[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jean Cayrol

Obce ciała

 

Miałem zawsze we własnym ciele jakieś obce ciała. W trzecim roku życia była to igła, którą połknąłem; wy­szła pewnego dnia przez udo, jakby mi nagle wyrósł cierń. Moi rodzice bardzo się zlękli i nie mieli odwagi wyciąg­nąć sterczącej igły. Scena ta rozgrywa się oczywiście na wsi: igły się tu ceni; wpięte były według wielkości w ka­wałek filcu. W końcu igły rdzewieją i nikt już nie może ich wyciągnąć.

Kiedy miałem siedem lat, w moich jelitach usadowił się tasiemiec; było z nim mnóstwo kłopotów. Marniałem w oczach; na wsi to zły znak: zwierzęta nie powinny się mieszać do ludzi. Pożerałem ogromne porcje i nie było z tego żadnego pożytku. Babka patrzyła na mnie jak na jakąś nieznaną istotę i nie spuszczała ze mnie oczu, kiedy pochłaniałem dwa lub trzy talerze zupy, choćby ją zdjęto prosto z ognia. W czasie posiłku żarłocznej bestii wszyscy otaczali mnie kołem. Policzki wciąż miałem zapadnięte. Tasiemiec znikł tak samo, jak się pojawił; zdaje się, że odprawiano zbiorowe modły. Wtedy zacząłem mniej jeść

i              przytyłem na nowo. Babka kiwała głową i zaciskała dło­nie tak, że stawały się zupełnie białe. Niewiele zresztą używała tych dłoni z powodu reumatyzmu: najmniejszej rzeczy nie mogła wziąć w rękę. Od czasu do czasu robiła na drutach; ale po pewnym czasie nagle — trach! — jeden palec jej puchł. Wówczas zaczynała mu się przyglądać mlaskając językiem o podniebienie, by dać wyraz swemu

niezadowoleniu. Dumna była jedynie ze swego małego palca, który zawsze był tak samo kształtny. Posługiwała się nim, by dłubać w uchu lub w upiętych do góry wło­sach.

Kiedy miałem dwanaście lat, w krtani utkwiła mi osa, którą połknąłem razem z łyżeczką waniliowego kremu.

O              mało nie umarłem. Ale moja babka miała jakieś ziele, które powodowało natychmiastowe wymioty. Osy już nie było, kiedy zjawił się doktor. Poczuwał się do obowiązku oznajmić, że brak mi czerwonych ciałek krwi. Moi rodzice nie mieli pojęcia, na co się może przydać posiadanie tych dziwnych czerwonych ciałek. Może im się zdawało, że to jakieś drobne, wrogie człowiekowi stworzonka, których • głównym zajęciem jest walka z innymi ciałkami, nie ma­jącymi tego samego koloru. Ja wyobrażałem sobie zaciekłe boje między zastępami mrówek czerwonych i czarnych; miałem we wnętrznościach pole bitwy usiane nieprzeliczo­nym mnóstwem trupów. Sam słyszałem, jak ciotka Sakwa (nazywano ją w ten sposób, bo miała w spódnicy wielkie kieszenie, do których pakowała najrozmaitsze swoje rze­czy: naparstek, jakieś leki, klucze czy ząbek czosnku) — otóż sam słyszałem, jak ciotka Sakwa mruczała: „Zmar­twienie z tym chłopakiem, brzuch ma jak mrowisko.” Wieczorem podniosłem podołek koszuli i przyglądałem się tej mlecznobiałej i gładkiej w dotyku części mojego ciała: wydawała się spokojna. Przesunąłem ręką po skórze: nie czułem nic niezwykłego. Tego wieczora ciałka nie wojowały ze sobą. Miałem jednak dość smutne wyobra­żenie o moim ciele, ciele nawiedzanym przez niewidzialne istoty: byłem zwierzęcą norą, kretowiskiem, gniazdem os, tylko głowa wydawała mi się spokojna, podobna do głów innych ludzi. Miałem wprawdzie wszy, ale któż ich nie miał w szkole? Z wszami łączyły nas w pewnym sensie stosunki zażyłe, nikogo nie przerażało, kiedy wyczuwał je pod palcami, niby ruchome ziarnka zboża... a przecież jeśli coś wymagało troskliwych zabiegów, to właśnie moja biedna głowa!

