[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Prolog
- Jesteś tylko przeklętą tchórzliwą dziewczyną, Maxie! I niczym więcej!
Dziesięcioletnia Aleta Maria Maxwell, nazywana Maxie Kaktus przez tych,
którzy mieli okazję zetknąć się z przejawami jej kłującej wściekłości, spojrzała
zwężonymi, błękitnymi oczami na uśmiechającego się ironicznie brata
bliźniaka. "Tchórz" i "dziewczyna" użyte razem stanowiły obelgę, a zarazem
zaproszenie do walki i Brudny Jim o tym wiedział.
- Nie jestem tchórzem! - wrzasnęła Maxie, z wojowniczym błyskiem w oczach. - Jesteś.
- Nie!
Brudny Jim cofnął się z krawędzi parowu, gdzie oboje leżeli plackiem na zakurzonej ziemi. W
głębi wąwozu ich bracia - Blackjack i Tom - oraz przyjaciel Aaron Hunter napadli na dwóch
poszukiwaczy srebra. Sto stóp od miejsca, gdzie dwaj górnicy stali z podniesionymi rękami, jak
wrota do piekła rozwierała się brama kopalni. Głęboko pod ziemią mozolili się pozostali górnicy,
nieświadomi tego, że owoc ich pracy znajdzie się wkrótce w jukach Maxwellów.
- Idziemy na dół, żeby lepiej to wszystko zobaczyć - oznajmił śmiałym głosem Jim.
- Jesteś głupi. Blackjack spierze nam tyłki.
-Tchórz!
Cierpliwość Maxie osiągnęła swój kres. Dziewczynka i tak miała sporo kłopotów by dzisiejszego
-ranka udać się za Hunterem i braćmi. Wyślizgnięcie się ze strzeżonego obozowiska, gdzie jej
ojciec i bracia rządzili szajką bandytów, nie było wcale łatwe. Ale chyba nie straci zbyt wiele z
przedstawienia odbywającego się na dole, jeżeli przez parę minut zajmie się spuszczeniem lania
swojemu b~aciszkowi.
- Zobaczymy, kto jest tchórzem! - powiedziała, popychając go. - Na pewno nie ja, kurzy móżdżku!
Jim popchnął ją także, gdy tylko obydwoje stanęli na nogach.
- Maxie jest dziewczynką - zawył. - Małą, tchórzliwą dziewczynką!
Rzucił się do przodu, złapał jeden z grubych, czarnych warkoczy Maxie i pociągnął. Maxie
odwzajemniła się, bombardując głowę, szyję i ramiona brata ciosami swych twardych, małych
pięści. Tarzając się po skalistym gruncie, drapiąc, bijąc, kopiąc i młócąc się pięściami, szybko oboje
zapomnieli o rozgrywającym się poniżej _ dramacie.
Nagle w powietrzu rozległ się strzał. Maxie i Jim zamarli, a potem jak szaleni wgramolili się na
krawędź parowu, by zobaczyć, co się stało.
- Niech to szlag! - krzyknął Jim.
Strzał padł znad krawędzi parowu i sprawił, że w szeregi bandytów wkradł się chaos. Tom
próbował okiełznać spłoszonego konia; Blackjack - przy pomocy krzyków i przekleństw - usiłował
opanować muła, na którego przed chwilą ładował zrabowane srebro; Aaron Hunter trzymał w ręce
pistolet wymierzony w dwóch górników,·.którzy wyglądali stosownej okazji do ucieczki.
- Tom! Chodź mi pomóc przy tym przeklętym mule! - krzyknął Blackjack.
Ukryty strzelec znowu dał znać o sobie. Koń Huntera stjlnął dęba, zakwiczał z bólu i przewrócił się
na bok. Hunter upadł na ziemię razem z wierzchowcem, ciężkie ciało zwierzęcia przygniotło mu
nogę, pistolet zatoczył łuk w powietrzu i wylądował na piasku dwadzieścia stóp dalej.
Górnicy skoczyli do przodu. Chwycili broń, którą wcześniej musieli rzucić na ziemię i zaczęli
strzelać na chybił trafił. W odpowiedzi zagrzmiał pistolet Blackjacka. Puścił on miotającego się
muła i, strzelając, pobiegł w stronę swojego konia. Jeden z górnikówu padł z dziurą pomiędzy
oczami. Drugi próbował skryć się za drewnianą chatą, ale zanim zdążył przebiec pięć kroków, drugi
i trzeci strzał Blackjacka zachwiały nim. Obrócił się w powietrzu i padł na zakurzoną ziemię·
- Zjeżdżamy stąd! - krzyknął Blackjack wska-
kując na konia.
- Ale Hunter. .. - próbował zaprotestować Tom. Kolejna kula odbiła się od krawędzi kanionu.
- Zostaw go, niech to szlag!
Strzały goniły braci, gdy poganiając konie wzdłuż parowu znikali za jego zakrętem. Nagle
wszystko ucichło, słychać było tylko skrzypienie tańczących na wietrze drzwi od górniczej chaty.
- Gówno! - powiedziała Maxie, wypuszczając powietrze. z płuc z głębokim sapnięciem. - Co oni
sobie myślą? Nie mogą przecież tak zostawić Huntera!
Brudny Jim pociągnął ją za rękaw.
- Chodź, Maxie. Musimy stąd znikać. W szybie jest więcej górników - wskazał na wejście do
kopalni. - Jak stamtąd wyjdą i znajdą tych martwych facetów, będą szukać zemsty.
- No i kto jest tchórzem? - Maxie splunęła dla podkreślenia swych słów. Dopiero niedawno nauczy-
ła się pluć - co wcale nie było łatwe - i lubiła wykorzystywać nową umiejętność przy każdej okazji.
- Musimy pomóc Hunterowi! - oznajmiła bohaterskim głosem.
- O czym ty gadasz? Jeśli zejdziemy na dół, zabiją nas! Ja spływam!
