[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kristin James
DIABEŁ I ANIOŁ
Prolog
W banku panowała cisza, niemal jak w grobowcu.
Mąciło ją jedynie tykanie zegara. Slater z natury nie był
rozmowny, a i pozostali byli zbyt spięci, by się odezwać.
Szeryf pocił się pod długą brezentową peleryną, któ
rą włożył wyłącznie po to, by ukryć strzelbę. Urzędnik
za ladą nerwowo przestępował z nogi na nogę, a jego
rozbiegane oczy bez przerwy wędrowały od drzwi do
tarczy zegara. Drugi urzędnik, siedzący za biurkiem,
chował pod blatem ciężki rewolwer.
Z całego towarzystwa jedynie Slater zachowywał
niewzruszony spokój. Obserwujący go spod oka szeryf
Clayton pomyślał, że słynny teksański zwiadowca zbyt
wiele razy musiał stawać oko w oko ze śmiercią, by co
kolwiek było w stanie go poruszyć. Niestety, nie mógł
tego samego powiedzieć o sobie. Serce łomotało mu
gwałtownie, a nerwy miał napięte jak postronki. Santa
Clara było senną i spokojną mieściną, gdzie obowiązki
stróża prawa ograniczały się do wyłapywania pijacz
ków i drobnych złodziei. Ujęcie groźnej bandy Bro-
dy'ego to było zadanie dla kapitana Slatera.
Szeryf nie mógł się powstrzymać, by raz po raz nie
zerkać na twardy zarys szczęki tego mężczyzny, jego
ręce, zaciśnięte na rękojeści broni i napiętą w wyczeki
waniu sylwetkę. Dopatrzył się w nim nawet lęku - ale
nie był to lęk przed niebezpieczeństwem, tylko obawa,
czy informacje okażą się prawdziwe i czy Brody nagle
nie zmieni zamiaru.
Slater czekał na tę chwilę dwa lata. Przez ten czas
wytrwale tropił przeciwnika i wyznaczył wysoką na
grodę za wiadomość o nim. Nigdy jednak nie udało mu
się znaleźć kryjówki Brody'ego i jego bandy ani nawet
zastawić na nich pułapki. Nieuchwytny bandyta zda
wał się kpić sobie z najlepszego zwiadowcy w Teksa
sie.
Kiedy jednak trzy dni temu zgłosił się Dave Vance,
donosząc, że Brody chce obrabować bank w Santa Cla
ra, Slater wiedział, że upragniona chwila nadeszła. In
formacje brzmiały wiarygodnie. Vance był drobnym
złodziejaszkiem, który jakimś cudem wkradł się w ła
ski szefa, i to tak dalece, iż został dopuszczony do
udziału w skoku. Jednak Dave uznał, że bardziej opła
ca mu się zdradzić i wziąć nagrodę niż ryzykować gło
wę dla większych pieniędzy.
Nagle Slater drgnął. Zza okien nie dobiegł żaden
dźwięk, ale jego wyczulone zmysły wychwyciły ledwo
dostrzegalną zmianę w atmosferze sennej ulicy.
Ostrożnie uchylił firankę i szybko odskoczył do tyłu.
- Uwaga! Jadą! - szepnął do pozostałych.
Siedmiu mężczyzn nadjechało do miasteczka od za
chodu i skręciło w główną ulicę. Posuwali się szybkim
kłusem, pewnie kierując końmi. Było coś niepokojące
go w sprawności ich ruchów i skupieniu, z jakim bez
ustannie rozglądali się na boki. Ich ciemne, skromne
ubrania pokrywał pył dalekiej drogi. Brody nie uzna
wał ochronnych peleryn. Zbyt ograniczały ruchy, gdy
trzeba było szybko dobyć broni.
Z pozoru byli zwykłą grupą jeźdźców. Uważny ob
serwator dostrzegłby jednak, że ich konie należą do
najlepszej i najbardziej wytrwałej rasy, a uzbrojenie jest
imponujące. Każdy z mężczyzn oprócz strzelby zawie
szonej u kulbaki miał ogromnego colta przytroczonego
do uda.
