[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CARLA CASSIDY

 

 

 

Jedynak

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

22 grudnia

 

Theresa Mathews włożyła pierniczki do piekarnika i spojrzała na zegar przy kuchence. Wpół do czwartej. Eric powinien już wrócić ze szkoły.

Podeszła do stołu, na którym leżały dwa tuziny jeszcze ciepłych pierniczków. Obok stał przygotowany lukier i specjalne przyrządy do zdobienia ciast.

Zawsze zostawiała synowi dekorowanie bożonarodzeniowych choinek, chociaż nigdy nie chciał się przyznać kolegom, że to uwielbia. Ale nie mówił im również, że lubi czytać i że mama zawsze musi go całować na dobranoc.

Theresa potrząsnęła głową i uśmiechnęła się do siebie. Eric miał w sobie wiele z dziecka, lecz również sporo z dorastającego chłopaka. Wkrótce zacznie dojrzewać. Trochę żałowała, że nie będzie już jej malutkim synkiem, ale cieszyło ją też, że rozwija się i mężnieje.

Dziś na pewno będzie we wspaniałym humorze. Ma przecież ostatnie lekcje przed świętami. A potem Gwiazdka i prezenty z grą komputerową, o której mówił od dwóch miesięcy, i rowerem na czele. Może dzięki temu zapomni o tym, czego tak naprawdę pragnie. Nie położy mu przecież pod choinką pięknie zapakowanego i owiniętego wstążką ojca. Niestety!

Theresa zastygła na moment, pogrążona w ponurych myślach na temat Sully’ego. Gdzie teraz jest? Co robi? Potrząsnęła głową. Nie, nie może pozwolić, żeby były mąż zepsuł im obojgu święta. To Boże Narodzenie będzie równie wspaniałe, jak wszystkie poprzednie. Tyle że... już bez Sully’ego.

– Hej, hej! – dobiegł do niej śpiewny głos.

Usłyszała skrzypnięcie wejściowych drzwi. Na jej twarz natychmiast powrócił uśmiech.

– Jestem w kuchni, Rose! – krzyknęła.

Jednak Rose dobrze wiedziała, gdzie jej szukać. Cała rozpromieniona pojawiła się w drzwiach i rozejrzała czujnie dookoła.

– Cześć! A gdzie Eric?

– Jeszcze nie wrócił ze szkoły – wyjaśniła Theresa, wskazując krzesło. – Wiesz, jaki jest. Musi się przywitać z wszystkimi okolicznymi psami, zanim dojdzie do domu.

Rose z westchnieniem usiadła przy stole, na którym położyła owiniętą w kolorowy papier paczuszkę.

– Możesz to teraz wziąć, a potem włożyć pod choinkę? – zapytała.

Theresa tylko potrząsnęła głową.

– To już trzeci prezent od was, Rose! Zepsujecie mi dziecko. Rose stoczyła ze sobą krótką walkę, ale w końcu sięgnęła po największy pierniczek i z wyraźną przyjemnością włożyła go do ust. Jednak słowa Theresy spowodowały, że szybko go przełknęła.

– Nie można zepsuć takiego dziecka jak Eric – rzekła stanowczo. – To najgrzeczniejszy i najmilszy chłopiec, jakiego znam. Przysięgam.

Kiedy Theresa zamieszkała tutaj dziesięć miesięcy temu, Rose i Vincent Caltino natychmiast ich „adoptowali”. Eric zyskał w nich prawdziwie kochających i czułych dziadków, a jego matka – pomoc i wsparcie na co dzień.

Rose poruszyła się na krześle i odsunęła od siebie kolejne ciasteczko.

– Czytałam dziś rano w gazecie, że wygrałaś swoją ostatnią sprawę – powiedziała.

Theresa wyprostowała się dumnie.

– Tak, wygląda na to, że Roger Neiman nieprędko wyjdzie z więzienia.

– Pisali, że jesteś wschodzącą gwiazdą sądownictwa w naszym okręgu.

Theresa zaśmiała się.

– W przyszłym tygodniu będzie nią ktoś inny. Wiesz, jacy są dziennikarze. Na ich uznanie może liczyć tylko ten, kto właśnie wygrywa.

