Podobno
dawniej kazali im ustawiać się w szeregu, gdy tylko statek zakotwiczył w zatoce. Oficerowie
pierwsi wchodzili na pokład, by dokonać wyboru. Potem wpuszczano zwykłych żołnierzy. A
potem całą resztę.
Teraz kobiety zazwyczaj trafiały najpierw do Fabryki, lecz była to jedyna zmiana.
Słyszała, że niektórzy mężczyźni trzymali te same kobiety całymi latami... nawet mieli z nimi
dzieci, lecz większość uprawiała handel wymienny lub sprzedawała je za rum.
Wiedziała o tym wszystkim od wielu miesięcy, ale ta świadomość wcale nie
przygotowała jej na zmierzenie się z rzeczywistością. Czuła, jak ogarnia ją paniczny strach.
Jakiś wewnętrzny głos krzyczał w niej: „Nie, to niemożliwe". Podobny krzyk rozdzierał jej
duszę, gdy wtrącono ją do mrocznej, przepełnionej, śmierdzącej celi w Penzance, i potem,
kiedy dozorca więzienny chwycił ją za piersi swymi tłustymi łapskami.
Usłyszała śmiech nadzorczyni poczuła jej oddech cuchnący rumem i zepsutymi
zębami. Ten ohydny zapach mieszał się z innymi zapachami więziennymi - odorem wilgoci,
butwiejącego drewna, moczu, niemytych ciał i strachu.
Zrobiło jej się niedobrze. Zobaczyła, że Hayden St. John pogardliwie wydyma wargi.
- Jeśli ma jakieś rzeczy, które warto zabrać, proszę je przynieść - zwrócił się do
nadzorczyni. - A ty - dodał, przenosząc wzrok na strażnika - przyprowadź mi konia. I
przynieś sznur.
Oparła się plecami o brudną pobielaną ścianę baraku i patrzyła, jak St. John ponownie
zapala cygaro. Wypuścił długą smugę dymu w chłodne powietrze i szacującym wzrokiem
popatrzył na Bryony. Odchyliła głowę i zamknęła oczy.
Otworzyła je na odgłos człapania kopyt w błocie. Strażnik przyprowadził dużego
gniadego wałacha. Hayden St. John chwycił wodze i zaczął podciągać popręgi, kiedy wróciła
5
nadzorczyni niosąc niewielki tobołek z ubraniem Bryony. Przytroczył go do siodła, po czym
sięgnął po sznur i odwrócił się do Bryony.
- Wyciągnij ręce.
Popatrzyła na sznur, przełknęła ślinę.
- Proszę... Nie będę już uciekać. Ja tylko... próbowałam tylko wrócić na grób Philipa.
Nie dali... nie dano mi czasu na to, żeby się z nim pożegnać.
Zmrużył oczy.
- Philip to twój syn?
- Tak.
Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym przytroczył sznur do siodła.
- Dobrze. - Ujął jej podbródek długimi zgrubiałymi palcami i zmusił, by na niego
spojrzała. - Ale pamiętaj, jestem szybszy, silniejszy i dużo bardziej zdecydowany od ciebie,
więc nawet nie próbuj uciekać.
Nie odpowiedziała „tak, proszę pana", gdyż nie była w stanie wykrztusić ani słowa.
Nie nalegał jednak na to. Mierzył ją spojrzeniem wystarczająco długo, by upewnić się, że
zrozumiała, po czym uwolnił ją i wskoczył na siodło. Był już w połowie drogi przez
podwórze, kiedy zdała sobie sprawę, że ma za nim iść. Musiała się pośpieszyć, by, potykając
się i ślizgając, dogonić go, zanim wyjedzie za bramę.
Droga obok więzienia była właściwie błotnistą ścieżką pożłobioną głębokimi
koleinami wypełnionymi wodą. Prowadziła w dół zbocza, wzdłuż wezbranej rzeki, z którą
spotykała się przy odległej o milę nadbrzeżnej gospodzie. Poza wysokimi murami więzienia
wiatr był silniejszy, siekł deszczem w twarz Bryony i szarpał peleryną, wydymał ją wokół
niej, gdy brnęła przez błoto.
Dookoła roztaczały się niskie wzgórza, gdzieniegdzie upstrzone plamami zieleni i
rzadko porośnięte dziwnymi cienkimi drzewami. Ich szczyty ginęły wśród ciężkich szarych
chmur. Była to rozległa, pusta kraina - surowa, dzika i niegościnna.
Po prawej stronie stały rzędem nędzne chaty z posplatanych gałązek, pokrytych gliną
dla wypełnienia ścian, z prymitywnymi, nieudolnie wykonanymi dachami. W pobliżu, po
drugiej stronie drogi, znajdował się cmentarzyk. Miejsca pochówku nie oznaczono żadnymi
znakami, tylko otoczono namiastką płotu z gałęzi i kawałków drewna. Za jakieś dwadzieścia
lat większość ludzi zapewne zapomni, że kiedykolwiek istniał. W końcu byli tu chowani
jedynie zesłańcy.
I ich dzieci.
Bryony przystanęła, wpatrzona w maleńki, świeży grób.
Jadący przed nią Hayden St. John zatrzymał konia i popatrzył tam, gdzie ona.
- To tutaj pochowano twoje dziecko?
Przytaknęła. Zaciągnął się cygarem i rzucił je w błoto.
- Mamy chwilę czasu... jeśli chcesz się pożegnać.
Odchyliła głowę i popatrzyła na niego przez strugi deszczu. Miał zdumiewająco
zimne, niebieskie oczy. Nie dostrzegała w nich współczucia ani litości. Trudno było jej
uwierzyć, że się nie przesłyszała.
Skinął głową.
Na sztywnych nogach podeszła do kopczyka żółtej ziemi, którą rzucono na jej Philipa.
Leżał tam w zimnie i ciemnościach. Nie dano mu nawet przyzwoitej trumny, tylko owinięto
go w korę, złożono w ziemi i przysypano piachem. Znajdował się poza jej zasięgiem. Już
nigdy nie będzie mogła go przytulić. Nigdy już nie przyłoży policzka do brązowych
jedwabistych włosków ani nie wciągnie w nozdrza słodkiego, mlecznego zapachu synka. Już
nigdy nie zobaczy szerokiego, bezzębnego uśmiechu, nie usłyszy szczęśliwego pisku. Nie
zobaczy, jak będzie dorastał, uczył się biegać, skakać i wołać.
Nigdy nie pozna mężczyzny, którym miał się stać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]