Kiedy miałem piętnaście lat, po wypiciu w towa-

rzystwie dwu koleżków zawartości flaszki musującego wina (był to dzień wielkiego jarmarku na świętą Urszulę), założyłem się, że połknę złotą rybkę, którą wygrałem i z którą nie wiedziałem, co zrobić. To było okropne. Przez szereg dni miałem w ustach smak rzecznego mułu. Po­żerałem ciastka, cukierki, ogromne kulki ugniecione z Chle­ba — nic nie pomagało. Poprosiłem wówczas rodziców — po raz pierwszy w życiu mi się to wtedy zdarzyło — by mnie któreś z nich pocałowało: „Powiedzcie, czy czuć mnie rybą.” Ale rodzice mieli co innego do roboty niż mnie obwąchiwać. Smak ten ulotnił się nagle pe>vnego ranka, kiedy prowadziłem traktor. Przyszła do mnie moja dziewczyna, żeby przejechać się ze mną na traktorze i ofiarowałem jej moją pierwszą bruzdę. Potem, nabiera­jąc odwagi, począłem krążyć wkoło po zoranej ziemi. Na­gle zjawił się dziadek z czapką groźnie przekrzywioną i zawołał: „Może już dosyć tej zabawy w taksówkę na skibach? Już ja ci urządzę rozrywki!” Moja ukochana zeskoczyła z traktora równie czerwona jak dziadek i uciekła. Zostałem sam, pełen wstydu, że przyłapano mnie na niebezpiecznych ćwiczeniach prowadzenia zarówno trak­tora jak spraw miłosnych. W ten sposób poznałem tę praw­dę, że nie należy mieszać roboty z zabawą; szybko zresztą

o              niej zapomniałem. Robić wszystko w swoim czasie — to w rezultacie nigdy nie mieć czasu.

W tym samym roku połknąłem dwa własne zęby, co by­ło następstwem drobnej bójki po zabawie wiejskiej. Przełk­nąłem je ze stoicyzmem, nie zwracając uwagi na krew spływającą mi po wargach. W walce, w jaką się wdałem, nie chodziło bynajmniej o jakąś zbyt rozrywaną tancerkę. Nic podobnego: broniłem honoru mojego starego. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy i ostatni w życiu. Szukał ze mną zwady Kusy Janek, ten, którego przezywano Pająkiem z racji długich do niemożliwości rąk i * nóg. Miał krótki okrągły brzuch, był blady jak miąższ kasztana. A włosy zwijały mu się jak cykoria. Kusy Janek oświadczył mi: „Twój stary lubi młode cizie, widziałem, jak chciał pode­rwać jakąś dziewczynkę.” W pierwszej chwili ten wyczyn

ojcowski napełnił mnie dumą, potem jednak, kiedy lu­dzie zaczęli się śmiać, zawrzałem gniewem: „A ty nie wiesz, jak się do tego zabrać, nie masz delikatności w rę­kach, jesteś subtelny jak słoń.” Wymierzyłem mu pierwszy cios pięścią w podbródek miękki jak wole; oddał mi, co mnie zdziwiło. Walczył czając się i szukając moich sła­bych punktów. Podbiłem mu oko. Miał coraz krótszy od­dech, mruczał coś pod nosem, wyglądał jak stary zasko­czony znienacka świerszcz. Potem zaczął powtarzać do ota­czających nas widzów: „Nie przejmujcie się, chłopaki, nie przejmujcie się.” I właśnie w tej chwili rzucił się • na mnie. Popełniłem błąd, bo chciałem zdjąć piękny krawat w czerwone i brunatne cętki. Jego chuderlawa pięść wy­lądowała na moich wargach. No i stało się: straciłem dwa zęby. Przesunąłem językiem po dziąsłach: były wilgotne i gorzkie. Krew płynęła jak z nie dókręconego kranu; ko­szulę miałem zaplamioną. Wówczas wymierzyłem mu po­liczek. Walka nabierała innego charakteru. Policzek jesz­cze bardziej go poniżał. Zdumiało go to. Spodziewał się nowego ciosu pięścią, a tymczasem szeroko otwarta dłoń tłukła go po drobnych policzkach. Nagle walka ustała. Wielkim ogniem płonęła stodoła pełna bel słomy. Trzeba się było nią zająć.