– Możliwe, chociaż zamieścili twoje zdjęcie na pierwszej stronie. – Rose zamyśliła się na chwilę. – No, ale z drugiej strony jesteś ładniejsza od większość naszych prawniczek.

Theresa znowu się zaśmiała.

– Pochlebiasz mi, Rose. Sąsiadka tylko wzruszyła ramionami.

– Mówię, jak jest. – Szybkim ruchem sięgnęła po malutki pierniczek w kształcie bombki. – No, pójdę już do Vince’a. Zrobił się ostatnio tak tajemniczy, że zaczynam podejrzewać go o romans.

Theresa pokręciła głową. Nigdy nie widziała mężczyzny tak zapatrzonego w swoją żonę jak Vincent Caltino. Inna sprawa, że nawet teraz miał na czym zawiesić oko, a wiele wskazywało na to, że w młodości Rose była nie lada pięknością.

– Po trzydziestu latach małżeństwa? Myślę, że nie masz się czego obawiać! – zapewniła sąsiadkę.

Rose szybko przeżuła resztki pierniczka.

– Pewnie masz rację – rzekła z uśmiechem. – Zawsze byłam szczęściarą, jeśli chodzi o mężczyzn. Może dlatego, że związałam się tylko z tym jednym...

Theresa nagle posmutniała, a Rose chyba wyczuła zmianę jej nastroju.

– No nic, pamiętaj tylko o tym prezencie – dodała szybko i podeszła energicznie do drzwi.

Theresa odprowadziła ją do wyjścia, zastanawiając się, na czym właściwie to wszystko polega. Przecież ona też miała tego jednego, jedynego i...

– O! Kiedy będziecie ubierać choinkę? – Rose zatrzymała się na widok stojącego w kącie drzewka.

– Dziś wieczorem. Przygotuję prażoną kukurydzę i grzane wino. Może wpadniecie?

Rose zamyśliła się na chwilę, jakby zastanawiając się, co ma jeszcze do zrobienia.

– Mm, możliwe, jeśli się ze wszystkim wyrobię. Pomachała Theresie ręką na pożegnanie i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Ich domy dzielił jedynie niewielki kawałek trawnika, ale Theresy wcale nie martwiła ta bliskość. Pomyślała, że powinna dziękować Bogu za takich sąsiadów i wróciła do kuchni. Raz jeszcze spojrzała na zegar, ale teraz na większy, wiszący na ścianie. Za piętnaście czwarta. Co ten Eric może tak długo robić po lekcjach! Nawet, jeśli zdecydował się iść, stawiając stopy jedna za drugą, co już mu się kiedyś zdarzyło, to i tak powinien już być w domu!

Szybko wyjęła z piekarnika kolejną partię pierniczków, ale nie wstawiła nowej. Wyszła przed dom, żeby sprawdzić, czy syn nie włóczy się gdzieś po ulicy. Było dosyć chłodno. Kto wie, może nawet spadnie śnieg.

Na ulicy nie było prawie nikogo, a w każdym razie żadnych dzieci. Theresa przez moment zastanawiała się, czy nie zawołać Erica, ale nikt tutaj tego nie robił. Zresztą, gdyby był w pobliżu, na pewno by go zobaczyła.

Może trafiło mu się po drodze coś ciekawego? Jakiś kolorowy liść albo stary kasztan gdzieś w zeschłej trawie? Eric uwielbiał też obserwować wszystko dookoła. Od kiedy zaczął chodzić, nazywali go z mężem „małym odkrywcą”. A teraz, kiedy przeprowadzili się na przedmieścia Kansas City, ciekawych rzeczy było tu znacznie więcej: ptaki na drzewach, pajęczyny albo rozwijające się rośliny. Jednak zima nie była najlepszym okresem na obserwacje.

A poza tym, na miłość Boską, nigdy nie zajmowało mu to tyle czasu!

Theresa wróciła do domu i narzuciła płaszcz na ramiona, chociaż nie odczuwała zimna. Idąc okoloną drzewami alejką pomyślała raz jeszcze, że nie żałuje przeprowadzki. Sully proponował jej po rozwodzie, żeby została w ich dotychczasowym mieszkaniu w szeregowcu, ale ona czuła, że potrzebuje odmiany. Przeprowadzka wydawała się idealnym rozwiązaniem.