- A wynoś się! I tak nic tu po tobie!
Maxie nie patrzyła na brata zbiegającego w dół wzniesienia w stronę małej, zacienionej kotlinki,
gdzie uwiązali konie. Nie potrzebowała jego pomocy. Dług czekała na okazję, by pokazać ojcu i
braciom, że nadaje się do czegoś innego poza noszeniem wody, praniem brudnych ciuchów,
zbieraniem końskiego łajna i znoszeniem drewna na podpałkę! Właśnie jej się taka nadarzała!
Wzrok Maxie przyciągnął błysk światła po drugiej stronie kanionu - to słońce odbijało się od
metalowej lufy strzelby. Strzelec mógł pozostać przez kilka minut w tym samym miejscu, by się
upewnić, czy bracia Maxwellowie nie mają zamiaru wrócić. A jeżeli tak uczym ...
Uśmiech Maxie był tak szeroki, że rozciągnął wszystkie piegi na jej twarzy. Jeżeli ci
gringo
uważają, że bracia Maxwellowie są brutalni, niech poczekają, aż będą mieli do czynienia z ich
siostrą!
Chwilę później Maxie okrążyła kanion i przykucnęła na sposób Apaczów trzydzieści stóp przed
miejscem, gdzie skulony za skałą tkwił samotny mężczyzna, górnik, jak można było sądzić po jego
wyglądzie. Koń i obładowany zapasami muł były przywiązane do pobliskiego krzewu mimozy. Co
za pech, że górnik akurat teraz musiał wrócić z miasta i zamienił dobrą zabawę w krwawe
zamieszanie. Koń nastawił uszu i odwrócił głowę, by popatrzeć na Maxie, ale mężczyzna wciąż
wpatrywał się w głąb kanionu, a jego słuch starał się wychwycić stukot kopyt koni powracających
bandytów,
Kamień z głuchym odgłosem uderzył w głowę górnika. Przez jedną przerażającą chwilę mężczyzna
stał przykucnięty za skałą. Potem powoli upadł. Śtrzelba brzęknęła, gdy dotknął ziemi, Maxie
ostrożnie dotknęła rozciągniętego ciała czubkiem buta. Strażnik leżał nieruchomo, jedynie jego
klatka piersiowa nieznacznie unosiła się i opadała. Maxie wciągnęła głęboko powietrze.
Okaleczanie kogoś okazało się trudniejsze, niż myślała. Pozostawanie poza prawem było świetną
zabawą, ale niektóre jej aspekty stawały się mało zabawne.
Najgorszą część planu miała już z głowy. Pozostało jej tylko wydostać Huntera spod zwłok jego ko-
nia, złapać obładowanego srebrem muła i wrócić do domu jako bohaterka. Maxie obeszła ostrożnie
ciało swej ofiary i wspięła się na krawędź kanionu.
Huntera nie było - nawet z tej odległości mogła zauważyć krwawy ślad, jaki za sobą pozostawił. W
każdej chwili szychta mogła się skończyć, a górnicy wylewając się przez bramę kopalni mogli
natknąć się na niezbyt przyjemną niespodziankę -, martwego szefa grupy i właściciela kopalni.
Najprawdopodobniej pójdą krwawym tropem, znajdą Huntera i tak go podziurawią, że to, co z
niego zostanie, nie będzie nawet przyzwoitym pożywieniem dla sępa. Albo okażą się jeszcze gorsi i
powieszą go. O ile, oczywiście, ona nie znajdzie go pierwsza.
Piętnaście minut później, a pięć minut po tym jak pierwsza dzienna zmiana opuściła, kopalnię,
odkryła ciała i zaczęła wydobywać z chaty broń i amunicję, Maxie znalazła Huntera. Leżał w
kałuży krwi, twarz miał szarą, lewą stronę ciała purpurową: Przynajmniej jedna z kul górnika trafiła
do celu.
- Obudź się! - Maxie szturchnęła go w niezraniony bok. - Cholera, Hunter! Obudź się! To miejsce
jest pełne wszawych górników i nerwowych palców na cynglach, Zastrzelą wszystko, co się rusza.
Nie mogłeś odczołgać się trochę dalej?
Hunter otworzył oczy i spojrzał na nią, potem jęknął:
- Co ty tu robisz? Nie - znowu zamknął oczy - nic mi nie mów.
- Wstawaj, Hunter! Musimy iść! - zarzuciła jego zdrowe ramię na swe wąskie barki i próbowała
postawić go na nogi. - Wszystko w porządku?
- Niech to diabli! Nie, nie, wszystko w porządku! Zostaw mnie!
- Chodź! Mój koń jest uwiązany w następnym kanionie.
- W następnym kanionie - Hunter zazgrzytał zębami. - Zapomnij o tym!
- Dasz radę! Chodź!
Dał radę, opierając swe długie, pałąkowate ciało na jej mocnych, wąskich ramionach. Gniada klacz
Maxie czekała na nich.
- Błyskawica jest dobrym koniem - powiedziała Maxie - daj jej tylko luźne wodze, a ona zawiezie
cię prosto do Stronghold. I nie pozwól żadnemu z tych gównianych górników jechać za sobą.
Hunter chrząknął, ale jakoś udało mu się wgramolić na siodło, gdy Maxie podparła go kościstymi
ramionami i popchnęła. Chwiał się przez chwilę, potem wyprostował się i wyciągnął rękę w dół, by
pomóc jej wsiąść.
- Właź - wychrypiał.
- Błyskawica nie da rady uciec tym górnikom z dwoma osobarpi na grzbiecie - powiedziała Maxie -
a oni tam tak wrzeszczą i szaleją, że chyba trafili na nasz ślad. Lepiej jedź, Hunter.
- Wsiadaj! - warknął.
Maxie łagodnie klepnęła konia po zadzie. Błyskawica skoczyła tak gwałtownie do przodu, że
Huntera prawie zmiotło na ziemię.
