Jonathan Garroll
Głos naszego cienia
Tłumaczenie Maria Machnik–Korusiewicz Roman Palewicz
Tytuł oryginału Voice of our shadow
Mojemu ojcu
— A zatem to jest twoje. Proszę, abyś to przyjął.
— Miło, sir, bardzo mi miło.
Szklany wzrok sprawia, że przystajesz
I idziesz dalej roztrzęsiony: czy mnie dostrzeżono?
Czy tym razem spostrzegli, jaki jestem naprawdę,
Czy znowu to się odwlecze?
John Ashbery, As One Put
Drunk into the Packet Boat
Część pierwsza1
Formori, Grecja
Często śnię tutaj nocą o moich rodzicach. To są dobre sny. Budzę się potem wypoczęty i szczęśliwy, chociaż nie dzieje się w nich nic szczególnego. Siedzimy sobie latem na werandzie, popijając mrożoną herbatę i przyglądamy się, jak nasz szkocki owczarek, Jordan, łazikuje po podwórku. Rozmawiamy, ale słowa są blade i nierzeczywiste, nieważne. Niczego to nie zmienia — wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni, będąc tu razem, nawet mój brat, Ross.
Od czasu do czasu matka śmieje się albo swoim znanym gestem wyrzuca w górę ramiona, kreśląc nimi pętle i łuki. Ojciec pali papierosa, jak zwykle zaciągając się głęboko. Kiedyś, gdy byłem mały, zapytałem, czy dym spływa mu aż do stóp.
Tak jak się to zdarza w wielu małżeństwach, temperamenty moich rodziców różniły się diametralnie. Matka chłonęła życie tak łapczywie jak tylko zdołała. Ojciec natomiast działał czysto i zgodnie z przewidywaniami, zawsze niezmiennie prostolinijny wobec jej namiętności i krętactw. Myślę, że w ich wzajemnych związkach jedynym wielkim powodem do smutku była świadomość, iż choć matka darzyła go ciepłym, przyjacielskim uczuciem, to o wiele bardziej kochała swoich dwóch synów. Początkowo pragnęła mieć pięcioro dzieci, ale zarówno mnie, jak i mojego brata rodziła z takim trudem, że lekarz powiedział, iż następne dziecko stanowiłoby dla niej śmiertelne zagrożenie. Zrekompensowała to sobie, przelewając w końcu na nas dwóch całą miłość, którą przeznaczyła dla owej piątki.
Tato był weterynarzem: nadal jest weterynarzem. Na początku małżeństwa z powodzeniem prowadził praktykę prywatną na Manhattanie, ale tuż po narodzeniu się pierwszego syna porzucił tę pracę, by przeprowadzić się na wieś. Chciał, żeby jego dzieci mogły bawić się na podwórku, a także bezpiecznie wychodzić z domu oraz wracać doń, kiedy tylko zapragną.
Moja matka swoim zwyczajem z pełną pasją zajęła się urządzaniem nowego domu. Świeża farba wewnątrz i na zewnątrz, nowe tapety, wycyklinowane i nawoskowane podłogi, naprawione przecieki… Kiedy zakończyła pracę, okazało się, że stworzyła przyjemną siedzibę, wystarczająco przestronną, jasną, ciepłą i bezpieczną, by upewnić nas, że jest to naprawdę dom rodzinny.
Wszystko to ją absorbowało i jeszcze wychowywanie dwóch chłopców. Później mówiła, że dwa pierwsze lata w tym domu były dla niej najszczęśliwsze. Gdzie się ruszyła, coś lub ktoś wymagał jej pomocy, a tego właśnie łaknęła. Z jednym dzieckiem w ramionach, a drugim uczepionym spódnicy załatwiała telefony, gotowała i poddawała swej żelaznej woli nasze nowe życie i sam dom. Trwało to parę lat, ale w końcu wszystko działało i lśniło. Ross zaczynał właśnie szkołę, ja rozpocząłem z mamą naukę czytania, zaś każdy posiłek, który pojawiał się na stole, był smaczny i różnił się od poprzedniego.
Kiedy matka uznała, że wszyscy jesteśmy już wystarczająco zadbani, zdecydowała kupić nam psa.
Mój brat, Ross, szybko wyrósł na żywego, ciekawskiego chłopca, lecz już w wieku pięciu lat był wyjątkowo nieposłuszny. Należał do tego rodzaju osób, które pomimo wyczyniania okropnych rzeczy, nieustannie uzyskują przebaczenie, ponieważ ludzie sądzą, że było to albo przypadkowe, albo zabawne.
