[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LIN CARTER

  

  

  

CZARNOKSIĘŻNIK Z LEMURII

  

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE WIZARD OF LEMURIA

PRZEŁOŻYŁA: MAGDALENA GOHLING

 

WSTĘP

  

   Pięćset tysięcy lat temu, na Lemurii, Zaginionym Kontynencie na Pacyfiku, z krwawych mroków barbarzyństwa wyłoniła się pierwsza ludzka cywilizacja. Przez tysiąc lat pierwsi ludzie zmagali się z panowaniem Dragon Kings, okrutnej rasy inteligentnych gadów, która władała Ziemią podczas Wieku Gadów. W końcu, po Wojnie Tysiącletniej, zostały one pokonane i wybite w pień.

   Takie były początki Nemedii, Pierwszego Królestwa. W ciągu stuleci potomkowie Nemedian powoli zasiedlali rozlegle równiny i góry prehistorycznej Lemurii, tworząc… niszcząc… i znów tworząc inne królestwa. Pomimo tych walk wolno lecz nieustannie powstawała i rosła cywilizacja. Wkrótce pierwsze Imperium zajmie się zjednoczeniem zwaśnionych królestw i księstw w jedno potężne już państwo.

   Była to epoka wojowników, odważnych mężczyzn i pięknych kobiet, dzikusów i mędrców, bohaterów i magów w trudzie wyrębujących drogę wiodącą do Tronu Świata. Była to także epoka legend i bohaterskich sag.

   Oto jedna z nich…

 

ZAKRWAWIONY MIECZ

                                                     Dzień cały w krwi tonęły miecze

                                                     Jak wino mocniej i czerwieniej

                                                     W piekielnych głębiach mając pieczę

                                                     Nad przyjaciół jak i wrogów zgonem!

                                                     Pieśń wojowników z Valkarth

  

   Thongor z Valkarth uchylił się przed czarą z winem, która gwizdnęła mu koło ucha, odbiła się z brzękiem od ściany i opryskała swą zawartością jego twarz i piersi. Zamrugał gwałtownie by pozbyć się piekącego płynu z oczu, ale poza tym ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy.

   — Tak szlachetnie urodzony Thurdis traktuje najemnego psa — roześmiał się złośliwie Jeled Malkh do swych kompanów.

   — Szkoda dobrego wina! — zawtórował mu jeden z nich. — On jest bardziej przyzwyczajony do taniego piwa z Northlandu.

   — Trzeba przyznać, że jest bezczelny — Jeled wzruszył ramionami.

   — Żądać zapłaty za przegrany zakład i to od Otara, swej własnej seciny.

   Zimne sarn spływało po potężnej piersi Thongora, który ani na chwilę nie spuścił wzroku z twarzy oficera. Jego śniada twarz pozbawiona była jakiegokolwiek wyrazu, lecz ci, którzy go dobrze znali, mogli dostrzec lodowaty błysk dziwnych, złocistych źrenic cichego barbarzyńcy z północy Lemurii. Otarł wino z twarzy, odrzucając przy okazji na plecy długie, czarne włosy i spytał cicho:

   — Więc odmawiasz zapłaty zakładu?

   — Tak! Zamph w czerwonej uprzęży wygrałby z łatwością, gdyby nie ten dureń Var Tajas, który chyba pierwszy raz siedział w siodle. Zostałem oszukany i nie zapłacę!

   — Doskonale. W takim razie cofam swe żądanie — skinął głową Thongor. — Co więcej, zapłacę ci za kielich tego wina, które zmarnowałeś na najemnego psa, a który faktycznie, jak zauważył twój przyjaciel, woli piwo z Northlandu niż szczyny, które wy, z Thurdis, nazywacie sarn.

   Ruszył, nim zaskoczone audytorium oficerów zrozumiało sens jego słów. Jednym skokiem znalazł się przed Otarem, złapał go wpół i wsadził głową w dół do wielkiej, brązowej wazy z winem. Potrzymał go tam dłuższą chwilę, ignorując wściekłe szarpanie i podrygi Malkka, po czym wyciągnął na wpół utopionego i cisnął twarzą w dół.

   — Naprawdę jesteśmy kwita — roześmiał się, przerywając pełną osłupienia cisze. — Poczęstowałem cię nawet hojniej niż ty mnie.

   Prawie nieprzytomny z wściekłości Jeled odzyskał oddech i gwałtownym ruchem wyszarpnął miecz z pochwy. Ociekając winem rzucił się przez stół, kierując ostrze w nagą pierś barbarzyńcy, który z gracją odskoczył, wyciągając jednocześnie swój własny miecz. Reszta zgromadzonych wycofała się czym prędzej pod ściany słysząc pierwsze dźwięki walki. Obaj przeciwnicy krążyli wokół stołu, ostrożnie sprawdzając umiejętności adwersarza.

   Choć z ust nie zniknął mu uśmiech, w duchu Thongor klął na czym świat stoi swój temperament. Po trzykroć przeklęty dureń — nie miał nic ciekawszego do roboty tylko wszczynać burdę z własnym kapitanem! Jak głupi by jednak nie był, pojedynek rozpoczął się na serio i nie łatwo było by się zeń wycofać.