Zanim grupa rozwścieczonych górników wyjechała z kanionu i skierowała konie w tę samą stronę,
Hunter i Błyskawica byli tylko chmurką kurzu na horyzoncie. Bezpieczna za krzewami mimozy i
akacji, Maxie przyglądała się przejeżdżającym górnikom, potem wstała i otrzepała kurz z koszuli i
spodni. Czekał ją długi spacer do domu. Jeżeli będzie miała szczęście, dotrze tam jutro na
śniadanie, może na lunch. Już poczuła, że burczy jej w brzuchu.
Rozzdział 1
Czerwiec 1868
Sonora, Meksyk
Odgłos strzału odbił się echem od stromych ścian kanionu. W tej samej chwili kula przemknęła ze
świstem obok głowy Aarona i uderzyła o piaszczyste dno doliny, dwie stopy obok tylnych nóg jego
konia.
- Matko Święta! - jadący obok Aarona Simon Curtis wyskoczył z siodła i skrył się za swym wierz-
chowcem ze zręcznością nie pasującą do jego siwych włosów i ppkrytej zmarszczkami twarzy.
Zanim jego stopy dotknęły ziemi, trzymał już w dłoni rewolwer. - Mówiłem ci, że nie
wydostaniemy się stąd żywi! - powiedział.
Kolejne dwie kule uderzyły w piasek tuż przy przednich nogach koni. Simon uniósł rewolwer i
zdesperowany poszukiwał celu. Aaron nie ruszał się, powstrzymywał jedynie tańczącego pod nim
konia.
- Uspokój się, Simon. To tylko ostrzeźenie. Gdyby chciał nas trafić, bylibyśmy już martwi ..
- Też mi pociecha! - mruknął ironicznie Simon.
- Hej, ty tam! - Aaron zawołał w stronę ścian kanionu. - Pokój, przyjacielu! Jestem towarzyszem
Maxwellów!
Odpowiedziała mu ogłuszająca cisza. Ptaki zamilkły w upale dnia, na~et najlżejszy wietrzyk nie
poruszał gęstwiną zarośli rosnących nad wyschniętym potokiem. Jedynym słyszalnym .dźwiękiem
było nerwowe poskrzypywanie siodeł i niespokojne chrapanie koni. Obaj mężczyźni wsłuchiwali
się w swój własny lęk, wyobrażając sobie wycelowaną w siebię lufę strzelby i palec naciskający na
spust - mocniej, mocniej ...
Odgłos spowodowany przez schodzącego w dół człowieka przyciągnął uwagę obu mężczyzn.
Strażnik, trzymając wycelowaną w nich strzelbę, schodził na dół stromą ścieżką.
Simon uniósł rewolwer.
- Nie! - rozkazał spokojnie Aaron. - Czekaj! Mamy tu być uważani za przyjaciół, Simon.
Com-
prendre?
Nie odrywając wzroku od strzelca, Aaron uniósł swój sponiewierany kapelusz i przeczesał dłonią
gęste, brązowe włosy. Pot perlił się na jego czole, spływał w dół po wystających kościach policzko-
wych i po zaciemnionych kilkudniowym zarostem szczękach. To upał był tego powodem,
przekonywał siebie Aaron, nie strach. Zaplanował wszystko dokładnie, a czekać musiał zbyt długo,
żeby teraz coś miało się nie udać.
Strażnik doszedł do połowy drogi i skrył się za skałą niecałe pięćdziesiąt stóp od nich.
- Mówcie, czego chcecie - zapytał unosząc broń do ramienia.
- Przyjechałem, żeby zobaczyć się z Maxwellem - odparł Aaron.
Strażnik obdarzył ich krzywym, ukazującym ubytki w uzębieniu, uśmieszkiem.
- Dużo ludzi chciałoby zobaczyć Maxwella.
Dwóch albo trzech szeryfów znam z nazwiska. Kilku innych prawdopodobnie nie.
- Nie jesteśmy przedstawicielami prawa.
- Taak? - uśmiech zniknął, gdy strażnik położył palec na spuście - A skąd to mogę wiedzieć?
- Nazywam się Hunter. Aaron Hunter. Jeździłem z Maxwellami jakiś czas temu. Chciałbym po
prostu znowu się do nich przyłączyć razem z moim towarzyszem.
Strażnik wpatrywał się w nich przez dłuższą chwilę.
- Znam to nazwisko - skonstatował w końcu. - Chłopak, który się tak nazywał, był tu przez jakiś
czas, tak mówili, naj szybszą strzelbą. Mówili też, że został zabity podczas obrabiania kopalni
niedaleko Tobac, dawno temu.
Aaron wzruszył ramionami:
- Postrzelony, nie zabity. Osiem lat temu .
Oczy strażnika zwęziły się podejrzliwie:
- Osiem lat to kawał czasu,
amigo.
Gdzie cię nosiło?
- To moja sprawa,
amigo.
Zapanowała napięta cisza, a Aaron mógł nieomal zauważyć, jak mozolnie kręcą się trybiki w
mózgu mężczyzny, rozważającego konsekwencje posłania na ziemię ewentualnych przyjaciół
Maxwella.
- Możecie jechać - zadecydował w końcu.
- Ale zostawcie tutaj broń. Tę strzelbę też - wskazał na przytroczony do siodła Aarona winchester.
Simon otworzył usta, by zaprotestować, ale Aaron uciszył go ruchem ręki.
- Nie lubię rozstawać się z tym na zbyt długo - jego czarne oczy zwęziły się, gdy oddawał pistolet i
odczepiał strzelbę od siodła.
- Dostaniesz je z powrotem,
hombre,
jeżeli tylko będziesz jeszcze stał na nogach, kiedy wrócę
wieczorem do Stronghold. Teraz wynoście się, zanim zmienię zdanie.
Usłuchali go pospiesznie, czując wciąż, przy każdym ruchu konia, wycelowaną w swe plecy broń
strażnika. Dopiero po ujechaniu pół mili i minięciu kilku zakrętów zaczerpnęli głęboko powietrza.