We wczesnym dzieciństwie zwykł myszkować we wszystkich zakamarkach domu, szukając nowych zajęć i rzeczy, w które mógłby wścibić swój nos. W ciągu kilku lat przeleciał niczym pociąg ekspresowy po zestawach „Małego Elektryka”, dzwoniących misiach i małpkach oraz pajacykach. Mimo sprzeciwu taty matka kupiła mu na szóste urodziny zestaw narzędzi do wypalania drewna. Przez parę tygodni używał ich zgodnie z przeznaczeniem, wypalając swoje imię na kawałkach nieużytecznego drewna, które wpadły mu w ręce. Któregoś dnia wypalił: ROSS LENNOX na dębowym fotelu. Matka dała mu klapsa i wyrzuciła zabawkę. Taka właśnie była — bardzo zdecydowana i pewna, że jedynym sposobem na wychowanie dzieci jest kochać je w każdym momencie, nie wykluczając jednak od czasu do czasu klapsa, jeśli na to zasłużą. Żadnych usprawiedliwień, żadnych wymówek —jeśli coś przeskrobałeś, obrywałeś. Pięć minut później tuliła cię znowu i zrobiłaby dla ciebie wszystko. Prawdopodobnie zrozumiałem ją już we wczesnym okresie mojego życia, bo rzadko zdarzało mi się oberwać. Ale to nie odnosiło się do Rossa; Boże, nie do Rossa. Wspominam ten epizod, bo wtedy po raz pierwszy ta dwójka w sposób otwarty starła się ze sobą. Ross zniszczył fotel. Matka zbiła go, a wypalarkę wyrzuciła do śmieci. Kiedy odeszła, mój brat wyciągnął ją z kubła i starannie wypalił dziury w podeszwach jej nowych, kosztownych, skórzanych botków.
Odkryła to w godzinę później i, ku mojemu przerażeniu, zapytała, czyja to zrobiłem. Ja! Byłem tępakiem, który patrzył na tych tytanów z bojaźnią i drżeniem. Nie, ja tego nie zrobiłem. Rzecz jasna wiedziała o tym, ale chciała usłyszeć to z moich ust, zanim przystąpiła do działania. Pomaszerowała do pokoju Rossa, gdzie zastała go siedzącego spokojnie na łóżku z komiksem w ręku. Tak samo spokojnie podeszła do szafki mojego brata i wzięła jego ulubiony model samolotu. Wyjęła wypalarkę z kieszeni fartucha, włączyła ją do kontaktu i na jego oczach wypaliła dziury w obu skrzydłach. Ross rozpłakał się, pokój śmierdział straszliwie, a wokół fruwały drobne, czarne nitki spalonego plastiku. Kiedy rzecz się dokonała, matka postawiła samolot z powrotem na szafce i wyszła z pokoju, zwycięska, nadal dzierżąca władzę w ręku.
Tym razem wygrała, ale rosnąc, Ross robił się coraz bardziej przebiegły i podstępny. Ich pojedynek trwał, ale już na bardziej wyrównanych prawach.
Mój brat odziedziczył po matce witalność i jej apetyt na życie, ale zamiast pożądać wszystkiego tak jak ona, wybierał potrawy, lecz od razu w ogromnych porcjach. Gdyby życie było jedną wielką ucztą, on chciałby tylko pasztet, ale za to cały, do ostatniej okruszynki.
Manipulowanie innymi? Nie było nikogo, kto by mu w tym dorównał. Byłem największym popychadłem na świecie i daleko mi było do rozrabiaki, ale pewnego lata Ross nakłonił mnie do wybicia okna w gabinecie ojca, bezmyślnego rzucenia kamieniem w ul (podczas gdy on obserwował to z głębi domu), przyzwolenia mu na ochronę mojej osoby przed Bogiem, który, jak twierdził Ross, był zawsze o krok od wtrącenia mnie, sześciolatka, do piekła za złe zachowanie. Mój ojciec miał stare wydanie Pieklą, z ilustracjami Dore’a i pewnego popołudnia Ross przyniósł je, chcąc mi uświadomić, co mi grozi, jeśli nie będę dalej płacił mu za ochronę. Obrazki były tak przerażające i tak przykuwały wzrok, że nie potrzebowałem zachęty (ani wtedy, ani przez parę następnych tygodni, dopóki zaklęcie nie osłabło), żeby zabrać książkę na dół i dziwować się temu, czego z ledwością unikałem tylko dzięki staraniom mojego brata, o czym mi codziennie przypominał.
Z pewnością byłem jego podstawowym celem, ale umiał zarzucić swe lasso i na innych ludzi. Wiedział, jak urobić mamę, by pozwoliła mu nie iść do szkoły, a ojca namówić na mecz Yankee albo na seans w kinie pod gołym niebem. Oczywiście co jakiś czas przyłapywano go i zostawał ukarany lub zbity, ale jego rejestr („rejestr wygranych i przegranych”, jak go nazywał) był zdumiewający w porównaniu z innymi dziećmi.