   Dźwięczała stal, gdy długi, prosty miecz barbarzyńcy stykał się z kunsztownie zdobionym ostrzem jednego z największych domów szlacheckich w Thurdis. Jeled Malkh był groźnym przeciwnikiem — jako jedyny potomek Domu Malkh odebrał stosowne wykształcenie u najsłynniejszych fechmistrzów kraju. Z drugiej strony Thongor był urodzonym szermierzem, a lata, które spędził jako włóczęga, najemny zabójca czy żołnierz nauczyły go posługiwania się każdym rodzajem broni i to w najdziwniejszy, acz zawsze skuteczny sposób. Bawił się więc przez chwilę z przeciwnikiem, tyle, ile potrzeba, by nie urazić dumy Otara natychmiastowym rozbrojeniem, po czym błyskawicznym ruchem nadgarstka posłał rapier przeciwnika w kąt kamiennego baraku.

   Obaj skoczyli ku niemu, ale stopa Thongora szybciej niż dłoń Otara opadła na rękojeść.

   — Czy nie powinniśmy na tym zakończyć i ochłodzić temperamenty winem? Przyznaję, Otarze, że poniosły mnie nerwy. Bądźmy z powrotem przyjaciółmi.

   — Synu suki z Northlandu, za taką obelgę rzucę twe serce memu zampho’owi! — warknął nieprzytomny z wściekłości Malakh, plując mu w twarz i jednocześnie kopiąc w krocze.

   Skulony z bólu barbarzyńca zatoczył się na stół, a Otar porwał rapier i rzucił się na niego. Pod ich ciężarem stół z trzaskiem wylądował na posadzce, a brązowa waza z winem potoczyła się w kąt, oblewając wszystkich swą zawartością.

   Teraz Thongor się wściekł — znajoma, krwawa mgła przesłoniła mu wszystko poza przeciwnikiem, a białe zęby błysnęły w uśmiechu. Dwa złożenia i jego miecz dotykał szyi przeciwnika, odbiwszy uprzednio jego zasłonę.

   — Powiedziałem: dość! Albo kończymy, albo jesteś martwy — warknął.

   Dziedzic Malkh zbladł i oblizał nagle suche wargi, czując lekki nacisk ostrza, które przebiło skórę, znacząc szkarłatem jego pierś.

   — P… pokój więc — wyjąkał.

   — Przysięgasz?

   — Przysięgam!

   Thongor cofnął miecz, wyciągając w zamian otwartą dłoń. Nie wziął pod uwagę dumy szlachetnie urodzonego, który nigdy nie przełknąłby porażki z rąk jednego ze swych ludzi. Złapał dłoń Thongora, podstawił stopę za jego nogą i pchnął gwałtownie, posyłając go na podłogę. Ostrze Jeleda błysnęło ku krtani leżącego, ale ten odtrącił je ręką, ignorując ból rozcinanych mięśni i jednym skokiem stanął na nogi. Zanim Malkh zrozumiał co się dzieje, ostrze miecza zatonęło w jego sercu.

   Jeled Malkh zatoczył się otwierając usta i wytrzeszczając oczy na wystającą z jego piersi stal. Jedną ręką usiłował ją wyciągnąć, ale ugięły się pod nim kolana, a z ust popłynęła krew i zwalił się martwy na posadzkę. Thongor przytrzymał trupa nogą i wyszarpnął miecz, po czym otarł go o płaszcz zabitego i rozejrzał się po reszcie obecnych, z których żaden nie odważył się wyrzec słowa. Wzruszył ramionami i wsunął miecz do pochwy.

   Za jego plecami sandał szurnął o kamienie posadzki, ale zanim zdążył zareagować coś ciężkiego trafiło go w tył głowy i runął twarzą naprzód w bezdenne morze ciemności.

  

* * *

  

   Odzyskał przytomność wraz z tępym bólem w głowie. Był przykuty do mokrej ściany w lochach rozciągających się pod cytadelą Thurdis. Przez szparę w sklepieniu przedostawał się samotny promień słońca, a sądząc z kąta jego padania, był nieprzytomny około godziny — mniej więcej była godzina do zapadnięcia zmroku. Obejrzał łańcuchy i stwierdził, że są zbyt silne, nawet dla jego potężnych mięśni, wobec czego wzruszył ramionami. Zgodnie z fatalizmem Północy nie należało marnować czasu zastanawianiem się nad czymś, na co i tak nie było rady. Prawdę mówiąc był trochę zaskoczony tym, że jeszcze żyje — przyjaciele zabitego i inni oficerowie mogli z nim skończyć, gdy leżał nieprzytomny jednym pchnięciem. Najwyraźniej jednak bardziej pociągała ich perspektywa oglądania go przykutego do wiosła na którejś z galer, albo służenia za pokarm wampirowatym kwiatom w prywatnym ogrodzie Sarka. Naturalnie zabrano mu broń, co i tak niewiele zmieniało, natomiast co go zdenerwowało, to brak pożywienia — mniej więcej o tej porze zwykle się posilał. Najczęściej był to kufel piwa i pieczony udziec, które spożywał wraz z Aldem Turmisem i resztą kompanii w tawernie „Pod Dobytym Mieczem”. Tymczasem tutaj nic nie zapowiadało posiłku, toteż ryknął ile sił w płucach i ryczał dopóki w drzwiach nie pojawił się gruby i rozsiewający wokół siebie zapach nasennego lotusa klucznik.

   — Czego?

   — Jeść! — odwarknął zwięźle więzień, powodując wpierw opadnięcie szczęki, a potem atak serdecznego śmiechu dozorcy.

   — Za godzinę staniesz przed Daotarem za zabicie swego dowódcy — wysapał tenże po dłuższej chwili — a wszystko, czym potrafisz się martwić, to twój pusty brzuch. Może liczysz na frykasy z prywatnej kuchni Sarka?