- Miły facet - prychnął Simon.
- A kogo oczekiwałeś? - odpowiedział Aaron z krzywym uśmieszkiem. - Nauczyciela ze szkółki
niedzielnej?
Kanion zwęził się i przeszedł w otoczoną urwistymi ścianami gardziel, dokładnie w tym miejscu,
które Aaron zachował we wspomnieniach. Osiem lat temu po raz ostatni przejeżdżał tędy - pewny
siebie, arogancki dzieciak, gotów walczyć z całym światem. Od tego czasu życie nauczyło go
niejednego. Wykurował się z rany poniesionej z ręki górnika, został ranny w nogę podczas wojny
secesyjnej, nauczył się doceniać pokój, gdy niefortunnie się zakochał i stracił swe wszystkie
życiowe marzenia. Dorósł, stał się nieco mądrzejszy. Miał wystarczająco dużo rozsądku, by
wiedzieć, że szuka guza, ale za mało, by zrezygnować ze swego pomysłu.
Byli zatrzymywani jeszcze trzy razy. Żaden ze strażników nie jeździł z Aaronem w latach, gdy po-
zostawał on poza prawem, ale dwóch z nich słyszało o nim. Trzeci po prostu przepuścił ich
niedbałym ruchem strzelby, gdy tylko Aaron podał nazwisko Maxwella.
- Mam nadzieję, że pamiętasz, jak oni są rozmieszczeni - Simon ponaglił konia do kłusa, zrównując
się z Aaronem. Oglądał się przy tym nerwowo dookoła, ścierając chustą pot z twarzy. Kurz zmienił
jej kolor tak, że skóra nie różniła się barwą od zarostu. - Musisz zdjąć każdego z nich, jak będziesz
wracał. Jeżeli te łajdaki zostaną ostrzeżone, będę nieboszczykiem.
Aaron wyszczerzył zęby:
- Za dużo się martwisz, kolego.
- I tylko dlatego tak długo żyję - Simon obrzucił pełnym zwątpienia wzrokiem zwężające się coraz
bardziej ściany kanionu. - Do licha! Wolałbym zabawić się z Koczisem i jego bandyckimi
Cherrycows niż pakować się w tę bandę przestępców.
W miejscu, gdzie ściany kanionu wydawały się łączyć ze sobą, wyschnięte łożysko potoku skręcało
gwałtownie w lewo. Przez pięćdziesiąt stóp jechali wąską szczeliną pomiędzy prostopadłymi
granitowymi ścianami, potem nagle wydostali się na otwartą przestrzeń otoczoną wysokimi
skałami. Do tak wspaniałego dzieła natury nie pasowały wydeptane ludzkimi stopami w
piaszczystym podłożu ścieżki, rozpadające się chałupy rozrzucone wzdłuż granic kanionu i ludzkie
głosy zakłócające ciszę.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Aaron zatrzymując konia. - Stronghold. Piekielna kryjówka dla
każdego bandyty w przygranicznym kraju.
Simon rzucił okiem na granitowe ściany otaczające dojazd do kanionu: - Zbyt starannie to się ta
banda nie pilnuje. Może tu wjechać pierwszy lepszy.
- Yhm. Ale nie wyjedzie. W każdym bądź razie nie bez zezwolenia Maxwella. Mogę się założyć, że
przynajmniej dwóch strażników na krawędzi kanionu trzyma strzelby wycelowane w nasze plecy.
Nie zdążylibyśmy zrobić jednego fałszywego ruchu, a nafaszerowaliby nas ołowiem.
- To jest myśl, która poprawia człowiekowi nastrój
- Simon odchrząknął i splunął na piasek. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że mnie tu
przyprowadziłeś,
amigo.
- Drobiazg - odpowiedział Hunter z uśmiechem. Stronghold było mniej więcej dokładnie takie, ja-
kim je Aaron zapamiętał. Dym z kilkunastu palenisk wzbijał się w powietrze, łącząc swój gryzący
aromat z odorem śmieci, kurzu i zapachem smażonych placków kukurydzianych. W dalszej części
kotliny w corralu zmontowanym z długich, elastycznych łodyg kaktusa ocotillo spacerowały konie.
Za corralem znajdowała się duża murowana szopa, chroniąca przed słońcem i deszczem siodła,
uzdy i kosze z ziarnem.
U podstawy skał rozrzucona była paskudna mieszanina murowanych chat, namiotów ze skóry lub
płótna i szałasów splecionych z krzewów mimozy lub łodyg ocotillo. Kilka porządniejszych
domów chlubiło się ogrodzeniem, a nieliczne otoczone były małymi ogródkami. W większości
jednak chałupy wyglądały tak samo podejrzanie, jak ludzkie szumowiny, którym udzielały
schronienia.
Aaron i Simon siedzieli niepewnie na koniach.
Kilka osób kręciło się dookoła, były to przeważnie kobiety, niektóre z dziećmi uwieszonymi u
spódnic. Paru mężczyzn siedziało przed domami lub .opierało się o conal. Dwaj leżeli w cieniu
wielkiej topoli, która rosła w miejscu, gdzie strumień wydobywał się ze skał.
Minęło kilka chwil, zanim jeden z rozwalonych pod topolą mężczyzn rzucił na nich ukośne
spojrzenie potem ociężale podniósł się na nogi. Czarnobrody, z włosami tego samego koloru
sięgającymi ramion, bandyta podchodząc do nich .• położył rękę na kolbie rewolweru.
- Kim jesteście? - warknął.
- Jestem Hunter. Aaron Hunter -.:.- Aaron trzymał ręce z dala od boków, by pokazać, że nie jest
uzbrojony. - Ten tutaj to mój partner, Simon Curtis. Przyjeżdżamy, żeby porozmawiać z
Maxwellem.
- Gadaj zdrów.