Wobec wyczynów mojego brata ja przypominałem archanioła Gabriela. Ścieliłem swoje łóżko chyba od czasu, gdy nauczyłem się raczkować, a w moich nie kończących się, nocnych modlitwach prosiłem o błogosławieństwo dla każdego, kto przyszedł mi na myśl, łączne z cyrkowcami z Barnum & Bailey.
Miałem chomika w srebrnej klatce, dywanik „samotnego wędrowca”, a na ścianie proporczyki college’u. Wszystkie moje ołówki były naostrzone, a książki z serii „Dzielni Chłopcy”, ustawione w alfabetycznym porządku. Ross natomiast, w swojej przekorze, lubił wpaść do mojego pokoju i zrobić mi „nalot bombowy” na łóżko. Rozkładał ramiona, jak tylko mógł najszerzej i walił w łóżko z maksymalną szybkością i siłą. Częstokroć któraś z listewek jęczała lub nawet pękała, zaś poduszka na skutek wstrząsu wzlatywała wysoko w powietrze. Ja kwiliłem, a Ross chichotał z rozkoszy. Ponieważ jego wizyty były dużą przyjemnością, więc nigdy nie uskarżałem się na straty, które przy tej okazji czynił. Kiedyś położył na mojej poduszce na wpół zdechłego kota ubranego w maleńką baseballową czapkę, a ja nigdy nie pisnąłem o tym ani słowa. Udawałem, to nasz wspólny sekret.
Jego pokój był przeciwieństwem mojego, ale dla mnie jawił się dziesięć razy wspanialszy. Zawsze. Przyznaję to. Nieodmiennie tonął w nieładzie: od tenisówek na biurku, do radia pod materacem. Ross i matka toczyli nie kończącą się wojnę o ten pokój, ale przez większość czasu było tam tak, jak chciał mój brat, niezależnie od jej gróźb i lamentowania. Najdziwniejszą sprawą była różnorodność rzeczy, jakie tam nagromadził.
Nie dla niego były szkolne proporczyki. Dostał gdzieś ogromny plakat filmowy reklamujący Godzillę. Zakrywał on jedną ścianę kaskadą płomieni, krwi i błyskawic. Na drugiej ścianie wisiała postrzępiona amerykańska flaga, którą nasz ojciec przywiózł z wojny. Na półkach znajdowała się kompletna kolekcja ilustrowanego magazynu „Sławne Potwory”, parchaty, wypchany skunks, wszystkie księgi Oz i parę bajkowych, starych, żeliwnych doniczek, których pełno było wtedy w sklepie ze starociami.
Uwielbiał wyprawy na miejskie wysypisko śmieci, gdzie godzinami dłubał długim, metalowym kijem, przerzucając sterty i odkładając na bok rzeczy, które chciał zatrzymać. Tam właśnie znalazł porcelanową tabakierkę, kolejowy zegar bez wskazówek i książkę o papierowych lalkach opublikowaną w 1873 roku.
Pamiętam to wszystko, bo jakiś czas temu obudziłem się w środku nocy, pod wrażeniem jednego z tych szczególnych, wyraźnych snów, takich, w których wszystko, czego doświadczasz, rozgrywa się w tak jasnym i chłodnym świetle, że po przebudzeniu, w rzeczywistym świecie, czujesz się nierzeczywiście. W każdym razie mój sen toczył się w dawnym pokoju Rossa, i kiedy się zbudziłem, chwyciłem za ołówek i spisałem całą listę rzeczy, które wówczas ujrzałem.
Jeśli chłopięcy pokój jest niejasnym obrazem tego, czym jego właściciel będzie w przyszłości, Ross powinien zostać… handlarzem staroci. Ekscentrykiem? Kimś nieprzewidywalnym, ale bardzo wyjątkowym, jak sądzę. Najlepiej pamiętam wylegiwanie się na jego łóżku (ilekroć pozwolił mi wejść do pokoju, musiałem pukać, zanim wszedłem) i wodzenie wzrokiem po półkach, ścianach i znajdujących się tam przedmiotach. Czułem się, jakbym był w jakiejś tajemniczej krainie lub na planecie niewypowiedzianie dalekiej od naszego domu, od mojego życia. I kiedy obejrzałem już wszystko po raz setny, spoglądałem na Rossa zachwycony, iż mimo swej obcości, dziwaczności czy okrucieństwa był moim bratem i dzieliliśmy ze sobą dom, nazwisko, naszą krew.