   — Dlaczego nie — uśmiechnął się Thongor. — Zrobiłem miastu przysługę, pozbywając się tchórza, oszusta i złego oficera. Daotar i Phal Thurid, Sark tego miasta, powinni mnie za to wynagrodzić.

   — Pewnie — parsknął klucznik. — Mają nawet dla ciebie nagrodę. Będziesz żywił Slith. Nie wiesz bałwanie, że Daotar Gwardii, szlachetny Barand Thon, jest najstarszym przyjacielem ojca tego, którego zabiłeś? Będziesz miał swoją nagrodę i to publicznie. Te miłe kwiatki najpierw wyssą z ciebie krew, a potem zjedzą resztę.

   — Może. Co nie zmienia faktu, że jestem głodny, a nikt tu nic nie mówił o śmierci głodowej! Jeść!

   Dozorca parsknął z pogardą i zamknął drzwi, ale po chwili wrócił z dzbanem cienkiego wina i kawałem pieczeni. Postawił to niedaleko drzwi i czym prędzej wyszedł oświadczając:

   — Łańcuch jest wystarczająco długi, żeby sięgnąć. Pośpiesz się lepiej z jedzeniem zanim gwardziści nie przyjdą. Nie dość, że się nie najesz, to jeszcze ja będę miał awanturę za trochę życzliwości.

   Łańcuchy faktycznie były wystarczająco długie, toteż parę najbliższych chwil zajął mu posiłek — zawsze mógł lepiej myśleć przy pełnym brzuchu. Teraz też zaczął już spokojniej analizować swoje położenie. Wychodził już z wielu różnych więzień, leżących w rozmaitych miastach i to najczęściej nie korzystając z niczyjej łaski. Pierwszym i najprostszym sposobem było udać sen, a gdy dozorca przyjdzie po naczynia, złapać go nieskrępowanymi nogami i zmusić do oddania kluczy. Odrzucił jednak ten pomysł po dogłębnym rozpatrzeniu na korzyść innego: łańcuchy były na tyle długie, że mógł posłużyć się ich częścią jako bronią i uderzyć nimi dozorcę, co powinno dać pożądane efekty. Służył już raz na galerach sadystycznego Sarka Shemkis i nie miał najmniejszej ochoty ponawiać swej obecności na czyichkolwiek innych. Zdecydowany ryknął na dozorcę, zbierając jednocześnie w dłoni solidny kawał żelaznego łańcucha — promień słońca prawie zniknął, toteż należało się śpieszyć. Cela pogrążyła się z wolna w mroku i tłusty dozorca nie powinien dostrzec niespodzianki jaka nań czekała. Krzyknął ponownie… i jego wyćwiczony słuch wychwycił lekkie kroki zbliżające się korytarzem. To z pewnością nie był klucznik…

   W zamku zgrzytnął klucz, ale było zbyt ciemno, by mógł dostrzec twarz przybyłego. Obserwował ciemną postać gotów do skoku, gdy usłyszał:

   — Thongor? Obudź się, do cholery! Tu Aid Turmis.

   — Na Gorma! Co ty tu robisz? — sapnął zaskoczony.

   — A co? Myślałeś, że będę stał i patrzył jak posyłają najlepszego druha na galery? — roześmiał się cicho Aid. — Daj ręce. Mam klucze i twój miecz, ale trzeba się śpieszyć.

   Thongor uśmiechnął się w mroku — Turmis, choć półkrwi thrudyjczyk z domieszką południowej krwi, żądnej wygód i spokoju, był wojownikiem w każdym calu i jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miał w całym tym mieście. I w dodatku w podzięce omal nie dostał łańcuchem po łbie!

   — Skąd masz klucz? — spytał, gdy tamten przychylił się, by otworzyć skuwający go w pasie łańcuch.

   — Dozorcy w jego obecnym stanie nie są na nic przydatne, więc je wziąłem.

   — Mam nadzieję, że nie musiałeś go przy okazji zabić? Nakarmił mnie uczciwie.

   — Zawsze najpierw myślisz o swoim brzuchu — roześmiał się Aid. — Nie bój się, twój gruby znajomek uciął sobie tylko drzemkę. O, gotowe!

   Łańcuchy opadły z brzękiem, a Thongor z uznaniem skinął głową — jedną z rzeczy, których naprawdę nie lubił, to dłuższe zamknięcie, o przykuciu do czegoś już nie wspominając. Turmis wręczył mu miecz i płaszcz ze słowami:

   — Narzuć go na swój północny łeb, bo cię wszyscy poznają. Teraz jazda, ludzie Thona będą tu za chwilę po ciebie i lepiej znikać czym prędzej!

   Wymknęli się z celi, pośpieszyli mrocznym korytarzem, minęli wartownię z nieprzytomnym dozorcą na podłodze, a na koniec przebyli krótki labirynt, na szczęście pustych korytarzy, nim Aid stanął przed niskimi, masywnymi drzwiami.

   — To jest boczne wyjście — powiedział.

   — Serdeczne dzięki, Aid, nigdy nie zapomnę twej przyjaźni.

   — Ja też nie. Będzie mi cię brak, ale musisz się śpieszyć. Ze stajen więziennych z łatwością ukradniesz zampha, a zanim ogłoszą alarm, powinieneś wyjechać przez Bramę Karawan. Dokąd się udasz?

   — Tam, gdzie będą potrzebowali silnego ramienia i dobrego miecza. Może do Zangabal, może do Cadorny… Dobry wojownik długo nie szuka zajęcia.