Posuwali się w dwóch rzędach, z Samem Brodym
na czele lewego. Zawsze jechał po tej stronie, gdyż naj-
celniej strzelał z lewej ręki. Siedział w siodle nierucho
my i milczący, z pozoru wpatrzony przed siebie, choć
żaden szczegół nie uszedł jego spojrzeniu. Rosło w nim
dziwne, nieokreślone poczucie zagrożenia, którego do
tąd nie odczuwał przed żadną akcją.
Zajechali pod bank i ściągnęli wodze. Jeszcze zanim
stanęli, Brody zsunął się z siodła i jako pierwszy do
padł drzwi banku. Kiedy naciskał klamkę, dręczący
niepokój dał o sobie znać nagłym mrowieniem w krzy
żu. W tym samym momencie kątem oka dostrzegł po
dejrzany ruch. To Vance, nowy członek bandy, został
z tyłu i chyłkiem uskoczył za róg. Jednocześnie w ok
nie mignął błysk metalu.
Instynkt zadziałał szybciej niż myśl.
- To pułapka! - krzyknął Brody, rzucając się na zie
mię.
Jeszcze toczył się po chodniku, kiedy przeszklone
drzwi banku rozprysły się pod gradem kul. Odłamek
szkła rozpłatał mu ramię, inny rozciął policzek, ale Sam
nawet nie czuł bólu. Myślał tylko o tym, by dopaść ko
nia i uciekać.
Na odgłos palby zwierzęta nerwowo podrzuciły
głowami, ale, przyzwyczajone do strzelaniny, nie ucie
kły. Czterech ludzi z bandy zdążyło skryć się za swoimi
wierzchowcami i w pośpiechu wskakiwało na siodła.
Ten, który podążał tuż za hersztem, miał mniej szczę
ścia. Zdążył odwrócić się i zbiec ze schodów, ale nastę
pna salwa powaliła go.
Brody wylądował w ulicznym pyle, podniósł się
i schylony ruszył biegiem ku koniom, ostrzeliwując się
z rewolweru. Kula świsnęła mu koło ucha, a następna
boleśnie ukąsiła w udo. Biegł, nie zwalniając tempa.
Usłyszał przekleństwa, a potem jęk i gwałtowny łomot
kopyt, cichnący w oddali. Kątem oka zobaczył, jak na
chodniku zwija się Stanton, na próżno usiłując się pod
nieść. Jego twarz wyglądała jak krwawa maska. Ban
dyta dopadł swego konia i chwycił wodze, ale piekiel
ny grzechot karabinowego ognia wystraszył nawet to
zaprawione w bojach zwierzę. Wierzchowiec odsko
czył i stanął dęba. Sam zdołał ściągnąć go w dół
i uchwycić się kulbaki. W tym momencie kula trafiła
zwierzę, które chrapnęło boleśnie i poniosło, ciągnąc
jeźdźca, na próżno usiłującego wdrapać się na siodło.
Następny strzał był celniejszy. Koń upadł na kolana,
potem na bok i znieruchomiał.
Impet tego upadku odrzucił Brody'ego w bok i wy
trącił mu z ręki rewolwer. Błyskawicznie podczołgał się
do padłego wierzchowca i wyciągnął strzelbę z po
chwy przy kulbace. Na ulicy zapadła nagła cisza. Sam
odwrócił się w stronę banku, mając zamiar strzelać zza
osłony końskiego ciała.
Ale było już za późno. Wiedział o rym, nim jeszcze
zdążył unieść lufę. Niepostrzeżenie tuż przy nim poja
wił się na chodniku mężczyzna, patrzący na niego znad
lufy colta. Jednym kopnięciem wytrącił mu strzelbę
z ręki i zniżył broń ku jego twarzy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Kristin James
DIABEŁ I ANIOŁ
Prolog
W banku panowała cisza, niemal jak w grobowcu.