Z wiekiem jego gust się zmienił, ale oznaczało to jedynie, że wszystko stało się jeszcze bardziej zwariowane. Na krótki czas i popadł w obsesję na punkcie starych maszyn do pisania. O każdej porze dnia trzy lub cztery leżały na jego biurku (rozebrane na tysiące części. Wstąpił do klubu kolekcjonerów j starych maszyn do pisania, całymi miesiącami pisał do współhobbistów i otrzymywał setki listów. Wymienianie się eksponatami, udzielanie wskazówek i porad technicznych… Co chwila dzwonił telefon i jakiś obcy, głucho brzmiący głos z Perry w Oklahomie lub Hickory w Południowej Karolinie pytał o mojego brata. Ross dyskutował z tymi fanatykami ze spokojem i pewnością czterdziestopięcioletniego wytrawnego technika.
Po maszynach przyszła kolej na stare latawce, następnie: chińskie, porcelanowe psy, a potem na scenie jego fascynacji] pojawił się Edgar Cayce i różokrzyżowcy.
To brzmi tak, jakby Ross był cudownym dzieckiem, i do pewnego stopnia jest to prawdą. Jednakże pomijając jej obsesje, był to chłopak ponury i podstępny jak sosnowa drzazga. Nieustannie zamykał na klucz drzwi swego pokoju, w związku z czym rodzice ciągle podejrzewali, że robi tam najróżniejsze „rzeczy”. Powtarzałem im, że postępuje tak, aby ich rozdrażnić, ale nie chcieli mnie słuchać.
Dwa lub trzy razy w tygodniu staczał z moją matką decydującą bitwę obojętnie z jakiego powodu. Znając jej wybuchowy charakter, wiedział jak łatwo ją rozwścieczyć (jeść z otwartymi ustami, nie wycierać butów), ale to go nie satysfakcjonowało. Kiedy wpadł w odpowiedni nastrój, pragnął ją widzieć w szale wściekłości, miotającą się w furii tak ślepej, że nieraz wręcz wpadała na sprzęty.
Przypuszczam, że kiedy dzieci wchodzą w tak zwany okres dojrzewania, w wielu rodzinach ludzie skaczą sobie do gardeł ale w naszym przypadku sytuacja polegała na tym, że mat coraz bardziej ustępowała pola Rossowi, skutkiem czego zaczęła zachowywać się z dystansem wobec nas obu. Byłem tchórzem i ilekroć zauważyłem, że jej napięcie wzrasta, brałem nogi za pas, jednak nie zawsze udawało mi się uciec w czas.
Odłamki wybuchów jej gniewu często raniły mnie i trudno mi było pogodzić się z niesprawiedliwością świata. Wiedziałem, że jestem normalnym, szczęśliwym chłopcem. Wiedziałem też, że mój brat był wszystkim… oprócz tego. Wiedziałem, że wykańcza matkę nerwowo i dobrze rozumiałem, dlaczego jej cierpliwość kończy się. Nigdy jednak nie pojąłem, jaki sens ma wciąganie mojej osoby w ich, często brutalne, potyczki. W rezultacie bywałem złajany, obity lub ukarany zupełnie bez powodu.
Czy zostawiło to na mnie piętno na całe życie? Czy znienawidziłem wszystkie matki, które później spotkałem? Wcale nie. Przerażał mnie widok Rossa postępującego w taki sposób, ale byłem też zarazem najuleglejszą osobą z jego publiczności. Nawet wliczając okazjonalne wpadki, nigdy nie przehandlowałbym życia na obrzeżach tej krainy huraganów za cokolwiek innego.
Wkrótce Ross zaczął kraść wszystko, co wpadło mu w ręce. Był pierwszorzędnym złodziejem, w dużym stopniu dzięki swojej brawurze. Ciągle zatrzymywali go w sklepach, pytając dokąd idzie z tym zegarkiem (książką, zapalniczką…). Z niewinnym, nierozumiejącym uśmiechem odpowiadał, że właśnie niesie to swojej mamie. Po tym spojrzeniu Rossa sprzedawca najczęściej przepraszał za swoje grubiaństwo. Pięć minut później Ross miał już upatrzony przedmiot w kieszeni i znajdował się na ulicy.
Kiedyś kłócił się z matką tuż po świętach Bożego Narodzenia i powiedział jej, że wszystkie prezenty, które nam podarował, zostały przez niego ukradzione. Matka niemal eksplodowała, ojciec — posmutniały, lecz nawykły już do takich spraw — zapytał tylko, z jakiego sklepu pochodzą. Ross nie chciał powiedzieć i karuzela ruszyła od nowa.