Mężczyzna skierował wzrok na konie przyjezdnych, ich prowiant i pełne torby przy siodłach. Na
ich widok jego oczy rozbłysły pożądaniem.
Aaron odwziijemnił jego spojrzenie wzrokiem zimnym i twardym jak stal. - Zapomnij, o czym
myślisz, przyjacielu. Te torby przeznaczone są dla Maxwella. Na twoim miejscu poszedłbym po
niego, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował.
Starli się wzrokiem, ale tylko przez chwilę. Brodacz zamrugał oczami, potem spojrzał w dół.
- Stójcie tutaj - mnlknął bandyta. - Zobaczymy, co Maxwell ma na ten temat do powiedzenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Prolog
- Jesteś tylko przeklętą tchórzliwą dziewczyną, Maxie! I niczym więcej!
Dziesięcioletnia Aleta Maria Maxwell, nazywana Maxie Kaktus przez tych,
którzy mieli okazję zetknąć się z przejawami jej kłującej wściekłości, spojrzała
zwężonymi, błękitnymi oczami na uśmiechającego się ironicznie brata
bliźniaka. "Tchórz" i "dziewczyna" użyte razem stanowiły obelgę, a zarazem
zaproszenie do walki i Brudny Jim o tym wiedział.
- Nie jestem tchórzem! - wrzasnęła Maxie, z wojowniczym błyskiem w oczach. - Jesteś.
- Nie!
Brudny Jim cofnął się z krawędzi parowu, gdzie oboje leżeli plackiem na zakurzonej ziemi. W
głębi wąwozu ich bracia - Blackjack i Tom - oraz przyjaciel Aaron Hunter napadli na dwóch
poszukiwaczy srebra. Sto stóp od miejsca, gdzie dwaj górnicy stali z podniesionymi rękami, jak
wrota do piekła rozwierała się brama kopalni. Głęboko pod ziemią mozolili się pozostali górnicy,
nieświadomi tego, że owoc ich pracy znajdzie się wkrótce w jukach Maxwellów.
- Idziemy na dół, żeby lepiej to wszystko zobaczyć - oznajmił śmiałym głosem Jim.
- Jesteś głupi. Blackjack spierze nam tyłki.
-Tchórz!
Cierpliwość Maxie osiągnęła swój kres. Dziewczynka i tak miała sporo kłopotów by dzisiejszego
-ranka udać się za Hunterem i braćmi. Wyślizgnięcie się ze strzeżonego obozowiska, gdzie jej
ojciec i bracia rządzili szajką bandytów, nie było wcale łatwe. Ale chyba nie straci zbyt wiele z
przedstawienia odbywającego się na dole, jeżeli przez parę minut zajmie się spuszczeniem lania
swojemu b~aciszkowi.
- Zobaczymy, kto jest tchórzem! - powiedziała, popychając go. - Na pewno nie ja, kurzy móżdżku!
Jim popchnął ją także, gdy tylko obydwoje stanęli na nogach.
- Maxie jest dziewczynką - zawył. - Małą, tchórzliwą dziewczynką!
Rzucił się do przodu, złapał jeden z grubych, czarnych warkoczy Maxie i pociągnął. Maxie
odwzajemniła się, bombardując głowę, szyję i ramiona brata ciosami swych twardych, małych
pięści. Tarzając się po skalistym gruncie, drapiąc, bijąc, kopiąc i młócąc się pięściami, szybko oboje
zapomnieli o rozgrywającym się poniżej _ dramacie.
Nagle w powietrzu rozległ się strzał. Maxie i Jim zamarli, a potem jak szaleni wgramolili się na
krawędź parowu, by zobaczyć, co się stało.
- Niech to szlag! - krzyknął Jim.
Strzał padł znad krawędzi parowu i sprawił, że w szeregi bandytów wkradł się chaos. Tom
próbował okiełznać spłoszonego konia; Blackjack - przy pomocy krzyków i przekleństw - usiłował
opanować muła, na którego przed chwilą ładował zrabowane srebro; Aaron Hunter trzymał w ręce
pistolet wymierzony w dwóch górników,·.którzy wyglądali stosownej okazji do ucieczki.
- Tom! Chodź mi pomóc przy tym przeklętym mule! - krzyknął Blackjack.
Ukryty strzelec znowu dał znać o sobie. Koń Huntera stjlnął dęba, zakwiczał z bólu i przewrócił się
na bok. Hunter upadł na ziemię razem z wierzchowcem, ciężkie ciało zwierzęcia przygniotło mu
nogę, pistolet zatoczył łuk w powietrzu i wylądował na piasku dwadzieścia stóp dalej.
Górnicy skoczyli do przodu. Chwycili broń, którą wcześniej musieli rzucić na ziemię i zaczęli
strzelać na chybił trafił. W odpowiedzi zagrzmiał pistolet Blackjacka. Puścił on miotającego się
muła i, strzelając, pobiegł w stronę swojego konia. Jeden z górnikówu padł z dziurą pomiędzy
oczami. Drugi próbował skryć się za drewnianą chatą, ale zanim zdążył przebiec pięć kroków, drugi
i trzeci strzał Blackjacka zachwiały nim. Obrócił się w powietrzu i padł na zakurzoną ziemię·
- Zjeżdżamy stąd! - krzyknął Blackjack wska-
kując na konia.
- Ale Hunter. .. - próbował zaprotestować Tom. Kolejna kula odbiła się od krawędzi kanionu.
- Zostaw go, niech to szlag!
Strzały goniły braci, gdy poganiając konie wzdłuż parowu znikali za jego zakrętem. Nagle
wszystko ucichło, słychać było tylko skrzypienie tańczących na wietrze drzwi od górniczej chaty.
- Gówno! - powiedziała Maxie, wypuszczając powietrze. z płuc z głębokim sapnięciem. - Co oni
sobie myślą? Nie mogą przecież tak zostawić Huntera!
Brudny Jim pociągnął ją za rękaw.