Po paru minutach dotarła do szkoły Erica Po drodze nigdzie nie zauważyła syna, chociaż uważnie obserwowała otoczenie. Przypomniała sobie, że był ubrany w dżinsy, bo od dawna nie chciał nosić niczego innego, jasnoniebieski sweter i czerwoną kurtkę z logo drużyny footballowej z Kansas City.

Pewnie odbywa się jakieś przedstawienie z okazji świąt, pomyślała i pchnęła furtkę. No, bo chyba Eric nie został w szkole z własnej woli. Zwykle był dobrym uczniem, ale czasami, kiedy zobaczył motyla za szybą albo chmurę o ciekawym kształcie, potrafił się zupełnie oderwać od lekcji. Zapominał wtedy o Bożym świecie i myślał o tym, co by mu powiedział motyl, gdyby umiał mówić albo jak wysoko wzbiłby się na chmurze.

Theresę ogarnęła nagła fala czułości. Już za chwilę zobaczy Erica! A tak swoją drogą, nauczyciele powinni dzwonić do rodziców, kiedy uczniom wypadało coś poza zwykłymi lekcjami.

Nieco zaniepokojona, weszła do jednopiętrowego budynku z cegły i rozejrzała się dookoła. Nigdzie jednak nie zobaczyła jasnoniebieskiego swetra i dżinsów w takim samym kolorze. Szkolny korytarz był zupełnie pusty, ale na szczęście w sekretariacie paliło się światło.

Theresa odetchnęła z ulgą i weszła do środka.

– Dzień dobry, pani Mathews. Czym mogę służyć? – spytała sekretarka, pani Jenkins.

– Szukam mojego syna – powiedziała Theresa najspokojniej, jak tylko umiała. – Nie wrócił jeszcze ze szkoły. Pomyślałam, że może przedłużyły się zajęcia.

Sekretarka wydała z siebie piskliwy okrzyk i zasłoniła usta. Następnie sięgnęła po leżące na jej biurku dzienniki.

– Obawiam się, że Erica nie było dzisiaj w szkole – rzekła niepewnie, wciąż przeglądając dzienniki.

Serce Theresy ścisnęło się ze strachu.

– Jak to?! Nie dzwoniłam, że jest chory i nie miałam żadnych informacji ze szkoły!

Pani Jenkins spuściła oczy.

– To moja wina. Dzwoniłam właśnie do rodziców, kiedy pojawił się tu Sammy Bowens z krwawiącym nosem. Musiałam go zaprowadzić do pielęgniarki, a potem... – sekretarka zamilkła i wzruszyła ramionami.

Było jasne, że zapomniała ją poinformować o nieobecności jej syna na lekcjach. Theresa usiłowała policzyć, ile godzin minęło od wyjścia Erica do szkoły, ale nie potrafiła. Szumiało jej w uszach, a przed oczami latały ciemne plamy.

– O, jest! – Sekretarka podsunęła jej dziennik.

Theresa przesunęła ręką po twarzy, żeby się uspokoić. Zatrzymała się na chwilę przy nazwisku Erica, a potem szukała dalej.

– Widzę, że Willie’ego Simmonsa też nie było w szkole – uchwyciła się tego jak ostatniej deski ratunku. – Podejrzewam, że są gdzieś razem.

– Tak, tak – powtórzyła nerwowo sekretarka i podsunęła jej telefon. – Na pewno postanowili przedłużyć sobie ferie świąteczne. Może pani od razu zadzwoni do pani Simmons. Założę się, że Willie’ego też nie ma w domu.

Pani Jenkins podsunęła teraz notes i Theresa wybrała zapisany w nim numer. Miała nadzieję, że matka Willie’ego wyjaśni całą sprawę. Jeden sygnał. Drugi... Po dziesiątym odłożyła słuchawkę.

– Nikt nie odbiera.

– Może pani Simmons też szuka swojego syna – podsunęła jej sekretarka. – A może już znalazła obu chłopców i postanowiła odprowadzić Erica do domu.

Theresa pokiwała bez przekonania głową.

– Tak, tak. Z pewnością ma pani rację.

– Takie historie zdarzały się już wcześniej – przekonywała ją sekretarka, co wskazywało na to, że sama jest zaniepokojona.

– Oczywiście.

