Barbara Cartland
Gdy całuje nieznajomy
Od Autorki
Za tło powieści posłużyły wydarzenia historyczne, przy czym główną pomoc stanowiła książka sir Arthura Bryanta pt.
„The Years of Victory” („Lata zwycięstwa”).
Szpiedzy Bonapartego znajdowali się wszędzie, zatem Napoleon wiedział o „Tajnej Ekspedycji”. Nie wiedział tylko, dokąd ją skierowano.
Dzięki swojej niezwykłej przenikliwości Nelson podążył na zachód, w ślad za francuską flotą. Był to strzał w ciemno.
Powiedział nawet do swojego sekretarza: „Niech mnie licho porwie, jeżeli nie płyną na Indie Zachodnie! Albo będą palić moje podobizny, albo pokochają mnie w opactwie westminsterskim”.
Nie pomylił się i wygrał bitwę o Trafalgar, w której został śmiertelnie ranny. Umierając powiedział: „Dzięki Bogu wypełniłem swój obowiązek”.
Następnie jego duch rozstał się z ciałem łącząc się z Anglią i morzem.
Rozdział 1
1805
Spacerując po lesie Shenda nuciła pod nosem melodię, której, jak twierdziła, nauczyły ją drzewa.
Było ciepło jak na kwiecień. Drzewa miały dopiero paki, ale Shenda wiedziała, że ogrody wokół zamku Arrow są już okryte kwieciem. Nie ma nic piękniejszego niż widok złotych żonkili pod drzewami albo żółte i purpurowe główki krokusów wystające ponad ziemię, która zimą była tak naga.
Są jeszcze fioletowe i białe fiołki kwitnące kilka dni wcześniej niż krzewy jaśminu.
Lasy mają nieopisany czar, trzeba to przyznać, i w każdym jest jakieś sekretne miejsce. W tym lesie był staw, który, zdaniem Shendy, z całą pewnością był zaczarowany. Jego brzegi ozłacały kaczeńce, a w srebrzystej tafli wody odbijały się jak w zwierciadle nadobne irysy. Kiedy tylko czuła się przygnębiona i samotna, właśnie do tego zaklętego stawu kierowała swe kroki.
Shenda skrycie wierzyła, że tam spośród kwiatów zerkają na nią leśne wróżki, pod drzewami skrywają się chochliki, a w głębinach mają swe schronienie wodne rusałki.
Ponieważ nie miała rodzeństwa, jej sny wypełniały stworzenia z innego świata, którego bliskość zawsze czuła.
Uważała się za szczęśliwą, bo Rycerski Las, jak go nazywano, kończył się tuż przy plebanii. Podczas gdy jej ojciec zajęty był kazaniami lub parafianami, którzy nawiedzali go tłumnie ze swymi” bolączkami, Shenda wymykała się do magicznego lasu.
Chodziła zupełnie sama, nie licząc jej ukochanego kompana, który akurat w tym momencie nie dreptał, jak powinien, przy jej nodze. Właśnie w gąszczach zwęszył królika i popędził za nim tak szybko, że Shenda nie zauważyła nawet jego nieobecności.
Rufusa wychowała od szczeniaka. Był to mały, zgrabny spaniel, którego w innych okolicznościach wytresowano by na psa myśliwskiego jak wszystkie spaniele na zamku Arrow.
Stary hrabia chorował przez ostatnie trzy lata i nie mógł już polować, a jego dwaj synowie walczyli gdzieś daleko z potworem zwanym Bonaparte, który groził, że wtargnie do Anglii. Dlatego od dawna nie słychać było w lesie odgłosów strzałów, co ogromnie cieszyło Shendę. Już sama myśl, że jakakolwiek istota mogłaby być zabita, napawała ją trwogą.
Szczególnie obawiała się o ptaki, które kochała, bo, jak twierdziła, śpiewały tylko dla niej, kiedy spacerowała pod drzewami.
Siadała więc przy swej zaklętej sadzawce, gdzie ptaki przychodziły pić, i wsłuchiwała się w ich śpiew.
