[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Becky oglĢdaþa w popoþudniowym programie operħ mydlanĢ, regularnie
pojawiajĢcĢ siħ na ekranie od czasu, kiedy byþa jeszcze dzieckiem. Zastanawiaþa
siħ, czy ona teŇ mogþaby mieę dziecko, ktre w jednym miesiĢcu wymagaþoby
przeszczepu serca, a w nastħpnym nerki, albo mħŇa, zdradzajĢcego jĢ za kaŇdym
razem, kiedy spojrzy na niego jakaĻ kobieta.
Wtedy zadzwoniþ telefon.
Zerwaþa siħ na rwne nogi, ale zaraz zatrzymaþa siħ w miejscu, nie
odrywajĢc wzroku od aparatu. JakiĻ facet w telewizorze jħczaþ, Ňe Ňycie zastawia
na nas puþapki. Chyba nie wiedziaþ, co mwi.
Staþa bez ruchu, nie odbierajĢc telefonu. Zabrzmiaþy trzy kolejne dzwonki.
Nagle uĻwiadomiþa sobie, Ňe matka leŇy w stanie ĻpiĢczki w szpitalu Lenox Hill,
i nie mogĢc dþuŇej znieĻę tego dzwonienia, podniosþa sþuchawkħ.
Z trudem wykrztusiþa jedno sþowo:
− Halo?
− CzeĻę, Rebecca. To ja, twj chþopak. Tak ciħ wystraszyþem, Ňe boisz siħ
odebraę telefon, prawda?
Przymknħþa oczy, kiedy ten nienawistny, niski gþos przeniknĢþ jĢ aŇ do gþħbi,
i zatrzħsþa siħ z przeraŇenia. Nie byþo w nim ani Ļladu charakterystycznego dla
Atlanty przeciĢgania samogþosek, ani ich wyraŅnego akcentowania, co
wskazywaþoby na Nowy Jork, ani typowego dla Bostonu braku ár". To byþ gþos
czþowieka wyksztaþconego, z gþadkĢ wymowĢ, z wyraŅnĢ dykcjĢ, moŇe nawet z
leciutkim brytyjskim akcentem. Stary? Mþody'.' Nic wiedziaþa, nie potrafiþa
rozrŇnię. Musiaþa byę czujna. Musiaþa sþuchaę uwaŇnie, zapamiħtaę, jak on
mwi i co mwi. áMoŇesz to zrobię. BĢdŅ czujna. Prowokuj go, Ňeby mwiþ,
nigdy nie wiadomo, co mu siħ wymknie". Tak jej powiedziaþ policyjny
psycholog w Albany, kiedy ten mħŇczyzna zaczai do niej telefonowaę. áSþuchaj
uwaŇnie. Nie daj siħ zastraszyę. Przejmij inicjatywħ. Nie pozwl mu kierowaę
rozmowĢ".
Becky oblizaþa spierzchniħte wargi. W tym tygodniu powietrze na
Manhattanie byþo gorĢce i suche, co w prognozie pogody okreĻlono jako
anomaliħ. Powtrzyþa w myĻli litaniħ pytaı, starajĢc siħ panowaę nad gþosem i
przejĢę inicjatywħ.
− Nie powiesz mi, kim jesteĻ? Naprawdħ chciaþabym to wiedzieę. MoŇe
porozmawiamy o tym, dlaczego stale do mnie telefonujesz. Zgoda?
− Rebecco, nie potrafisz wymyĻlię jakichĻ innych pytaı? PrzecieŇ dzwoniþem
juŇ do ciebie kilkanaĻcie razy. Aha, to robota psychologa, prawda?
Powiedzieli ci, Ňeby je zadawaę, Ňeby mnie rozkojarzyę, to wyþoŇħ karty na
stþ. Przykro mi,' ale to nie zadziaþa.
Sama nie wierzyþa, Ňe ten fortel przyniesie jakieĻ rezultaty. Ten facet
wiedziaþ, co robi, wiedziaþ teŇ, jak to robię. Chciaþa bþagaę go, Ňeby zostawiþ jĢ
w spokoju, ale tego nie zrobiþa. Nagle siħ wĻciekþa. Zbyt dþugo tþumiona zþoĻę
przebiþa siħ przez pokþady panicznego strachu. ĺciskajĢc sþuchawkħ tak mocno,
Ňe aŇ zbielaþy jej nadgarstki, wrzasnħþa:
− Posþuchaj, ty nħdzny kutasie! Nie jesteĻ moim chþopakiem, tylko durnym
psycholem! Chcesz inne pytanie? Proszħ bardzo.' Dlaczego nie pjdziesz do
diabþa? Dlaczego siħ nie powiesisz? Nic dzwoı do mnie wiħcej, ty Ňaþosny
pħtaku! Telefon jest na podsþuchu, rozumiesz?! Zaraz ciħ dopadnĢ!
Tym razem go zaskoczyþa. Poczuþa nagþy przypþyw adrenaliny, ale jej radoĻę
nie trwaþa dþugo. Szybko doszedþ do siebie i zaczĢþ mwię spokojnie i
rozwaŇnie:
− AleŇ Rebecco, kochanie, wiesz rwnie dobrze jak ja, Ňe gliniarze nie wierzĢ
w to, Ňe ktoĻ ciħ Ļledzi, Ňe jakiĻ pomylony facet stale do ciebie dzwoni i chce
ci napħdzię stracha. Sama musiaþaĻ zaþoŇyę podsþuch, bo policja nie chciaþa
tego zrobię. A ja nigdy nie bħdħ rozmawiaę na tyle dþugo, Ňeby te twoje
przestarzaþe urzĢdzenia mogþy mnie zlokalizowaę. Tak, Rebecco, obraziþaĻ
mnie. I drogo za to zapþacisz.