- Chodź, Maxie. Musimy stąd znikać. W szybie jest więcej górników - wskazał na wejście do
kopalni. - Jak stamtąd wyjdą i znajdą tych martwych facetów, będą szukać zemsty.
- No i kto jest tchórzem? - Maxie splunęła dla podkreślenia swych słów. Dopiero niedawno nauczy-
ła się pluć - co wcale nie było łatwe - i lubiła wykorzystywać nową umiejętność przy każdej okazji.
- Musimy pomóc Hunterowi! - oznajmiła bohaterskim głosem.
- O czym ty gadasz? Jeśli zejdziemy na dół, zabiją nas! Ja spływam!
- A wynoś się! I tak nic tu po tobie!
Maxie nie patrzyła na brata zbiegającego w dół wzniesienia w stronę małej, zacienionej kotlinki,
gdzie uwiązali konie. Nie potrzebowała jego pomocy. Dług czekała na okazję, by pokazać ojcu i
braciom, że nadaje się do czegoś innego poza noszeniem wody, praniem brudnych ciuchów,
zbieraniem końskiego łajna i znoszeniem drewna na podpałkę! Właśnie jej się taka nadarzała!
Wzrok Maxie przyciągnął błysk światła po drugiej stronie kanionu - to słońce odbijało się od
metalowej lufy strzelby. Strzelec mógł pozostać przez kilka minut w tym samym miejscu, by się
upewnić, czy bracia Maxwellowie nie mają zamiaru wrócić. A jeżeli tak uczym ...
Uśmiech Maxie był tak szeroki, że rozciągnął wszystkie piegi na jej twarzy. Jeżeli ci
gringo
uważają, że bracia Maxwellowie są brutalni, niech poczekają, aż będą mieli do czynienia z ich
siostrą!
Chwilę później Maxie okrążyła kanion i przykucnęła na sposób Apaczów trzydzieści stóp przed
miejscem, gdzie skulony za skałą tkwił samotny mężczyzna, górnik, jak można było sądzić po jego
wyglądzie. Koń i obładowany zapasami muł były przywiązane do pobliskiego krzewu mimozy. Co
za pech, że górnik akurat teraz musiał wrócić z miasta i zamienił dobrą zabawę w krwawe
zamieszanie. Koń nastawił uszu i odwrócił głowę, by popatrzeć na Maxie, ale mężczyzna wciąż
wpatrywał się w głąb kanionu, a jego słuch starał się wychwycić stukot kopyt koni powracających
bandytów,
Kamień z głuchym odgłosem uderzył w głowę górnika. Przez jedną przerażającą chwilę mężczyzna
stał przykucnięty za skałą. Potem powoli upadł. Śtrzelba brzęknęła, gdy dotknął ziemi, Maxie
ostrożnie dotknęła rozciągniętego ciała czubkiem buta. Strażnik leżał nieruchomo, jedynie jego
klatka piersiowa nieznacznie unosiła się i opadała. Maxie wciągnęła głęboko powietrze.
Okaleczanie kogoś okazało się trudniejsze, niż myślała. Pozostawanie poza prawem było świetną
zabawą, ale niektóre jej aspekty stawały się mało zabawne.
Najgorszą część planu miała już z głowy. Pozostało jej tylko wydostać Huntera spod zwłok jego ko-
nia, złapać obładowanego srebrem muła i wrócić do domu jako bohaterka. Maxie obeszła ostrożnie
ciało swej ofiary i wspięła się na krawędź kanionu.
Huntera nie było - nawet z tej odległości mogła zauważyć krwawy ślad, jaki za sobą pozostawił. W
każdej chwili szychta mogła się skończyć, a górnicy wylewając się przez bramę kopalni mogli
natknąć się na niezbyt przyjemną niespodziankę -, martwego szefa grupy i właściciela kopalni.
Najprawdopodobniej pójdą krwawym tropem, znajdą Huntera i tak go podziurawią, że to, co z
niego zostanie, nie będzie nawet przyzwoitym pożywieniem dla sępa. Albo okażą się jeszcze gorsi i
powieszą go. O ile, oczywiście, ona nie znajdzie go pierwsza.
Piętnaście minut później, a pięć minut po tym jak pierwsza dzienna zmiana opuściła, kopalnię,
odkryła ciała i zaczęła wydobywać z chaty broń i amunicję, Maxie znalazła Huntera. Leżał w
kałuży krwi, twarz miał szarą, lewą stronę ciała purpurową: Przynajmniej jedna z kul górnika trafiła
do celu.
- Obudź się! - Maxie szturchnęła go w niezraniony bok. - Cholera, Hunter! Obudź się! To miejsce
jest pełne wszawych górników i nerwowych palców na cynglach, Zastrzelą wszystko, co się rusza.
Nie mogłeś odczołgać się trochę dalej?
Hunter otworzył oczy i spojrzał na nią, potem jęknął:
- Co ty tu robisz? Nie - znowu zamknął oczy - nic mi nie mów.
- Wstawaj, Hunter! Musimy iść! - zarzuciła jego zdrowe ramię na swe wąskie barki i próbowała
postawić go na nogi. - Wszystko w porządku?
- Niech to diabli! Nie, nie, wszystko w porządku! Zostaw mnie!
- Chodź! Mój koń jest uwiązany w następnym kanionie.
- W następnym kanionie - Hunter zazgrzytał zębami. - Zapomnij o tym!
- Dasz radę! Chodź!
Dał radę, opierając swe długie, pałąkowate ciało na jej mocnych, wąskich ramionach. Gniada klacz
Maxie czekała na nich.
- Błyskawica jest dobrym koniem - powiedziała Maxie - daj jej tylko luźne wodze, a ona zawiezie
cię prosto do Stronghold. I nie pozwól żadnemu z tych gównianych górników jechać za sobą.
Hunter chrząknął, ale jakoś udało mu się wgramolić na siodło, gdy Maxie podparła go kościstymi
ramionami i popchnęła. Chwiał się przez chwilę, potem wyprostował się i wyciągnął rękę w dół, by
pomóc jej wsiąść.