Theresa wyszła ze szkoły, wciąż myśląc, co robić. Czy iść do Simmonsów, czy wrócić do domu? Willie uchodził za mądrego chłopca, ale w tandemie z Erikiem dostawał małpiego rozumu. Co wcale nie znaczyło, że Eric zachowywał się poprawnie. Wręcz przeciwnie, często miewał wówczas jeszcze głupsze pomysły. Theresa już dawno zabroniłaby mu spotykać się z małym Simmonsem, gdyby nie to, że ten chłopiec był jego najlepszym przyjacielem.

Zabronię mu wychodzić z domu przez cały miesiąc, postanowiła, stojąc przed szkołą i nie bardzo wiedząc, dokąd iść. Będzie mógł grać na komputerze tylko w soboty i niedziele!

W końcu ruszyła do domu, próbując skupiać się na tym, jak ukarze syna za to, że poszedł na wagary. Jednak wciąż nie było go w domu. Specjalnie zostawiła drzwi otwarte, na wypadek, gdyby się minęli.

– Eric! – krzyknęła, wychodząc przed dom. – Eric!!! Nic. Żadnego odzewu.

Nie mogę wpadać w panikę, powtarzała w myśli. Nie mogę wpadać w panikę.

Odszukała w swoim notesie telefon do Simmonsów i zadzwoniła po raz drugi. Tym razem ktoś podniósł słuchawkę. Z ulgą rozpoznała głos Willie’ego.

– Willie? To ty? Mówi mama Erica. Czy widziałeś się z nim dzisiaj?

– Nie. Byliśmy z mamą u lekarza – odparł dziecięcy głosik.

– Powiedział, że mam tę... ordę.

– Odrę – poprawiła go odruchowo.

– Właśnie. I że mam brać takie paskudne lekarstwo. Musieliśmy jechać do Kansas, żeby je kupić.

– Więc nie widziałeś się dzisiaj z Erikiem? – spytała Theresa słabnącym głosem.

– Nie, tylko wczoraj rozmawialiśmy przez telefon. I mam takie czerwone plamy na całym ciele! – dodał bez związku Willie.

Teresa poczuła, że chce jej się krzyczeć.

– To lekarstwo na pewno ci pomoże – zapewniła Willie’ego.

– A posłuchaj, czy Eric nie mówił ci nic o swoich planach na dzisiaj? Że chce zrobić coś... super? – Theresa przypomniała sobie używane przez chłopców słowo.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Theresa tylko mocniej ścisnęła słuchawkę w dłoniach. Nie chciała ponaglać chłopca, ale w końcu nie wytrzymała:

– Proszę, przypomnij sobie. To ważne...

– Suka Bobby’ego Michaelsa urodziła młode i bardzo chcieliśmy je obejrzeć – wyznał w końcu z żalem.

Obaj chłopcy uwielbiali psy. O dziwo, nawet te najgroźniejsze potulniały jakoś w ich towarzystwie.

– Dzięki, Willie. Gdyby Eric się do ciebie odezwał, daj mi znać, dobrze?

Odłożyła słuchawkę i ciężko usiadła na stołku w przedpokoju. W czasie rozmowy jakoś się jeszcze trzymała, ale teraz poczuła, że jest wyczerpana. Musi coś zrobić. Działać. Spojrzała na leżący na stoliku notes i zaczęła wydzwaniać do kolegów Erica, zaczynając od Bobby’ego Michaelsa. Jej strach powiększał się z minuty na minutę. Nikt dzisiaj nie widział jej syna. Nie było go ani w szkole, ani u Bobby’ego, ani u nikogo innego.

W końcu definitywnie odłożyła słuchawkę, przekonana, że ma już pełny obraz sytuacji. O dziwo, była teraz spokojna. Nie mogła tylko jeszcze zebrać rozbieganych myśli. Dlatego podeszła do ściany i palcem policzyła na zegarze kolejne godziny.

– Dziewięć – szepnęła w końcu.

Eric zaginął i nikt go nie widział od dziewięciu godzin. Powoli układała sobie w głowie to, co ma powiedzieć. Następnie, po raz ostatni wzięła do ręki słuchawkę i wybrała numer 911.