Pięć dni później rodzice wyjechali na zabawę sylwestrową, a mnie zostawili pod opieką Rossa. Dziesięć minut po ich wyjściu brat namówił mnie, bym zjechał po poręczy z zamkniętymi oczami. Ujechałem już parę stóp, zanim poczułem coś obrzydliwego i palącego na wierzchu mojej dłoni. Wyrzuciłem obie ręce w górę, strząsając papieros, którym mnie osmalił. Straciłem równowagę, spadłem na bok i wylądowałem na ramieniu, które pod ciężarem mojego ciała pękło w dwóch miejscach. Oprócz bólu pamiętam tylko twarz Rossa, tuż przy moim prawym policzku, powtarzającego mi raz po raz, żebym w tej sprawie lepiej zamknął moją małą, pieprzoną buzię na kłódkę.
Czy byłem głupcem? Tak. Czy powinienem wołać o krwawą pomstę? Tak. Czy chciałem, żeby mój brat kochał mnie choć trochę? Tak.
2
W wieku piętnastu lat Ross zmienił swój styl i został twardym facetem. Skórzana kurtka z tysiącem zamków i chromowanych ćwieków, oprawiony w kozią skórę nóż sprężynom z Włoch, tubka brylantyny na półce w łazience.
Kręcił się z grupką tępaków, którzy zamiast rozmawiać, palili marlboro i spluwali na ziemię. Szefem tej paczki był Bobby Hanley, który, chociaż mały i chudy jak samochodowa antena, miał okropną reputację. Uważano, że każdy kto z nim przystawał, był niespełna rozumu.
Po raz pierwszy zobaczyłem Bobby’ego na meczu koszykówki w szkole średniej. Miałem jedenaście lat i będąc jeszcze ciągle w podstawówce, nie wiedziałem, kto to jest. Przyszedłem na mecz z Rossem (któremu rodzice wmusili mnie na siłę), on zostawił mnie na pastwę losu w parę sekund po przyjściu i miejsce. Rozglądałem się nerwowo dookoła, szukając osób przy której mógłbym usiąść, ale najwyraźniej wszyscy tutaj byli obcy. W końcu stanąłem przy drzwiach wejściowych, paru minutach gry do sali wszedł stary portier (który ja wiedziałem, nazywał się Vince) i stanął przy mnie. W ręce wziął jedną ze swoich długich, drewnianych mioteł. Ilekroć nasz strona zdobywała punkt, zaznaczał to na ziemi. Zaczęliśmy rozmawiać i poczułem się swobodniej. Było to bardzo przyjemne i przyszło mi na myśl, jak wspaniale będzie, gdy zostanę uczniem szkoły średniej i będę już zawsze mógł przychodzić na takie rozgrywki.
Kilka minut przed zakończeniem pierwszej ćwiartki meczu drzwi otworzyły się z trzaskiem i do sali wtoczyło się gęsiego paru twardzieli. Vince wymruczał coś na temat „gówniarzy”, a ja, nie mając o niczym pojęcia, przytaknąłem. Podeszli prosto do granicy boiska i stali tam, przyglądając się widzom, natomiast kompletnie ignorując mecz. Potem któryś wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego. Zapałkę rzucił na podłogę. Vince poszedł do niego i powiedział, że w sali gimnastycznej nie wolno palić. Bobby Hanley nawet na niego nie spojrzał. Zamiast tego zaciągnął się powoli i głęboko, po czym rzekł:
— Pierdź na to, tatuśku.
Nie mogłem w to uwierzyć! Jeszcze bardziej zadziwiające było to, że Vince coś na to wymamrotał, ale wrócił na swoje miejsce przy drzwiach.
Kilku kumpli Hanleya parsknęło śmiechem, lecz żaden nie zdobył się, by też zapalić. Vince, stojąc tuż przy mnie, zaklął i kręcił kijem od miotły. Nie wiedziałem, co robić. Jakże coś takiego mogło ujść na sucho temu szczeniakowi? Jaką magiczną siłą dysponował?
Ćwiartka meczu skończyła się w chwili, gdy Bobby dopalał swego papierosa aż po brązowy filtr. Kiedy skończył, rzucił go na parkiet i rozgniótł obcasem. Patrzyłem, jak jego stopa obraca się w prawo i w lewo. O wiele za głośno oświadczyłem:
— Co za głupek.
— Hej, Bobby, te frajery, co tam stoją, nazwały cię głupkiem.
Zdrętwiałem.
— Który to?
— Ten mały popierdoleniec przy drzwiach. W pomarańczowej bluzie.
— Głupek, tak?
Nie śmiałem spojrzeć w górę. Chciałem zamknąć oczy, ale nie zrobiłem tego. Ujrzałem, jak dolna połowa Hanleya przepycha się przez resztę świty i idzie w moim kierunku. Złapał moje ucho i przyciągnął je do swoich ust.
— Ty przezwałeś mnie głupkiem?
— Zostaw dzieciaka w spokoju; Hanley.