Mąciło ją jedynie tykanie zegara. Slater z natury nie był
rozmowny, a i pozostali byli zbyt spięci, by się odezwać.
Szeryf pocił się pod długą brezentową peleryną, któ
rą włożył wyłącznie po to, by ukryć strzelbę. Urzędnik
za ladą nerwowo przestępował z nogi na nogę, a jego
rozbiegane oczy bez przerwy wędrowały od drzwi do
tarczy zegara. Drugi urzędnik, siedzący za biurkiem,
chował pod blatem ciężki rewolwer.
Z całego towarzystwa jedynie Slater zachowywał
niewzruszony spokój. Obserwujący go spod oka szeryf
Clayton pomyślał, że słynny teksański zwiadowca zbyt
wiele razy musiał stawać oko w oko ze śmiercią, by co
kolwiek było w stanie go poruszyć. Niestety, nie mógł
tego samego powiedzieć o sobie. Serce łomotało mu
gwałtownie, a nerwy miał napięte jak postronki. Santa
Clara było senną i spokojną mieściną, gdzie obowiązki
stróża prawa ograniczały się do wyłapywania pijacz
ków i drobnych złodziei. Ujęcie groźnej bandy Bro-
dy'ego to było zadanie dla kapitana Slatera.
Szeryf nie mógł się powstrzymać, by raz po raz nie
zerkać na twardy zarys szczęki tego mężczyzny, jego
ręce, zaciśnięte na rękojeści broni i napiętą w wyczeki
waniu sylwetkę. Dopatrzył się w nim nawet lęku - ale
nie był to lęk przed niebezpieczeństwem, tylko obawa,
czy informacje okażą się prawdziwe i czy Brody nagle
nie zmieni zamiaru.
Slater czekał na tę chwilę dwa lata. Przez ten czas
wytrwale tropił przeciwnika i wyznaczył wysoką na
grodę za wiadomość o nim. Nigdy jednak nie udało mu
się znaleźć kryjówki Brody'ego i jego bandy ani nawet
zastawić na nich pułapki. Nieuchwytny bandyta zda
wał się kpić sobie z najlepszego zwiadowcy w Teksa
sie.
Kiedy jednak trzy dni temu zgłosił się Dave Vance,
donosząc, że Brody chce obrabować bank w Santa Cla
ra, Slater wiedział, że upragniona chwila nadeszła. In
formacje brzmiały wiarygodnie. Vance był drobnym
złodziejaszkiem, który jakimś cudem wkradł się w ła
ski szefa, i to tak dalece, iż został dopuszczony do
udziału w skoku. Jednak Dave uznał, że bardziej opła
ca mu się zdradzić i wziąć nagrodę niż ryzykować gło
wę dla większych pieniędzy.
Nagle Slater drgnął. Zza okien nie dobiegł żaden
dźwięk, ale jego wyczulone zmysły wychwyciły ledwo
dostrzegalną zmianę w atmosferze sennej ulicy.
Ostrożnie uchylił firankę i szybko odskoczył do tyłu.
- Uwaga! Jadą! - szepnął do pozostałych.
Siedmiu mężczyzn nadjechało do miasteczka od za
chodu i skręciło w główną ulicę. Posuwali się szybkim
kłusem, pewnie kierując końmi. Było coś niepokojące
go w sprawności ich ruchów i skupieniu, z jakim bez
ustannie rozglądali się na boki. Ich ciemne, skromne
ubrania pokrywał pył dalekiej drogi. Brody nie uzna
wał ochronnych peleryn. Zbyt ograniczały ruchy, gdy
trzeba było szybko dobyć broni.
Z pozoru byli zwykłą grupą jeźdźców. Uważny ob
serwator dostrzegłby jednak, że ich konie należą do
najlepszej i najbardziej wytrwałej rasy, a uzbrojenie jest
imponujące. Każdy z mężczyzn oprócz strzelby zawie
szonej u kulbaki miał ogromnego colta przytroczonego
do uda.