Pół roku później byłem w piwnicy i rąbałem drzewo, pachnące drzewo barwy jasnego tytoniu, pień cedru ścię­tego z powodu starości. Miałem wprawę we władaniu sie­kierą. Uderzałem celnie, ale jakaś drzazga trafiła mnie w lewe oko. Bez słowa wróciłem do kuchni i sam nie wie­dząc czemu podstawiłem twarz pod kran. Ale babka czu­wała. Ujęła moją głowę w palce, jakby to była główka kapusty, starannie obejrzała mi twarz i stwierdziła, że mam przeciętą powiekę. Dźwięczy mi jeszcze w uszach jej głos: „Kiedy coś chce wleźć do oka, to znaczy, że człowiek nie może spojrzećf prosto w oczy.” Nie straciłem jednak oka, przynajmniej nie od razu. Powiedziano mi, że jestem niezdara i gamoń. Zabroniono mi wykonywania robót, dla których nie .mam dostatecznego „zrozumienia.” Zostawiłc mi to poczucie krzywdy na całe życie. Niełatwo zapomi­

nam swoich uraz. Po kryjomu zacząłem jednak znowu rą­bać drzewo i obciosywać polana. Babka wpadała w za­chwyt, że jej zapasy drzewa wcale się nie zmniejszają. „Dobrze żyję z Panem Bogiem, dlatego mnie szanuje.” W piwnicy, gdzie spędzałem długie godziny pośród kotów i starych garnków do przechowywania tłuszczu, zagłę­białem się po uszy w moim królestwie. Był tam basen do prania, którego nikt już nie używał; ze źródełka sączyła się do niego czyściutka oleista woda tak klarowna, że musiałem wrzucać do niej jakąś gałązkę, by się przekonać, czy basen się napełnia.

Ni stąd, ni zowąd zamieszkała z nami jakaś kuzynka, której nie znałem. Nie dowiedziałem się nigdy, jakie ugo­dy poprzedziły jej wprowadzenie się do nas, jakie tajem­ne konszachty i porozumienia. Zdaje się, że rodzice dosta­wali za to zapłatę w postaci jednego wieprza co roku. Czuła się u nas swobodnie, od pierwszego dnia zaczęła mnie tykać i kiedy tylko jej to było wygodne zmyślała jakieś wspólne wspomnienia z dzieciństwa. Nie przeczy­łem temu. Nie pamiętałem nic z mojego dzieciństwa, żad­nego, choćby najdrobniejszego szczegółu. Moja matka bra­ła dzieci na wyżywienie; to była jej specjalność. Przywo­żono je jej aż z Paryża i Opieka Społeczna traktowała ją jako osobę bardzo solidną i ze wszech miar godną pole­cenia. Co parę miesięcy zmieniałem brata lub siostrę. I matka nie zajmowała się nami, musieliśmy sami dawać sobie radę: cudze dzieci absorbowały ją całkowicie. Toteż cieszyłem się, że dziewczynka z takim talentem i wyobraź­nią, jak moja kuzynka, użycza mi tak przyjemnych wspo­mnień.

Myszka — takie miała przezwisko — stwarzała mi od nowa dzieciństwo na swoją modłę. Usta jej się nie zamy­kały. „Cóż za terkotka!’’ — powtarzał zniecierpliwiony i zawojowany kompletnie mój ojciec. Myszka znała nasz dom lepiej niż ja. Mówiła babce: „Ależ nie, twoje okulary są w drugiej szufladzie w szafie po lewej stronie”, albo: „Dawno już nikt nie używał tych dwu kłębków białej weł­ny, co leżą w oszklonym kredensie za kieliszkami do li­

kieru, mole je zjedzą.” Ostrzegała, że w szynce, trzeciej od drzwi, brzeg kości całkiem już zzieleniał. Sygnalizowała, że w ułożonych jedna na drugiej ściereczkach na czwar­tej od góry są już plamy rdzy.

Miałem jej za złe, że tak bezceremonialnie wdziera się w moje życie. To ona pierwsza odkryła mój skarb ukry­ty pod płytą posadzki przy drzwiach: kilkanaście oszlifo­wanych krzemieni. Słyszę ją jeszcze, jak mówi:

—              Ależ tak, pamiętasz przecież, osiem lat temu, na świętego Huberta, ciepło było jak w lecie. Ktoś nam po­wiedział, że w lesie jest łania. Mały Tarpion spotkał ją na drodze do Bagien. Ja szłam przodem. Tyś się bał. Prawda, że się bałeś? Coś się ruszało w zaroślach, a tyś mówił: „To łania, słuchaj, to łania.” Kazałam ci być cicho. Wiesz prze­cież, że masz zły zwyczaj, żeby mówić za dużo. Mały Tar­pion szepnął mi do ucha: „Ona ma na głowie coś okrągłe­go i złotego, co błyszczy...”