Nie zwalniając uchwytu, Bobby powiedział portierowi, żeby się odpierdolił.
— Zadałem ci pytanie, śmieciuchu. Czy ja jestem głupkiem?
— Nie powinieneś palić w sali gimnastycznej. Auu!
— I kto to mówi, śmieciuchu? Kto mi zabroni?
Ludzie przechodzili obok nas w milczeniu. Byłem przerażony i zawstydzony. Straciłem cały animusz. Cały świat patrzył na mnie. Nikt nie wiedział, kim jestem, ale to niczego nie zmieniało. Mimo wszystko byłem śmierdzącym tchórzem. Hanley powoli urywał mi ucho. Byłem pewien, że słyszę, w środku pękają różne rzeczy: mięśnie odrywają się od kości, miękkie, maleńkie błony i włoski rozrywają się jak najdelikatniejsza pajęczyna… Jego kumple stali półkolem wokół nas delektując się całą sceną.
— Słuchaj mnie, śmieciuchu — zrobił krok do przodu i zagłębił swój obcas w mojej tenisówce. Zaskomliłem, kiedy ból przeszył mi stopę. — Teraz śmieciuch płacze. Dlaczego płaczesz?
Gdzie się podział Vince? Gdzie był mój tato? Mój brat? Ha mój brat! Nawet wtedy, w tym całym zamieszaniu, wiedziałem że gdyby Ross kręcił się w pobliżu, uśmiałby się do łez.
— Hej, Bobby, Madeleine czeka na ciebie!
Po raz pierwszy spojrzałem wprost na niego. Był o wiele niższy niż sądziłem. Kim była Madeleine? Czy teraz on odejdzie?
— Słuchaj, śmieciu, nie każ mi więcej siebie oglądać, dobra? Bo jak cię zobaczę, to wydłubię ci twoje pierdolone ocyz tym. — Wyciągnął z kieszeni otwieracz do puszek i przycisnął go mocno do mojego nosa.
Pamiętam do dziś, jak ciepły był ten kawałek metalu. Przytaknąłem najżarliwiej, jak mogłem i w końcu pchnął mnie w tył. Trzasnąłem głową w ławkę i osunąłem się w dół ja kamień w wodzie. Kiedy znów otworzyłem oczy, cała banda zniknęła.
Później całymi miesiącami przemykałem się wokół szkoły jak duch potępieńca. Skradając się rankiem do budynku sprawdzałem każdy korytarz, każdą salę, każdą toaletę, zanim zdecydowałem się wejść lub wyjść — na wypadek gdyby on tam był! Wiedziałem, że szansa na to, iż kiedykolwiek spotkam go w szkole podstawowej jest prawie żadna, ale nie chciałem kusić losu. Nikomu o tym nie powiedziałem, szczególnie Rossowi. Nocami śniło mi się czasem, że biegnę najszybciej, jak mogę po miękkiej, gumowej drodze ścigany przez gigantyczny, roztańczony otwieracz do puszek. Nic się jednak nigdy nie wydarzyło, więc kiedy rok później Ross i Bobby spiknęli się, zobaczywszy ich razem, poczułem tylko ostre ukłucie strachu.
Ostateczne poniżenie spotkało mnie, kiedy Bobby, po raz pierwszy przychodząc do naszego domu, nawet mnie nie rozpoznał. Gdy Ross przedstawił mnie, mówiąc: „A to mój zasrany braciszek”, Bobby tylko się uśmiechnął i rzekł: „Jak ci leci, chłopie?”
Jak mi leci? Chciałem mu powiedzieć… Nie, chciałem, aby mnie rozpoznał. Mnie, śmieciucha, tego, którego tak strasznie przeraził na długie miesiące.
Nic jednak nie powiedziałem. Później nabrałem tyle odwagi, by mu przypomnieć o pierwszym naszym spotkaniu. Strzelił palcami tak, jakby nagle przypomniał sobie, że powinien kupić sznurówki.
— Tak, jasne, zdawało mi się, że skądś cię znam. I to było wszystko.
Rzecz jasna, im dłużej trzymał się z Rossem, tym bardziej go lubiłem. Był bardzo zabawny i miał pewien rodzaj wrażliwości, która, tak jak mojemu bratu, pozwalała mu przejrzeć człowieka na wskroś, dostrzec wszelkie jego słabe i silne punkty. W mniej więcej dziewięćdziesięciu procentach wykorzystywał tę zdolność dla swoich własnych celów, ale zdarzało mu się też zrobić coś tak wyjątkowo miłego, że zupełnie to człowieka rozkładało.