- Właź - wychrypiał.
- Błyskawica nie da rady uciec tym górnikom z dwoma osobarpi na grzbiecie - powiedziała Maxie -
a oni tam tak wrzeszczą i szaleją, że chyba trafili na nasz ślad. Lepiej jedź, Hunter.
- Wsiadaj! - warknął.
Maxie łagodnie klepnęła konia po zadzie. Błyskawica skoczyła tak gwałtownie do przodu, że
Huntera prawie zmiotło na ziemię.
Zanim grupa rozwścieczonych górników wyjechała z kanionu i skierowała konie w tę samą stronę,
Hunter i Błyskawica byli tylko chmurką kurzu na horyzoncie. Bezpieczna za krzewami mimozy i
akacji, Maxie przyglądała się przejeżdżającym górnikom, potem wstała i otrzepała kurz z koszuli i
spodni. Czekał ją długi spacer do domu. Jeżeli będzie miała szczęście, dotrze tam jutro na
śniadanie, może na lunch. Już poczuła, że burczy jej w brzuchu.
Rozzdział 1
Czerwiec 1868
Sonora, Meksyk
Odgłos strzału odbił się echem od stromych ścian kanionu. W tej samej chwili kula przemknęła ze
świstem obok głowy Aarona i uderzyła o piaszczyste dno doliny, dwie stopy obok tylnych nóg jego
konia.
- Matko Święta! - jadący obok Aarona Simon Curtis wyskoczył z siodła i skrył się za swym wierz-
chowcem ze zręcznością nie pasującą do jego siwych włosów i ppkrytej zmarszczkami twarzy.
Zanim jego stopy dotknęły ziemi, trzymał już w dłoni rewolwer. - Mówiłem ci, że nie
wydostaniemy się stąd żywi! - powiedział.
Kolejne dwie kule uderzyły w piasek tuż przy przednich nogach koni. Simon uniósł rewolwer i
zdesperowany poszukiwał celu. Aaron nie ruszał się, powstrzymywał jedynie tańczącego pod nim
konia.
- Uspokój się, Simon. To tylko ostrzeźenie. Gdyby chciał nas trafić, bylibyśmy już martwi ..
- Też mi pociecha! - mruknął ironicznie Simon.
- Hej, ty tam! - Aaron zawołał w stronę ścian kanionu. - Pokój, przyjacielu! Jestem towarzyszem
Maxwellów!
Odpowiedziała mu ogłuszająca cisza. Ptaki zamilkły w upale dnia, na~et najlżejszy wietrzyk nie
poruszał gęstwiną zarośli rosnących nad wyschniętym potokiem. Jedynym słyszalnym .dźwiękiem
było nerwowe poskrzypywanie siodeł i niespokojne chrapanie koni. Obaj mężczyźni wsłuchiwali
się w swój własny lęk, wyobrażając sobie wycelowaną w siebię lufę strzelby i palec naciskający na
spust - mocniej, mocniej ...
Odgłos spowodowany przez schodzącego w dół człowieka przyciągnął uwagę obu mężczyzn.
Strażnik, trzymając wycelowaną w nich strzelbę, schodził na dół stromą ścieżką.
Simon uniósł rewolwer.
- Nie! - rozkazał spokojnie Aaron. - Czekaj! Mamy tu być uważani za przyjaciół, Simon.
Com-
prendre?
Nie odrywając wzroku od strzelca, Aaron uniósł swój sponiewierany kapelusz i przeczesał dłonią
gęste, brązowe włosy. Pot perlił się na jego czole, spływał w dół po wystających kościach policzko-
wych i po zaciemnionych kilkudniowym zarostem szczękach. To upał był tego powodem,
przekonywał siebie Aaron, nie strach. Zaplanował wszystko dokładnie, a czekać musiał zbyt długo,
żeby teraz coś miało się nie udać.
Strażnik doszedł do połowy drogi i skrył się za skałą niecałe pięćdziesiąt stóp od nich.
- Mówcie, czego chcecie - zapytał unosząc broń do ramienia.
- Przyjechałem, żeby zobaczyć się z Maxwellem - odparł Aaron.
Strażnik obdarzył ich krzywym, ukazującym ubytki w uzębieniu, uśmieszkiem.
- Dużo ludzi chciałoby zobaczyć Maxwella.
Dwóch albo trzech szeryfów znam z nazwiska. Kilku innych prawdopodobnie nie.
- Nie jesteśmy przedstawicielami prawa.
- Taak? - uśmiech zniknął, gdy strażnik położył palec na spuście - A skąd to mogę wiedzieć?
- Nazywam się Hunter. Aaron Hunter. Jeździłem z Maxwellami jakiś czas temu. Chciałbym po
prostu znowu się do nich przyłączyć razem z moim towarzyszem.
Strażnik wpatrywał się w nich przez dłuższą chwilę.
- Znam to nazwisko - skonstatował w końcu. - Chłopak, który się tak nazywał, był tu przez jakiś
czas, tak mówili, naj szybszą strzelbą. Mówili też, że został zabity podczas obrabiania kopalni
niedaleko Tobac, dawno temu.
Aaron wzruszył ramionami:
- Postrzelony, nie zabity. Osiem lat temu .
Oczy strażnika zwęziły się podejrzliwie:
- Osiem lat to kawał czasu,
amigo.
Gdzie cię nosiło?
- To moja sprawa,
amigo.
Zapanowała napięta cisza, a Aaron mógł nieomal zauważyć, jak mozolnie kręcą się trybiki w
mózgu mężczyzny, rozważającego konsekwencje posłania na ziemię ewentualnych przyjaciół
Maxwella.
- Możecie jechać - zadecydował w końcu.
- Ale zostawcie tutaj broń. Tę strzelbę też - wskazał na przytroczony do siodła Aarona winchester.
Simon otworzył usta, by zaprotestować, ale Aaron uciszył go ruchem ręki.