Myszka przerwała z westchnieniem, a potem mówiła dalej:

—              Przed tobą jeszcze widziałam w szufladzie do noży ten duży korek od szampana, który trzymasz w ręku. Wziąłeś go sobie. A ja chciałam zrobić z niego poduszkę do szpilek; obszyłabym go kawałkiem materiału; zrobiła­bym z wierzchu wyściółkę...              ; ■ 0

Znów się zatrzymała, po czym ciągnęła dalej:

—              Nie chciałeś iść ze mną do końca, przypomnij sobie. Chciałeś wracać. Bałeś się, że spotkamy tego kota Strzy- gonia, co to jest zupełnie biały i włóczy się za kozami, bo pachną mlekiem. Szkoda...

Zawołałem nagle:

—              To nieprawda, opowiadasz niestworzone historie.

Łzy napłynęły jej do oczu:

—              Gasparze, wiesz dobrze, że to prawda, tylko chcesz mi dokuczyć, dowodząc, że kłamię, ale jeśli nawet kłamię, to tylko po to, żeby ci zrobić przyjemność. A przede wszystkim ja wcale nie kłamię. Przypominasz sobie tę hi­storię z łanią czy nie?

Spuściłem głowę.

—              Bujdy opowiadasz.

Łzy zniknęły z jej płonących oczu.

—              Gasparze, bądź grzeczny. Czy ty wiesz, do kogo mó­wisz? Do twojej kuzynki, kochasiu.

Wygładzała fałdy sukienki, mierzwiła włosy, rumieniła się; z zagniewaną miną klepała się po drobnej piersi; nie zasługiwała już na przezwisko Myszki.

—              Dobrze, jak chcesz, możesz sobie zapominać. Masz prawo. Tylko nie miej później pretensji, jeśli cię będą traktowali jak dziurawą beczkę, jak chłopca, który ma tylko kiełbie we łbie. Mówię ci to wszystko dla twojego dobra i twoi rodzice z pewnością przyznają mi słuszność i będą mi wdzięczni, że jestem taką doskonałą kuzynką. A ty jesteś tylko zwykłym dzikusem, który nigdy — słyszysz? — nigdy nie potrafi opowiedzieć historii swojegc życia.

Siedziałem bez słowa. Cóż mogłem odpowiedzieć na tę paplaninę? Ale nie kończyło się jeszcze na tym.

—              Wszystkie bogate dzieci mają mnóstwo przyjemnych wspomnień; wykorzystują je na przyjęciach, a kiedy się żenią, biorą za żony wielkie gwiazdy właśnie dzięki tym wspomnieniom. • Wyobrażasz sobie, jak będziesz wyglądał z takim dzieciństwem zupełnie do niczego? Nie mówię tego, żeby się chwalić, ale ja jestem ci niezbędna i bę­dziesz jeszcze kiedyś dziękował Bogu, żeś miał taką ku­zynkę. Ja, kiedy będę duża, wyjdę za mąż, będę miała dwóch synów i będę matką trzech córek, wiewiórki i ba- żyra...

Szeroko otwierałem oczy.

—              A co to takiego bażyr?

Myszka wzruszyła ramionami.

—              Widzisz, o niczym nie masz pojęcia. Powinieneś wie­dzieć, co to jest bażyr. Cała rodzina wie, co to jest bażyr. I twoja babka, i matka twojej babki, i matka matki two­jej babki, i matka matki matki... Ale dość. Dostałbyś za­wrotu głowy, gdybyś tak daleko zagłębiał się w przeszłość. Bo wiesz, jeśli chcesz być osobą szanowaną, kiedy doroś­niesz, musisz mieć jakąś przeszłość: weź na przykład Chry-

13

V

y

IHHMi EHM              1 RH

stusa albo Joannę cTArc, albo Napoleona... Zdradzę cl

pewną tajemnicę, mimo że nie wiesz, co to jest bażyr:

wszyscy jesteśmy spokrewnieni, bo wszyscy pochodzimy >

od Adama i Ewy.