Tuż przed moimi trzynastymi urodzinami byliśmy w trójkę w sklepie papierniczym, a ja tęsknie wspomniałem, jak bardzo chciałbym mieć pewien model samolotu marki Forrestal, który mieli akurat w sprzedaży. Kiedy nadszedł mój wielki dzień, Bobby przyszedł do nas i wręczył mi wymarzony model opakowany w urodzinowy papier.
— Cholera, chłopie, próbowałeś kiedyś ukraść coś tak wielkiego? To kurewsko trudne!
Poskładałem samolot staranniej niż wszystkie pozostałe. Pokazałem go Hanleyowi dopiero po wielu godzinach malowania i wygładzania papierem ściernym. Pokiwał z uznaniem głową i powiedział Rossowi, że znam się na swojej robocie. Tamtego roku Ross obdarował mnie małą gumową laleczką w kostiumie kąpielowym, której za każdym naciśnięciem brzucha zza stanika wyskakiwały piersi.
Myślę, że Hanley lubił mojego brata głównie dlatego, że Ross był bystry. Szkoła nie sprawiała mu żadnych trudności i często odrabiał zadania Bobby’emu, choć ten był o klasę wyżej
Nie próbuję przez to powiedzieć, że tylko dlatego się przyjaźnili. Mój brat, kiedy tylko zechciał, potrafił nie tylko wypłaszać ptaszki z drzew, ale także rozśmieszyć każdego. Nie zachowywał się jednak jak klown. Wśród wielu darów, który otrzymał od losu, posiadł wyjątkową wrażliwość na odgadywanie upodobań innych, a także umiejętność usadzania każdego kto sobie za dużo pozwalał. Ponieważ Hanley był bezdyskusjnym władcą szkoły, Ross starannie przygotował scenę, zanim na nią wkroczył. Postanowił zostać królewskim błaznem starszego kolegi. Nie był twardy jak inni członkowie gangu, za to odznaczał się cholerną bystrością. W krótkim czasie w mieście było chyba z milion punków, którzy pragnęliby zgnieść Rossa na miazgę, ale zostawiali go w spokoju, wiedząc, że chroni go groźne skrzydło Bobby’ego.
Kto wie, co wyrosłoby z nich w innych warunkach. Obaj mieli werwę i zdolności magików — tę wyjątkowo rzadką umiejętność zamieniania okrucieństwa w dotyk jedwabnych rękawiczek, zaś uprzejmości w gest bez znaczenia. Spędzali ze sobą coraz więcej czasu, ale moi rodzice nie mieli nic przeciwko temu, ponieważ przychodząc na obiad, Bobby zachowywał i cicho i uprzejmie. Wydawało się nawet, że ma dobry wpływ i Rossa. W domu mój brat nie był teraz tak wstrętny i egoistyczny, jak do tej pory. Nie zmienił swego kursu na tyle, by stać się przyjacielskim lub uczynnym, jednakże można w nim było dostrzec słabe przebłyski świadczące o tym, że być może wyszedł z zakrętu i zmierza mniej więcej we właściwym kierunku.
W noc poprzedzającą śmierć Rossa Bobby spał u nas. Ross był bardzo podekscytowany, ponieważ parę dni wcześniej otrzymał na urodziny dubeltówkę kalibru dwanaście. Ojciec uwielbiał strzelanie do rzutków i już wcześniej obiecał nauczyć nas tego sportu, gdy skończymy szesnaście lat.
Bobby miał własne dubeltówki, ale potrafił docenić urodę strzelby Rossa. Tego wieczoru pozwolili mi zostać w ich pokoju nawet wtedy, gdy Ross wyciągnął nowe świńskie pisma, które zwędził z trafiki. Wypalili prawie całą paczkę papierosów i spędzili parę godzin, rozmawiając o dziewczynach z o różnych markach samochodów, o tym co Bobby będzie robił po ukończeniu szkoły.
Spałem na podnóżku, który rozkładał się w tapczanik. Na to też Ross mi pozwolił. Kilka godzin później zerwałem się ze snu, czując na twarzy coś gęstego, ciepłego i lepkiego. Obaj stali nad moim posłaniem i w przyćmionym świetle dostrzegłem, jak Ross przechyla nade mną jakąś butelkę. Otworzyłem usta, chcąc zaprotestować i poczułem ciężką słodycz klonowego syropu. W jednej chwili cała zawartość butelki znalazła się na mnie. Nie pozostało mi nic innego jak wstać i wydostać się z pokoju. Żegnał mnie ich ucieszny śmiech. Wyprałem w umywalce górę od piżamy, najlepiej jak umiałem, żeby matka nigdy się o tym nie dowiedziała. Potem, w ciemności, długo brałem prysznic.
Następnego dnia obudziłem się zmęczony i w złym nastroju. Silne światło poranka lało się przez okna, okrywając mnie jak dodatkowy, niepotrzebny koc.