 

W cichym, pustym mieszkaniu rozległ się nagle przeraźliwy sygnał. Sullivan Mathews wyciągnął nieprzytomnie rękę i sięgnął po elektroniczny budzik. Chciał go uciszyć, ale strącił go tylko na podłogę. Dopiero wtedy zorientował się, że to dzwoni telefon. Przez minutę lub dwie usiłował go ignorować, ale dzwoniący natręt nie rezygnował. W końcu Sully wygramolił się z łóżka i z głośnym: „Zabiję gada!”, sięgnął po słuchawkę.

– Sully, nic ci nie jest? – usłyszał znajomy głos Kipa Pearsona.

– Owszem, jest – warknął, sięgając po zegarek. – Właśnie przed chwilą się położyłem. – Sprawdził godzinę. Dochodziła piąta po południu. – Dokładnie czterdzieści minut temu.

Jednak sen ulatniał się szybko i Sully powoli dochodził do siebie. Nie powinien iść na siłownię bezpośrednio po nocy spędzonej w klubie. To go zupełnie dobiło. Ale Kip, oczywiście, nie musiał o tym wiedzieć.

– Przykro mi, stary, ale to nie jest normalna pora na drzemkę – rzekł kumpel, jakby chciał to potwierdzić. – Zadzwoniłem, bo mam dla ciebie coś ciekawego.

– To ja przepraszam – sumitował się Sullivan. – No, mów, o co chodzi.

– Miałem wiadomość z 911 – zaczął Kip.

– No i co z tego? – przerwał mu Sully. – Przecież już nie pracuję w policji.

Nastąpiła chwila milczenia, a Sully, nie wiedzieć czemu, nagle poczuł się nieswojo.

– Dzwoniła twoja była żona – wydusił w końcu Kip.

Te słowa podziałały na niego tak, że zapomniał o śnie i zmęczeniu.

– Co takiego?!

– Zginął... wasz chłopak – dodał niepewnie Kip. – Theresa nie widziała go od rana.

Sullivan starał się pozbierać rozbiegane myśli. Nie trzeba wpadać w panikę. Eric mógł po prostu gdzieś pójść albo zabłądzić w Kansas.

– Czy coś jeszcze? – rzucił zupełnie przytomnie do słuchawki.

– Na razie tyle – odparł Kip.

Sully natychmiast zakończył rozmowę i zaczął się ubierać. Usiłował zgadnąć, co też mogło stać się z Erikiem. Był przecież grzecznym chłopcem, ale różne rzeczy mogły się wydarzyć, jeśli wpadł w złe towarzystwo.

– Nie, jest na to za mały – powiedział sam do siebie, wkładając koszulę.

Wepchnął ją w dżinsy i włożył ciepły sweter. Po chwili był już gotowy do wyjścia, zatrzymał się jednak przy dużej klatce z drutu, w której znajdował się szczeniaczek collie. Bożonarodzeniowy prezent dla Erica. Sully zdecydował, że jego syn powinien mieć w końcu własne zwierzę. Zwłaszcza że przepadał za psami. Gdyby Theresa zaprotestowała, Eric mógłby się nim opiekować w czasie swoich wizyt u niego.

Sully spojrzał jeszcze w wierne, brązowe oczy pieska, podrzucił mu trochę psiej karmy i wlał świeżą wodę. Kto wie, kiedy tu wróci? Przez cały czas starał się panować nad emocjami. Musi najpierw dowiedzieć się, co właściwie zaszło.

 

Kiedy odzyskał przytomność, poczuł, że leży na niewygodnym, cienkim materacu. Biła od niego nieprzyjemna woń pleśni. Eric odwrócił się na plecy i chciał zatkać nos i usta. Z zażenowaniem stwierdził, że cieknie mu ślina.

Czekał chwilę, aż się obudzi. Nigdy nie miał sennych koszmarów, ale liczył na to, że nie trwają długo.

W pomieszczeniu było zupełnie ciemno. W domu, nawet po zgaszeniu światła było coś widać: małe lampki od wieży i wideo, światło ulicznych lamp oraz księżyca. Ale tutaj było tak ciemno, że kiedy wyciągnął rękę w stronę twarzy, w ogóle jej nie zobaczył. Wiedział tylko, że znajduje się kilka centymetrów od jego oczu.