Ta rewelacja zaparła mi oddech.

—              Wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy?

—^ Naturalnie.

■— Od tych samych?

- —- Których tych samych?

—              Tych z katechizmu. j— Oczywiście.

—              Więc ja jestem spokrewniony z Pasteurem?

Tak.

—              Iz małym królem Rzymu?f|j

—              Tak.

Zdawało mi się, że dostaję kołowacizny. Dorzuciłem nieśmiało:

—              Jestem spokrewniony z Buffalo Billem d z Trójką Hultajską?

—              Tak.

Po raz pierwszy pocałowałem moją kuzynkę, która do- - wiodła, że jestem osobą tak wybitną: miałem dwanaście lat. Uznałem, że jej policzek ma smak, laskowego orzecha; > polizałem go trochę. Później szepnąłem cichutko:

—              A co to jest bażyr?

—              Jestem już zmęczona. Za dużo z tobą mówiłam... A inni?

—              Jacy inni?

—              Muszę przecież i z nimi pomówić.T

—              Nic trudnego.

—              Gdyby Mongidor wiedział, że tyle z tobą rozma- J wiam...

—              Mongidor?

—              Nie przejmuj się, kochasiu. Muszę przecież, żeby nie budzić zazdrości, rozmawiać ze wszystkimi, a nie wybie- ; rać sobie tylko jednego ulubieńca.

Krzyknąłem wtedy:

—              Więc dlaczego tak duźó ze mną rozmawiasz?

Byłem czerwony, nie mogłem złapać tchu. Drapałem sic» w nogę, tam gdzie kot zostawił ślady swoich pazurów. Myszka patrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie wi­działa pierwszy raz w życiu.

Kiedy zostałem sam, pragnąłem już tylko ciszy. Mon- gidor i bażyr podali sobie ręce, niby dwie istoty niezwyk­łe, którym jestem winien szacunek i posłuszeństwo. A wieczorem tego samego pamiętnego dnia, kiedy chciałem się odezwać, kuzynka przerwała mi, położyła palec na ustach i powiedziała:

—              Wiesz dobrze, że k t o ś zabronił ci mówić.

Milczałem przez dwa dni. Babka myślała, że jestem cho­ry albo że się gniewam. I ilekroć przechodziłem obok ku­zynki, za każdym razem wykonywała ten sam tajemniczy gest; więc milczałem. Trzeciego wieczora przemówiła za mnie:

—              Gaspar chciałby kawałek chleba, przylepkę, jeśli to możliwe.

Ojciec wymierzył mi policzek, a kuzynce kazał odejść od stołu bez kolacji. Wstała dumnie i wyniośle i słyszałem, jak powtarzała:

—              Powinieneś się odzywać tylko wtedy, kiedy ci po­wiem. Gaspar ma język jaszczurki. Zamienił się na języki z jaszczurką Mirną Miror, tą z piątego kamienia w murze przy drzewie figowym. Gdyby się odezwał, nie wiedziałby, co mówi.

Dogoniłem ją na korytarzu.

-              Gaspar ze, kiedyś mnie pocałował, twoje wargi do­tknęły mojego policzka. Był na nim zaczarowany napój... Nie możesz już mówić.

Po trzech dniach, siedząc na starej klaczy Iris, którą moi rodzice niby dostojnego przodka zostawiali w stajni, począłem krzyczeć:

—              Wio, Iris, dalej, Iris, wio!

Czary znikły. Znów mogłem mówić. Pozbyłem się kneb­la, który zatykał mi usta. Kuzynkę bardzo to rozgniewa­ło. Czekała na mnie na podwórzu; miałem przynieść tro­chę porów.

—              Uważaj na to, co mówisz, Gasparze; ja już nic dla ciebie nie mogę zrobić.

Wrzasnąłem:

—              Daj mi święty spokój! Dosyć już tego znęcania się nade mną. Jutro idę na polowanie, o trzeciej nad ranem. Podczas kiedy ty będziesz spała pod maminą spódnicą... ‘,

Mściłem się.

—              Kto ci powiedział, że ja będę spała?

Patrzyłem na nią z przerażeniem. Wymykała mi się zno­wu.

—              Nigdy w nocy nie leżę w łóżku. Ja nie mam czasu do stracenia, żeby spać. Mam coś lepsz...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.