Umyłem zęby, poszedłem do pokoju Rossa i zapukałem w drzwi. Kiedy nie było odpowiedzi, ostrożnie je popchnąłem. W obu naszych pokojach stały drewniane koje. Zobaczyłem jak Ross, przewieszony przez krawędź górnego łóżka mówi coś z przejęciem do Bobby’ego, który leżał na plecach z rękami pod głową.
— Czego chcesz, dupku? Jeszcze syropku?
Bobby odgonił muchę znad swego nosa i ziewnął. Kawał z zeszłej nocy to była przeszłość, nadszedł czas na coś nowego.
— Wiesz, Ross, gdyby udało ci się wynieść tę dubeltówkę z domu, moglibyśmy pójść nad rzekę i załatwić parę mew. Nienawidzę tych pieprzonych ptaków.
Mieszkaliśmy o milę od rzeki. Chodziło się tam latem, gdy nie było już nic innego do roboty, albo gdy udało się namówić dziewczynę, aby poszła tam „razem popływać”. Woda była tak brązowa i zanieczyszczona, że nigdy nie pływaliśmy — kiedy tylko ręczniki znalazły się na trawie, zaczynaliśmy się całować.
Chcąc dotrzeć do wody, należało przejść przez tory kolejowe. Robiliśmy to ostrożnie, groteskowo unosząc nogi ponad każdą rzeczą, która wyglądała choć trochę podejrzanie, gdzieś na ziemi biegła bowiem „trzecia szyna” i wiedzieliśmy, że jeśli ją choć muśniemy, natychmiast zostaniemy zgładzeni przez prąd elektryczny.
Bobby i Ross już wcześniej byli ze strzelbami na torach. Prawdę mówiąc, Ross był jedynym członkiem gangu, któremu starczało odwagi, by strzelać z jednej z wielu fuzji Bobby’ego do pędzących wagonów dla bydła. Nigdy ich nie złapano.
Tego ranka rodzice pojechali na zakupy, więc wyniesienie broni z domu nie było trudne. Ross wsunął ją z powrotem do tekturowego pudła i to wszystko. Pozwolili mi wlec się w ogonie, grożąc przypiekaniem na wolnym ogniu, gdybym cokolwiek pisnął na ten temat.
Kiedy zeszliśmy już na tory, Bobby kazał Rossowi wyjąć dubeltówkę — chciał strzelić sobie parę razy. Widziałem, Ross pragnął strzelić pierwszy, przez jego twarz przemknął błysk irytacji, ale to trwało ułamek sekundy, oddał broń razem z garścią czerwono–złotych naboi, które trzymał w tyłnej kieszeni. Zostało mu tylko puste pudło: rzucił nim we mnie.
Słońce prażyło i zacząłem ściągać koszulkę. Kiedy miałem ją na głowie, usłyszałem puff pierwszego wystrzału i jednoczesny brzęk tłuczonego szkła, gdzieś niedaleko.
— Cholera, Bobby! Czyżbyś walnął w stację? — głos Rosa był wysoki i przestraszony.
— Gdybym to wiedział, człowieku, tobym był pierdolnięty.
Przeładował broń i wystrzelił w innym kierunku. Zasłoniłem uszy rękoma i wbiłem wzrok w ziemię. Byłem jak skamieniały. Sprawy poszły swoim torem.
— Ross, dziecino, ta pukawka to czysty miód. Już to widzę. Idziemy, chłopie.
Szliśmy w odstępach piętnastu, może dwudziestu stóp. Bobby, Ross, a na końcu ja. Jak za chwilę zobaczycie, to było bardzo ważne. Bobby trzymał dubeltówkę przy boku, lufą ku ziemi. Lufa była matowobłękitna, a szyny pod naszymi stopami lśniły gorącym srebrem, kiedy przekraczaliśmy je ostrożnie. Lejące się zewsząd światło paliło mi oczy i powodowało zeza. Modliłem się do Boga, żeby być już w domu. Co oni chcą teraz zrobić? Co wydarzy się, jeśli przyjdzie im ochota na coś szalonego, coś takiego jak strzelanie do bydła wiezionego do rzeźni, które wolno przesuwa się w tych żebrowanych, czerwonobrązowych wagonach? Nienawidziłem dubeltówki, nie cierpiałem owego straszliwego strachu, nie znosiłem mojego brata i jego przyjaciela. Ale oni nigdy, nigdy nie mieli się o tym dowiedzieć.
Szliśmy tym samym rytmem, nasze nogi zgodnie podnosiły się i opadały. Potem Ross potknął się o coś i upadł do przodu. Usłyszałem gniewne brzęczenie, żwir potoczył się spod tenisówki mojeg...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]