   — Wobec tego żegnaj. Wątpię, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali Thongorze z Valkarth.

 

CZARNE SKRZYDŁA NAD CHUSH

                                                     Dziewice wojny niebem gnają

                                                     O, bracia, walczcie lub zginiecie

                                                     U skrzydeł ludzie umierają

                                                     Dusze kołaczą się w zaświecie.

                                                     Pieśń wojowników z Valkarth

  

   Gdy wyszedł na zewnątrz stwierdził, że jest w wąskiej alejce między murem cytadeli a ścianą dużego magazynu, na której końcu znajdują się stajnie, gdzie trzymane są smokopodobne zamphy. Przy jej wylocie stało dwóch znudzonych strażników, obserwując leniwie zwierzęta. Stali do niego plecami i wystarczyłby jeden dobry cios…

   Nadzieje pierzchły wraz z metalicznym dźwiękiem rogu, ogłaszającym alarm i Thongor stłumił przekleństwo — najwidoczniej ludzie Daotara byli szybsi niż sądził. Alarm ogłoszono o sekundę za wcześnie — jeszcze tylko parę kroków dzieliło go od wartowników, którzy teraz stali się czujni i z dobytą bronią uważali na to właśnie wyjście, którym on musiałby się wydostać. W dodatku z tylnej bramy cytadeli wysypali się nowi, wzmacniając ochronę stajen — ktoś musiał pomyśleć i nakazał odciąć najbardziej oczywistą drogę ucieczki.

   Klnąc pod nosem zatrzymał się na moment. W mroku alejki nie mogli go dostrzec, ale co z tego? I tak musiał stąd wyjść, gdyż lada chwila zaczną przeszukiwać okolicę. Rozejrzał się wokół i przypadkiem spojrzał w górę — jego wzrok napotkał smukły, metalowy kształt, pobłyskujący w świetle zatkniętych na dachu pochodni. Dzika radość błysnęła na ten widok w jego oczach — na dachu cytadeli zamocowany był projekt nowego statku. Latający okręt — pierwszy z serii okrętów, przy pomocy których Phal Thurid planował podbić całą Lemurię. Jego alchemik, Odim Phon, wykonał statek z urilium, metalu lżejszego od powietrza, a napęd stanowiły zwykłe wirniki i choć on nie miał zielonego pojęcia jak pilotuje się to cudo, nic nie stało na przeszkodzie, by wykonać błyskawiczny, choć wymuszony kurs. Poza tym pomysł podobał mu się coraz bardziej — uciec, zabierając jedyną latającą łódź Sarka! Łatwiej i szybciej dotrze do celu niż na najlepszym wyścigowym wierzchowcu władcy.

   Starannie obejrzał ścianę fortecy — zbudowano ją z bloków szarego kamienia, wysokich na pół chłopa i łączonych na styk. Były między nimi szpary grubości cala. Od najmłodszych lat wspinał się po śliskich skałach wielkich lodowców swej mroźnej ojczyzny, polując na małpy śnieżne dla ich cennych futer. Mógł wspiąć się na tę ścianę, choć wątpił, czy ktokolwiek inny dokonałby tej sztuki. Ponieważ od dawna krystalizacja planu była dlań równoważna z próbą wprowadzenia go w życie, toteż skończył oglądać mur, zdejmując jednocześnie buty. Związał razem rzemienie i przerzucił obuwie przez ramię, po czym wymacał pierwszą nad głową szczelinę i ruszył ręka za ręką w górę, wyszukując palcami stóp uchwyty między uskokami. Na podobieństwo wielkiego, czarnego pająka piął się po szarej ścianie, nie zwalniając i nie spoglądając w dół. Na szczęście noc była chłodna, a złocisty księżyc skryty za chmurami — na górze byli wartownicy, a on niezbyt trudny do zauważenia, co przy braku możliwości obrony byłoby po prostu egzekucją. Ulice miasta leżały już dość daleko w dole i gdyby odpadł przestałby mieć problemy przynajmniej w tym życiu — jego mózg rozprysnąłby się na płytkach alejki. Zignorował tę miłą perspektywę i oddychając równo i głęboko wspinał się kamień po kamieniu.

   Luźny okruch skały wymknął się spod jego stóp, upadając ze stukotem na płyty drogi i przez niekończącą się sekundę zwisał trzymając się tylko na rękach. Zacisnął zęby i powoli, cal po calu, zdołał podciągnąć nogi i ponownie uchwycić się muru w czterech miejscach. Przez chwilę znieruchomiał łapiąc oddech i dając odpoczynek ramionom.

   W górze dwóch strażników opartych o parapet spoglądało na miasto — wystarczyło, by któryś spojrzał w dół… nie mógłby nie zauważyć czarnej sylwetki na tle szarej ściany. Wstrzymał oddech słuchając ich pogawędki i starając się zignorować ból przemęczonych mięśni. Uczucie było takie, jakby ktoś wbijał mu rozpalone igły w ramiona, a tamci dwaj nie drgnęli ani o cal. Słyszał ich rozmowę i jedynym, co mógł zrobić, było czekanie. Gawędzili naturalnie na jego temat, co mu trochę pochlebiało, ale i tak przeklinał ich na czym świat stoi.

   — Pamiętasz tego wielgasa, który założył się z Jeled Malkhakiem, że jego zamph nie wygra na arenie? — spytał jeden. — Zarżnął szlachetnie urodzonego, gdy ten odmówił wypłacenia zakładu. Słyszałem, że omal się inaczej nie skończyło, ale cisnął Otarowi w twarz wino czy coś takiego. Bylibyśmy Otarowi Htor, gdybyśmy go złapali.