Posuwali się w dwóch rzędach, z Samem Brodym
na czele lewego. Zawsze jechał po tej stronie, gdyż naj-
celniej strzelał z lewej ręki. Siedział w siodle nierucho
my i milczący, z pozoru wpatrzony przed siebie, choć
żaden szczegół nie uszedł jego spojrzeniu. Rosło w nim
dziwne, nieokreślone poczucie zagrożenia, którego do
tąd nie odczuwał przed żadną akcją.
Zajechali pod bank i ściągnęli wodze. Jeszcze zanim
stanęli, Brody zsunął się z siodła i jako pierwszy do
padł drzwi banku. Kiedy naciskał klamkę, dręczący
niepokój dał o sobie znać nagłym mrowieniem w krzy
żu. W tym samym momencie kątem oka dostrzegł po
dejrzany ruch. To Vance, nowy członek bandy, został
z tyłu i chyłkiem uskoczył za róg. Jednocześnie w ok
nie mignął błysk metalu.
Instynkt zadziałał szybciej niż myśl.
- To pułapka! - krzyknął Brody, rzucając się na zie
mię.
Jeszcze toczył się po chodniku, kiedy przeszklone
drzwi banku rozprysły się pod gradem kul. Odłamek
szkła rozpłatał mu ramię, inny rozciął policzek, ale Sam
nawet nie czuł bólu. Myślał tylko o tym, by dopaść ko
nia i uciekać.
Na odgłos palby zwierzęta nerwowo podrzuciły
głowami, ale, przyzwyczajone do strzelaniny, nie ucie
kły. Czterech ludzi z bandy zdążyło skryć się za swoimi
wierzchowcami i w pośpiechu wskakiwało na siodła.
Ten, który podążał tuż za hersztem, miał mniej szczę
ścia. Zdążył odwrócić się i zbiec ze schodów, ale nastę
pna salwa powaliła go.
Brody wylądował w ulicznym pyle, podniósł się
i schylony ruszył biegiem ku koniom, ostrzeliwując się
z rewolweru. Kula świsnęła mu koło ucha, a następna
boleśnie ukąsiła w udo. Biegł, nie zwalniając tempa.
Usłyszał przekleństwa, a potem jęk i gwałtowny łomot
kopyt, cichnący w oddali. Kątem oka zobaczył, jak na
chodniku zwija się Stanton, na próżno usiłując się pod
nieść. Jego twarz wyglądała jak krwawa maska. Ban
dyta dopadł swego konia i chwycił wodze, ale piekiel
ny grzechot karabinowego ognia wystraszył nawet to
zaprawione w bojach zwierzę. Wierzchowiec odsko
czył i stanął dęba. Sam zdołał ściągnąć go w dół
i uchwycić się kulbaki. W tym momencie kula trafiła
zwierzę, które chrapnęło boleśnie i poniosło, ciągnąc
jeźdźca, na próżno usiłującego wdrapać się na siodło.
Następny strzał był celniejszy. Koń upadł na kolana,
potem na bok i znieruchomiał.
Impet tego upadku odrzucił Brody'ego w bok i wy
trącił mu z ręki rewolwer. Błyskawicznie podczołgał się
do padłego wierzchowca i wyciągnął strzelbę z po
chwy przy kulbace. Na ulicy zapadła nagła cisza. Sam
odwrócił się w stronę banku, mając zamiar strzelać zza
osłony końskiego ciała.
Ale było już za późno. Wiedział o rym, nim jeszcze
zdążył unieść lufę. Niepostrzeżenie tuż przy nim poja
wił się na chodniku mężczyzna, patrzący na niego znad
lufy colta. Jednym kopnięciem wytrącił mu strzelbę
z ręki i zniżył broń ku jego twarzy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]