Tak naprawdę to nawet nie pamiętała, czym były dla niej „stare złe czasy”, kiedy jesienią odbywały się polowania, a gajowi mówili, że w lasach jest zbyt wiele srok, łasic i lisów.
Kochała te zwierzęta tak samo jak małe wiewiórki, które, gdy tylko się zbliżała, zwinnie uciekały na drzewa myśląc, że chce skraść ich orzechy.
Sześć miesięcy temu umarł stary hrabia. Chociaż pogrzeb miał okazały, mało kto w wiosce go opłakiwał. Zresztą nikt go od dłuższego czasu nie widział. Nikt się też specjalnie nie przejął, kiedy kilka miesięcy wcześniej rozniosła się wieść o śmierci jego starszego syna George’a. Doktor powiedział, że hrabiemu pękło serce, gdy tylko otrzymał tę wiadomość z Indii.
Panicz George, jak nazywali go starsi służący z zamku, był w dalekich krajach przez osiem lat. Młodzi ludzie nawet nie pamiętali, jak wyglądał.
Wszystko to oznaczało, że młodszy syn, czyli panicz Durwin, stał się prawowitym dziedzicem i zamku, i tytułu. On jednak już w młodym wieku zaciągnął się do marynarki.
Mówiono, że opierał się samemu Bonapartemu uniemożliwiając francuskim statkom opuszczenie portów.
Nikt jednak nie wiedział, jak było naprawdę, chociaż ostatnio rozchodziły się wieści o nieustraszonym kapitanie Durwinie Bow.
Zamek stał pusty, a ludzie z wioski przychodzili ze swymi skargami i bolączkami na plebanię, bo w zamku nie było nikogo, kto by ich wysłuchał. Zarządca, do którego należało przyjmowanie petentów narzekających, że dach cieknie, pompa nie działa, a okna wylatują z zawiasów, dwa lata temu przeszedł na emeryturę. Był teraz przykuty do łóżka reumatyzmem, który uniemożliwiał mu wychodzenie z domu, a z powodu głuchoty nie słyszał nic, co do niego mówiono.
- Wsyćko sie niedługo rozwali - usłyszała, jak jeden z pracowników majątku skarżył się jej ojcu.
- Dlatego, że jest wojna... - odparł poczciwy pastor.
- Wojna, nie wojna, długo nie damy rady zatykać dziur w ścianach, łatać dachów i tak dalij.
Pastor tylko westchnął, bo cóż więcej mógł zrobić.
Shenda zdawała sobie sprawę, czym była ta wojna: biedą i niedolą dla wszystkich wokół. Jej ojciec najbardziej odczuł brak polowań, na które zwykle jeździł zimą. Kiedyś nazywano go nawet „polującym kaznodzieją”. Dawni towarzysze polowań albo brali czynny udział w wojnie, albo przez nią zubożeli i nie byli w stanie organizować ich na odpowiednim poziomie.
Pastorowi zostały już tylko dwa konie, w tym jeden tak stary, że szybciej było pójść pieszo, niż tłuc się na grzbiecie starej Śnieżki. Shenda nie miała nic przeciwko chodzeniu, szczególnie jeśli miał być to spacer po lesie.
Teraz również zdała się płynąć po zielonym mchu, a przechodzące przez gałęzie promienie słońca dawały jej włosom złoty odcień.
Nagle usłyszała przeraźliwy skowyt Rufusa, który gwałtownie sprowadził ją ze świata marzeń z powrotem na ziemię. Zdała sobie sprawę, że go przy niej nie ma. Musiał być gdzieś niedaleko, a nie ustające wycie było najlepszym drogowskazem dla biegnącej z pomocą Shendy. Pędząc co tchu, zastanawiała się z przerażeniem, cóż się mu mogło przydarzyć. Przecież to taki dobry piesek. Nigdy nie szczekał, gdy jej ojciec pracował w swoim gabinecie.
Odgłos, który słyszała, na pewno nie był szczekaniem, raczej wyciem z bólu. Znalazła go wreszcie pod wiekowym wiązem z łapą utkwioną w sidłach, chociaż nigdy przedtem nie widziała sideł w lasach przy zam...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]