   — Ano — zgodził się drugi. — Ale to nie my go dostaniemy, tylko któryś z ulicznych patroli. Pewnie ukradnie zampha i będzie chciał uciec Bramą Karawan, chyba że zapłaci za kryjówkę w Dzielnicy Złodziei. Chciałbym spotkać tę świnię. Pokazałbym mu co nasza stal potrafi zrobić z północnym mięsem!

   Odwrócili się w chwili, w której ramiona Thongora prawie się poddały. Uśmiechając się na podobieństwo wilka pokonał ostatnie metry i stojąc już na murze wykrzyknął:

   — Bogowie wysłuchali twoich próśb, Htor. Oto masz szansę pokazać świni z Północy, co może twoja stal!

   Obaj strażnicy wykonali w tył zwrot i zamarli, patrząc na stojącą na blankach postać opalonego olbrzyma w czarnym płaszczu, z długim mieczem w dłoni. W ogolonej twarzy błyszczały złociste oczy, a grzywa czarnych włosów spływała na płaszcz, paraliżując ich jeszcze bardziej, choć i tak byli w szoku, spowodowanym jego ponadnaturalnym pojawieniem się. Thongor kopnął pierwszego w krtań, miażdżąc mu ją, a drugiego ciął odrąbując prawie głowę od tułowia, nim któryś zdążył pisnąć i przeskoczył nad bezwładnymi ciałami lądując na dachu. Okazało się jednakże, że było tam więcej straży. Rozległ się krzyk i w świetle pochodni rozbłysła stal. Zaczął się wyścig po dachu fortecy w kierunku wbitego w jego centrum masztu, przy którym na grubej linie kołysał się przycumowany jakieś dwadzieścia stóp nad powierzchnią statek. Thongor skoczył łapiąc obu dłońmi za linę, której jeden koniec przywiązano do masztu, a drugi do pierścienia na pokładzie statku. Wciągnął się szybkimi ruchami trzymając miecz w zębach, by nie blokował mu ruchów i zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać był już na pokładzie. Jedno cięcie uwolniło statek od cumy i gnany lekką bryzą zaczął on dryfować, szybko opuszczając teren fortecy. Thongor przeszedł przez chwiejący się pod stopami pokład ku niewielkiej kabinie i dokładnie obejrzał przyrządy uśmiechając się, gdy z cytadeli doszły go ryki wściekłości i dźwięki alarmowych gongów.

   Statek miał około dwudziestu stóp długości, a jego kadłub wykonany z błękitno–białego urilium dawał mu całkowity brak ciężaru. Za napęd i stery służyły mu wirniki, poruszane przez potężne sprężyny: jedna para umieszczona z tyłu powodowała ruch do przodu, zaś druga, umieszczona pod dziobem, ruch wsteczny, znajdujące się zaś pod kilem i nad pokładem powodowały wzrost lub spadek wysokości. Uruchamiane były czterema dźwigniami, opisanymi zresztą dla łatwiejszej obsługi — im wyżej uniosło się je z pokładu, na którym spoczywały, tym szybciej obracały się wirniki.

   Zorientował się w tym, zanim statek zdryfował dalej niż trzy przecznice od fortecy i ruszył przy wtórze cichego szumu od strony rufy do przodu, unosząc się jeszcze, by znaleźć się poza zasięgiem strzał co lepszych łuczników, którzy mogli do tej pory dotrzeć na dach. Prawie bezgłośnie on i statek zniknęli w mrokach nocy. Mała lampka oliwna ze szklanym kloszem oświetlała kabinę, toteż Thongor zablokował stery i zbadał zawartość skrzyni, na której było posłanie. Była tam porcja suszonej ryby na jeden dzień, butelka wody i maść na rany, którą czym prędzej posmarował ramię rozcięte przez rapier Jeleda — rana nie była groźna, ale denerwująco dokuczliwa.

   Na ścianie ponad posłaniem wisiał potężny łuk, używany przez Błękitnych Nomadów z odległych równin na Zachodzie. Thurid planował utworzenie całej floty takich statków, obsadzonych przez tuczników, wyszkolonych w posługiwaniu się tymi łukami — strzelały one bowiem na większy dystans niż jakikolwiek inny łuk w Lemurii. Pomimo zmęczenia Thongor dokładnie go obejrzał — pierwszy raz widział tę broń z bliska, jako że dotąd nie trafił w swych wędrówkach na zachodnie równiny, na których władali rośli i okrutni Nomadowie, których ziemie rozciągały się wśród ruin Nemedii — pierwszego królestwa jakie powstało na tych ziemiach i które już od tysięcy lat było przeszłością. Łuk miał sześć stóp i zrobiony był z olbrzymich rogów jakiegoś zwierza, zamieszkującego równiny. Jego twardość powodowała duże trudności w naciągnięciu cięciwy, dając jednocześnie dalszy zasięg. Do strzelania z tej broni potrzebny był ktoś o dużej sile i wówczas broń ta była śmiertelnie groźna i nie miała sobie równych. Od weteranów z Zachodu często usłyszeć można było opowieści o błękitnoskórych olbrzymach, mogących z pięciuset jardów trafić z takiego łuku w oko przeciwnika. Cięciwę wykonano ze stalowej plecionki, a same strzały były o połowę większe niż normalne, dochodząc do połowy długości włóczni, zakończone zakrzywionymi w tył grotami z kości wyszlifowanej do ostrości dorównującej najlepszej stali. Thongor przyznał, że z niecierpliwością czeka na okazję wypróbowania go w walce.