OdþoŇyþa sþuchawkħ, przyciskajĢc jĢ z caþej siþy, jakby staraþa siħ zasklepię
krwawiĢcĢ ranħ, jakby to przyciskanie mogþo spowodowaę, Ňeby do niej nie
zadzwoniþ, jakby mogþo go od niej oddalię. Wreszcie odeszþa od telefonu. W
operze mydlanej Ňona bþagaþa wþaĻnie mħŇa, Ňeby jej nie opuszczaþ dla mþodszej
siostry. Wyszþa na maþy balkon i spojrzaþa na Central Park, potem obrciþa siħ
trochħ w prawo, Ňeby popatrzeę na Metropolitan Museum. Mnstwo ludzi,
wiħkszoĻę w szortach, gþwnie turyĻci, siedziaþo na schodach, czytajĢc, ĻmiejĢc
siħ, rozmawiajĢc, jedzĢc hot dogi z wzka Teodolpha. Niektrzy pewnie palili
trawħ, kradli portmonetki. W pobliŇu staþo dwch policjantw na koniach;
wierzchowce podrzucaþy gþowami, jakby byþy zdenerwowane. Sþoıce paliþo
niemiþosiernie. Byþa dopiero poþowa czerwca, ale nienaturalny upaþ nie
ustħpowaþ. W mieszkaniu byþo o wiele chþodniej. Za zimno, przynajmniej dla
niej, ale nie udaþo siħ jej przesunĢę termostatu ani w grħ, ani w dþ.
Telefon znowu zadzwoniþ. Sþyszaþa go wyraŅnie przez na wpþ przymkniħte
szklane drzwi.
Odwrciþa siħ nagle, omal nie wypadajĢc przez balustradħ. Nie dlatego, Ňe to
byþo niespodziewane, nie tylko dlatego, Ňe ten dzwonek tak bardzo kontrastowaþ
z normalnym, spokojnym wyglĢdem ulicy.
Zmusiþa siħ, Ňeby rzucię okiem na Ļliczny, pastelowy pokj matki, na szklany
stolik przy kanapie i stojĢcy na nim biaþy telefon, ktry dzwoniþ i dzwoniþ.
Przeczekaþa jeszcze szeĻę dzwonkw. Wiedziaþa, Ňe musi go odebraę, To
mgþ byę telefon w sprawie matki, jej bardzo chorej, umierajĢcej matki.
OczywiĻcie, byþa pewna, Ňe to ten In et, ale to nie miaþo znaczenia. Czy
wiedziaþ, dlaczego nie wyþĢczyþa telefonu? Sprawiaþ wraŇenie, Ňe wszystko o
niej wie, nie wspomniaþ jednak nigdy ojej matce. Wiedziaþa, Ňe nie ma wyboru.
Przy dziesiĢtym sygnale podniosþa sþuchawkħ.
Rebecco, chcħ, ŇebyĻ znowu wyszþa na balkon. Popatrz w to miejsce, gdzie
stojĢ gliniarze na koniach. Zrb to zaraz, Rebecco.
OdþoŇyþa sþuchawkħ i wrciþa na balkon, nie zamykajĢc za sobĢ szklanych
drzwi. Spojrzaþa na policjantw. Nie odrywaþa od nich wzroku. Czuþa, Ňe zdarzy
siħ coĻ okropnego, czuþa to i nie mogþa zrobię nic innego, tylko patrzeę i czekaę.
Odczekaþa trzy minuty. W chwili gdy byþa juŇ prawie pewna, Ňe przeĻladowca
wyprbowuje jakieĻ nowe sztuczki, Ňeby jĢ sterroryzowaę, nastĢpiþ gþoĻny
wybuch.
Konie cofnħþy siħ w panice. Jeden z policjantw zleciaþ z siodþa i wpadþ w
krzaki. Po chwili għsty dym zasþoniþ caþy widok.
Kiedy dym trochħ siħ rozrzedziþ, zobaczyþa, Ňe na chodniku leŇy stara,
bezdomna kobieta, a obok niej pogiħty wzek i porozrzucane drobne
przedmioty. Wokþ fruwaþy kawaþki nadpalonego papieru. Po teniswkach tej
kobiety spþywaþo piwo imbirowe ze stþuczonej butelki. Wydawaþo siħ, Ňe czas
stanĢþ w miejscu.
Nagle wszystko siħ zakotþowaþo i zapanowaþ oglny chaos. CzħĻę osb
siedzĢcych na stopniach muzeum podbiegþa do ofiary.
Pierwsi znaleŅli siħ przy niej policjanci; ten, ktrego zrzuciþ koı. wyraŅnie
utykaþ. Wrzeszczeli, wymachiwali broniĢ - czy chodziþo im o miejsce
przestħpstwa, czy o nadbiegajĢcych ludzi, tego Becky nie wiedziaþa. ZauwaŇyþa
tylko, Ňe konie sĢ bardzo niespokojne z powodu dymu i zapachu materiaþw
wybuchowych. Staþa jak wmurowana, nie odrywajĢc wzroku od tej sceny. Stara
kobieta leŇaþa bez ruchu. Becky byþa pewna, Ňe ona nie Ňyje. Wiedziaþa, Ňe ten,
kto jĢ Ļledziþ, zdetonowaþ bombħ i zabiþ tħ biednĢ kobietħ. Ale dlaczego? ņeby
jĢ jeszcze bardziej sterroryzowaę? Byþa juŇ tak przeraŇona, Ňe nie potrafiþa
normalnie funkcjonowaę. Czego jeszcze chciaþ? Wyjechaþa z Albany, opuĻciþa
sztab gubernatora beŇ Ňadnego uprzedzenia, nawet nie zadzwoniþa, Ňeby siħ
wytþumaczyę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.