Bolała go głowa. To też było dziwne, ponieważ nigdy wcześniej nie czuł takiego bólu. Rodził się on gdzieś w głębi i rozsadzał czaszkę. Sprawiał, że chciało mu się wymiotować. Wykaszleć, jak mówił, kiedy miał cztery latka. Najchętniej odkręciłby głowę od tułowia i zaczekał, aż przestanie boleć. Kto wie, może w tym śnie jest to możliwe?

Próbował usiąść, ale poczuł się jeszcze gorzej. Coś tu było nie w porządku. Przez moment usiłował przypomnieć sobie, kiedy poszedł spać, ale nie był w stanie tego zrobić. Wszystko mieszało mu się w głowie.

Pamiętał, że rano, jak zwykle, zjadł płatki z mlekiem i wziął ze sobą drugie śniadanie. Niebo było jasne i czyste, chociaż na horyzoncie pojawiły się chmury. Po drodze do szkoły zatrzymał się tylko przy drzewie i zaczął wodzić palcem po jego szorstkiej korze. A potem?

Znowu poczuł silny ucisk ramion, a potem słodkawy zapach, od którego chciało mu się wymiotować. Pragnąc się bronić, sięgnął do ust.

Ślina wciąż mu ciekła z ust, ale teraz było jej mniej.

Słodkawy zapach z wolna ustępował, ale Eric wciąż czuł woń pleśni. Przypomniał sobie, że tak pachniała piwnica w domku Rose, kiedy pomagał jej tam przenosić donice z kwiatami na jesieni.

To nic, pomyślał. Zaraz przyjdzie mama i powie, żebym wstawał. Potem każe mi posprzątać i nareszcie będzie Gwiazdka Zamknął oczy, czekając na koniec koszmaru.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Theresa przechadzała się po pokoju, odpowiadając na pytania porucznika Donny’ego Holbrooka. Co kilka chwil spoglądała na zegar, czując nieunikniony upływ czasu.

Cieszyło ją, że to Donny miał się zajmować jej sprawą. Znali się od lat. Donny pracował z jej mężem przed tym, jak Sully zrezygnował z pracy w policji. Potem zaglądał do nich co jakiś czas, kiedy jeszcze byli małżeństwem.

– Więc ostatni raz widziałaś syna dziś rano, kiedy wychodził do szkoły? – Donny siedział na kanapie i pisał coś w swoim notesie.

– Tak. – Westchnęła. – Posłuchaj, Donny, już ci mówiłam, że Eric ani się na mnie nie pogniewał, ani nie bał się sprawdzianu. To były ostatnie lekcje przed feriami świątecznymi! W domu czekały na niego prezenty! Dlaczego miałby chcieć uciec?!

Spojrzała prosto w oczy Donny’ego. Zwłaszcza teraz wydawał się jej silny i przystojny, chociaż musiał mieć już ponad czterdzieści lat. Dlaczego więc siedzi tutaj i zadaje jej te wszystkie głupie pytania? Czemu nic nie robi?!

– Czy nie chciał się spotkać z Sullym? – porucznik zadał kolejne pytanie swoim beznamiętnym tonem. – Pewnie się martwi waszym rozwodem, co?

Theresa usiadła w fotelu naprzeciwko Donny’ego.

– To chyba jasne, prawda? Jednak zapewniam cię, że Eric zaczął się przyzwyczajać do nowej sytuacji. I na pewno nie pojechałby do Sully’ego bez mojego pozwolenia. Przecież to kawał drogi! A poza tym Sully na pewno by mnie zawiadomił o jego wizycie.

Donny pokiwał głową.

– Właśnie próbujemy się z nim skontaktować – powiedział. – Czy Eric miał jakieś problemy w szkole?

Theresa wzruszyła ramionami.

– Takie, jakie ma każdy normalny chłopak – odparła, próbując powstrzymać łzy.

To wszystko trwało już zbyt długo. Chciała, żeby jak najszybciej zwrócili jej dziecko i przestali ją męczyć.

– Czy wsiadłby sam do czyjegoś samochodu?

– Wykluczone! – Theresa nie wahała się ani sekundy. – Nie pojechałby nawet ze znajomym. Widzisz, mamy własne hasło i jeśli ktoś go nie zna, Eric nie wsiada do samochodu.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.