   Statek przemierzał nocne niebo oświetlany teraz promieniami księżyca, który wyszedł zza chmur, toteż sprawdził położenie dźwigni i wyszedł na pokład. W dole przemykały farmy otaczające Thurdis, z rzadka przetykane kamiennymi traktami. Z tej wysokości kamienne budynki były nie większe od wozów, którymi farmerzy dowozili żywność na bazary.

   Lot ten, odbywany na podobieństwo potężnego ptaka, był niesamowitym i niespodziewanym przeżyciem. Jedynie paru ludzi, z Odimem Phonem i Sarkiem na czele, latało dotąd tym statkiem. Thongor poczuł się jak Phondath Pierworodny latający w legendach o smokach. Roześmiał się czując jak wiatr rozwiewa mu grzywę włosów. Tak podróżowały War–Maids, przynosząc Gormowi dusze odważnych wojowników, by zasiedli w Sali Bohaterów, dopóki Lemuria nie pogrąży się w morskich odmętach. Spojrzał w górę na konstelacje gwiazd widoczne na letnim niebie. Wiele lat temu ojciec nauczył go odnajdywać na ich podstawie kierunek. Nauczył go, że dwie gwiazdy w Wozie zawsze wskazują Boreal. Zgodnie z tym, co wiedział, statek utrzymywał kurs prawie dokładnie na północny zachód. Jeśliby utrzymał ten kierunek, przeleciałby nad Patangą, a potem nad Kathod.

   Do pierwszego nie tęsknił — miasto zdominowane było przez Druidów w żółtych szatach, czczących Yamatha — Boga Ognia, Czcili go głównie paląc kobiety na ołtarzach z brązu, a plotki kursujące po barakach twierdziły, że Królowa Sumia jest praktycznie więźniem w swym pałacu, którym rządził Vaspas Ptol po śmierci jej ojca, ostatniego Sarka Patangi. Naturalnie Ptol był Żółtym Druidem. Thurid miał nadzieję na małżeństwo z młodą królową, co dałoby mu dostęp do bajecznych bogactw Patangi bez walki — jeśli naturalnie zdołałby uwolnić księżniczkę z rąk kapłanów.

   Znacznie lepiej zapowiadał się Kathod, którego ludzi Sark potrzebował, by chronić swe dochodzące do dżungli granice od dzikusów z Chush. Tak, zdecydowanie należało ominąć Miasto Ognia i kierować się do Kathod.

   Wrócił do kabiny i sprawdził tarczę wskazującą, ile jeszcze zostało do rozwinięcia potężnych sprężyn, biegnących pod pokładem i napędzających wirniki. Wyszło mu, że minie pięć—sześć godzin lotu zanim będzie musiał je ponownie nakręcać, a do tego czasu będzie już ranek.

  

* * *

  

   Zadowolony wyciągnął się na posłaniu i natychmiast zasnął.

   Pod błyszczącym kilem statku przemykały pola Thurdis, które szybko ustąpiły pastwiskom, a potem srebrzystym wodom Ysaar. Thongor spał kamiennym snem zmęczenia, a statek przemierzał połacie puszcz Chush, przemknął nad wiecznie płonącymi ogniami na kopulastych świątyniach Patangi i skierował się ku odległemu Kathod, lecąc przez noc, niczym potężny ptak.

 

POWIETRZNA NAPAŚĆ

                                                     A pod nimi smocze kły nie drzemią

                                                     Szpony jastrzębie gniotą z góry

                                                     Dziwna to bitwa nieba z ziemią

                                                     Ponad głębinami i pod chmury

                                                     Saga o Thongorze, Pieśń III

  

   Thongora obudziły dwie rzeczy: cisza i bezruch statku oraz ochrypły skrzek, który rozdarł ciszę poranka. Zerwał się błyskawicznie zupełnie przytomny — bezruch oznaczał, że sprężyny rozkręciły się całkowicie, ale co tak skrzeczało?

   Wybiegł na pokład i znieruchomiał zaskoczony widokiem, który ujrzał. Była szósta i słońce wyraźnie oświetlało tak niebo, jak i ziemię — tyle, że nie wąwozy Kathod czy rozciągające się na mile wokół miasta pola uprawne. Pod statkiem rozciągały się nieprzebyte dżungle Chush.

   Zaskoczony potarł nie ogoloną szczękę. Powinien przelecieć nad tym rejonem parę godzin temu. Dlaczego obliczenia były błędne…? Dopiero po chwili zauważył, że statek dryfuje pod wpływem stałego wiatru ze wschodu i klnąc na czym świat stoi zrozumiał wszystko. Jednostka pozbawiona napędu nie unosiła się w powietrzu, lecz, jako pozbawiona wagi, a mająca sporą powierzchnię burt, spychana była przez wiatry i prądy powietrzne. Był teraz o ładne parę godzin nie tylko od miejsca, do którego dążył, ale i od miejsca, do którego wcześniej doleciał, gdyż wiejący ze wschodu wiatr cofał statek trasą, którą w nocy już przeleciał. Nie pozostało nic innego jak wziąć się do roboty — nakręcić sprężyny i ruszać w drogę.

   Zanim jednak zdążył się za to zabrać w powietrzu ponownie rozległ się metaliczny skrzek, który postawił go na nogi. Patrząc uważnie w poranne niebo Thongor poczuł nagle, jak oblewa go zimny pot. Z góry spływało na niego coś fantastycznego i potwornego zarazem: pokryte łuską cielsko długości jego statku. Jego skórzaste skrzydła były dwukrotnie większej rozpiętości. Ponad korpusem, na wężowej szyi, była głowa tak odrażająca, że przekraczało to ludzką wyobraźnię: okrutne, szkarłatne ślepia, zakrzywiony dziób i błękitna skóra nadawały jej tak niesamowity wygląd. Reszty dopełniał długi, wężowy ogon, zakończony kolcem w kształcie grotu strzały i wyposażone w potężne szpony ptasie łapy, zwisające pod żółtym brzuchem stwora. Widział potwora pierwszy raz, ale nasłuchał się wystarczającą ilość opowieści o straszliwych lizard–hawks z Chush, by rozpoznać jednego z nich na pierwszy rzut oka.

   Były najgroźniejszymi i najzacieklejszymi z mieszkańców Lemurii. Równorzędnym dla nich przeciwnikiem był jedynie Kwark — smok leśny. I teraz jedno z tych stworzeń spadało z szybkością błyskawicy wprost na jego głowę!

   Natychmiast padł na pokład widząc rosnący cień skrzydeł i łódź zatrzęsła się od chybionego, choć potężnego ciosu nieomal wyrzucając go za burtę, podczas gdy potwór odleciał, by nabrać wysokości do ponownego ataku. Thongor wstał trzymając się relingu i obserwował przeciwnika, który zawisł nad statkiem trzepocząc skrzydłami i złapał łapą za dziób. Długie na stopę pazury miały taką siłę, że nawet odporne na ciosy urilium nie wytrzymało i dziób zmienił się w zgniecioną masę pogiętego metalu.

   Thongor nie czekał na dalszy pokaz możliwości napastnika — zanurkował do kabiny i błyskawicznie pojawił się z powrotem z łukiem i kawałkiem liny w dłoniach. Przy wtórze wściekłych skrzeków nadlatującego ponownie potwora przywiązał się do relingu przewlekając linę przez pas tak, by mieć wolne ręce, a nie wypaść gdyby stworowi udało się przewrócić statek do góry kilem. Naciągnięcie łuku także nie było łatwą sprawą, ale przy wtórze trzeszczących mięśni udało mu się to po raz pierwszy, a następne razy były już łatwiejsze.

   Pierwsza strzała trafiła stwora w pierś, tonąc do połowy w piórach porastających na przemian z łuskami tę chimerę jaszczurki i sokoła. Pociekła strużka zielonkawej krwi i rozległ się przeraźliwy wrzask, przypominający odgłos jaki daje rozdzierany arkusz blachy. Potwór okrążył statek i runął jak kamień do następnego ataku, który, zgodnie z przewidywaniem Thongora, zakończył się dziką huśtawką łodzi. Ściskając w ręku łuk wyleciałby za burtę gdyby nie lina, na której kołysał się w takt wściekłych podskoków pokładu. Gdy jako tako wrócili do pozycji horyzontalnej napastnik był tuż obok, utrzymując się gwałtownymi ruchami skrzydeł na tym samym, co i oni, poziomie i wściekle dziobiąc burty i pokład. Thongor posłał kolejną strzałę celując w łeb, ale chybił. Druga trafiła jednak w szyję tuż poniżej dzioba, co wywołało wściekły skrzek i gorączkowe bicie skrzydeł. Grot o haczykowato wygiętych zadziorach był trudny do wyjęcia dla kogoś o chwytnych kończynach, co dopiero dla latającego mieszańca, który takowych nie miał.

   W trakcie tej bezładnej szamotaniny jedno ze skrzydeł zawadziło o reling i gwałtowne szarpnięcie przewróciło statek, który w dodatku zaczął się wściekle kręcić dookoła własnej osi. Thongor rąbnął o pokład i zawisł nieprzytomny na łączącej go z relingiem linie. Łuk i kołczan wysunęły się z jego tracących czucie palców, znikając w dżungli rozpościerającej się w dole.

   Sycząc z wściekłości napastnik przysiadł na wywróconym kadłubie, tak jak ptak na gałęzi, wgniatając pazurami metal dla lepszego uchwytu. Pod jego ciężarem statek zaczął opadać ku niezbyt oddalonym wierzchołkom drzew, z wiszącym o parę stóp poniżej, głową w dół, Thongorem.

   Spośród drzew wychylił się potężny, zwieńczony rogami łeb — dwark zwęszył coś w powietrzu, co przypominało jedzenie, toteż oparł się o pień gigantycznej paproci i wyciągnął jak mógł swą sześćdziesięciostopowa, pokrytą łuska szyję ku coraz niżej opadającemu statkowi, obniżającemu się pod wpływem wagi zdychającego na nim potwora. Nieprzytomny Thongor był coraz bliżej paszczy smoka, nie zdając sobie z tego sprawy.

   Życie dwarka składa się praktycznie z nieprzerwanego polowania, by zapełnić przepastny brzuch. W jego przypadku nie jest przesadą określenie, iż jest on w stanie jeść cały dzień. Potrzebuje dwie tony mięsa, by poruszać swym długim na prawie dwieście stóp cielskiem. To, co było najbliżej jego nozdrzy, z całą pewnością pachniało jak jedzenie, wobec czego rozwarł paszczę, ukazując podwójne rzędy ostrych jak noże zębów, osadzonych w każdej ze szczęk. Najdłuższe z nich przewyższały długość miecza, zwisającego przy pasie Thongora. Szkarłatne ślepia, błyszczące głodem, przywarły do nieruchomego ciała, a z pyska pociekła ślina śmierdząca padliną.

   Jego uwagę odwrócił jednakże inny dźwięk — wrzask dobiegający z nieba. Dwa kolejne potwory, wściekle skrzecząc, zbliżały się, natomiast pierwszy, siedzący dotąd na przewróconej łodzi, dokonał żywota i ześlizgnął się z niej, spadając prosto pod nogi zaskoczonego smoka. Pozbawiony jego wagi statek podskoczył natychmiast unosząc Thongora poza zasięg paszczy dwarka, natomiast w zasięg wzroku obu współplemieńców zabitego monstrum.

   W tym czasie móżdżek dwarka starał się uporać z zagadką, gdzie zniknęło mile pachnące śniadanie, które prawie miał już w pysku. Problem rozwiązał się sam — dotarł do niego zapach martwego lizard–hawksa, przykuwając natychmiast i niepodzielnie całą jego uwagę. Okolicę wypełniły odgłosy dzikiej uczty.

   Thongor natomiast odzyskał przytomność, rozejrzał się wokół i natychmiast stracił na pewności siebie: nie jeden, a dwa latające potwory, łuk przepadł, a na dodatek bezpośrednio pod spodem dwark. Jedyne, co było dobre to to, że pozbawiony obciążenia statek wrócił do normalnej pozycji i wystarczyło kilka ruchów, by stanął na jego pokładzie. Jeśli udałoby mu się nakręcić sprężyny zanim te dwa latawce zaatakują, miałby szansę ucieczki. Poganiany tą perspektywą otworzył klapę w pokładzie i zajął się kręceniem umieszczoną tam korbą.

   W tym czasie oba jaszczury ostrożnie okrążały statek — ich niewielkie umysły nie rozpoznawały sztucznej struktury intruza, kojarzyły jednak, że w jakiś sposób zabił on ich współplemieńca. Gdy w końcu prawda ta do nich dotarła wszystko przesłoniła chęć zemsty i ze zwiniętymi skrzydłami zaatakowały statek jednocześnie.

   Thongor, nadal bezpiecznie uwiązany, grzmotnął o pokład, tym razem plecami, lecz nie stracił przytomności. Natomiast statek został zmieciony z nieba, zupełnie jakby jakiś gigant sprzątnął go niedbałym machnięciem dłoni. Rufą naprzód uderzył w koronę gigantycznego lotusa i znieruchomiał, wklinowany pomiędzy gałęzie.

   Reling pękł przy uderzeniu, podobnie zresztą jak lina i Thongor poszybował w dół, odbijając się od drobniejszych gałęzi, które zwolniły znacznie jego lot. Wyładował na miękkim i sprężystym mchu porastającym każdy wolny skrawek ziemi.

   Sto jardów dalej dwark przerwał ucztę zaciekawiony niezwykłym hałasem, jaszczury zaś rozskrzeczały się tryumfalnie, zatoczyły krąg i odleciały.

   Thongor odwiązał resztki liny i sprawdził swój stan — poza niezliczoną ilością małych zadrapań i wcale pokaźnych siniaków był cały, toteż czym prędzej zniknął z pola widzenia dwarka, starając się zrobić to jak najszybciej. Zatrzymał się w półmroku i zastanowił — nie ulegało kwestii, że nie wiedział, gdzie jest i to w samym środku najgroźniejszej dżungli Lemurii. Co najmniej o sto mil od najbliższego miasta i to mil pełnych groźnych roślin i jeszcze groźniejszych smoków. Łuk mógł mu umożliwić przejście, ale zniknął gdzieś w dżungli i szukanie go nie miało najmniejszego sensu. Z nim miałby jakąś szansę przeciw dwarkowi, z samym mieczem była to pracochłonna, ale pewna forma samobójstwa. Co gorsza drzewa rosły tak gęsto, że nie dostrzegał nieba i nie miał zielonego pojęcia, w którą stronę należy się udać, by trafić do Kathod czy nawet Patangii.

   Powoli ruszył przed siebie wycinając drogę mieczem, gdy poszycie było zbyt gęste, by przejść. Około południa zrobił przerwę na śniadanie złożone z jagód i paru garści sarn, po czym ruszył ponownie mając nadzieję, że idzie we właściwym kierunku, czego jednak nie mógł w żaden sposób sprawdzić, gdyż nie widział słońca.

   Kilkakrotnie próbował wejść na któreś z większych drzew, zwłaszcza że olbrzymich lotusów było tu zatrzęsienie, a ich korony strzelały na dwieście i więcej stóp, ale wszystkie były dokładnie obrośnięte przez Slith — kwiaty–wampiry — odżywiające się krwią i będące postrachem tych okolic. Ledwie uciekł przed ich pobratymcami, które Sark Thurdis trzymał w ogrodzie i nie miał ochoty ryzykować spotkania z ich dzikszymi rodakami. Zastanowiło go, czy w ogóle wykonalne jest, by jeden człowiek zdołał przejść przez puszczę, zwłaszcza w nocy, gdy nie widział dobrze, a na łowy wyruszały wszystkie okoliczne drapieżniki. Co prawda do zmroku było jeszcze parę godzin, ale jak zdoła ustrzec się poa, który potrafił przegonić zampha, czy sześcioramiennego zemedara, nie wspominając już o wielkich, latających pająkach. Tym bardziej, że z powodu slithów nie mógł schronić się na drzewo. Biorąc to wszystko pod uwagę, jego sytuacja nie przedstawiała się najkorzystniej....

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.