- Nie lubię rozstawać się z tym na zbyt długo - jego czarne oczy zwęziły się, gdy oddawał pistolet i
odczepiał strzelbę od siodła.
- Dostaniesz je z powrotem,
hombre,
jeżeli tylko będziesz jeszcze stał na nogach, kiedy wrócę
wieczorem do Stronghold. Teraz wynoście się, zanim zmienię zdanie.
Usłuchali go pospiesznie, czując wciąż, przy każdym ruchu konia, wycelowaną w swe plecy broń
strażnika. Dopiero po ujechaniu pół mili i minięciu kilku zakrętów zaczerpnęli głęboko powietrza.
- Miły facet - prychnął Simon.
- A kogo oczekiwałeś? - odpowiedział Aaron z krzywym uśmieszkiem. - Nauczyciela ze szkółki
niedzielnej?
Kanion zwęził się i przeszedł w otoczoną urwistymi ścianami gardziel, dokładnie w tym miejscu,
które Aaron zachował we wspomnieniach. Osiem lat temu po raz ostatni przejeżdżał tędy - pewny
siebie, arogancki dzieciak, gotów walczyć z całym światem. Od tego czasu życie nauczyło go
niejednego. Wykurował się z rany poniesionej z ręki górnika, został ranny w nogę podczas wojny
secesyjnej, nauczył się doceniać pokój, gdy niefortunnie się zakochał i stracił swe wszystkie
życiowe marzenia. Dorósł, stał się nieco mądrzejszy. Miał wystarczająco dużo rozsądku, by
wiedzieć, że szuka guza, ale za mało, by zrezygnować ze swego pomysłu.
Byli zatrzymywani jeszcze trzy razy. Żaden ze strażników nie jeździł z Aaronem w latach, gdy po-
zostawał on poza prawem, ale dwóch z nich słyszało o nim. Trzeci po prostu przepuścił ich
niedbałym ruchem strzelby, gdy tylko Aaron podał nazwisko Maxwella.
- Mam nadzieję, że pamiętasz, jak oni są rozmieszczeni - Simon ponaglił konia do kłusa, zrównując
się z Aaronem. Oglądał się przy tym nerwowo dookoła, ścierając chustą pot z twarzy. Kurz zmienił
jej kolor tak, że skóra nie różniła się barwą od zarostu. - Musisz zdjąć każdego z nich, jak będziesz
wracał. Jeżeli te łajdaki zostaną ostrzeżone, będę nieboszczykiem.
Aaron wyszczerzył zęby:
- Za dużo się martwisz, kolego.
- I tylko dlatego tak długo żyję - Simon obrzucił pełnym zwątpienia wzrokiem zwężające się coraz
bardziej ściany kanionu. - Do licha! Wolałbym zabawić się z Koczisem i jego bandyckimi
Cherrycows niż pakować się w tę bandę przestępców.
W miejscu, gdzie ściany kanionu wydawały się łączyć ze sobą, wyschnięte łożysko potoku skręcało
gwałtownie w lewo. Przez pięćdziesiąt stóp jechali wąską szczeliną pomiędzy prostopadłymi
granitowymi ścianami, potem nagle wydostali się na otwartą przestrzeń otoczoną wysokimi
skałami. Do tak wspaniałego dzieła natury nie pasowały wydeptane ludzkimi stopami w
piaszczystym podłożu ścieżki, rozpadające się chałupy rozrzucone wzdłuż granic kanionu i ludzkie
głosy zakłócające ciszę.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział Aaron zatrzymując konia. - Stronghold. Piekielna kryjówka dla
każdego bandyty w przygranicznym kraju.
Simon rzucił okiem na granitowe ściany otaczające dojazd do kanionu: - Zbyt starannie to się ta
banda nie pilnuje. Może tu wjechać pierwszy lepszy.
- Yhm. Ale nie wyjedzie. W każdym bądź razie nie bez zezwolenia Maxwella. Mogę się założyć, że
przynajmniej dwóch strażników na krawędzi kanionu trzyma strzelby wycelowane w nasze plecy.
Nie zdążylibyśmy zrobić jednego fałszywego ruchu, a nafaszerowaliby nas ołowiem.
- To jest myśl, która poprawia człowiekowi nastrój
- Simon odchrząknął i splunął na piasek. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że mnie tu
przyprowadziłeś,
amigo.
- Drobiazg - odpowiedział Hunter z uśmiechem. Stronghold było mniej więcej dokładnie takie, ja-
kim je Aaron zapamiętał. Dym z kilkunastu palenisk wzbijał się w powietrze, łącząc swój gryzący
aromat z odorem śmieci, kurzu i zapachem smażonych placków kukurydzianych. W dalszej części
kotliny w corralu zmontowanym z długich, elastycznych łodyg kaktusa ocotillo spacerowały konie.
Za corralem znajdowała się duża murowana szopa, chroniąca przed słońcem i deszczem siodła,
uzdy i kosze z ziarnem.
U podstawy skał rozrzucona była paskudna mieszanina murowanych chat, namiotów ze skóry lub
płótna i szałasów splecionych z krzewów mimozy lub łodyg ocotillo. Kilka porządniejszych
domów chlubiło się ogrodzeniem, a nieliczne otoczone były małymi ogródkami. W większości
jednak chałupy wyglądały tak samo podejrzanie, jak ludzkie szumowiny, którym udzielały
schronienia.
Aaron i Simon siedzieli niepewnie na koniach.
Kilka osób kręciło się dookoła, były to przeważnie kobiety, niektóre z dziećmi uwieszonymi u
spódnic. Paru mężczyzn siedziało przed domami lub .opierało się o conal. Dwaj leżeli w cieniu
wielkiej topoli, która rosła w miejscu, gdzie strumień wydobywał się ze skał.
Minęło kilka chwil, zanim jeden z rozwalonych pod topolą mężczyzn rzucił na nich ukośne
spojrzenie potem ociężale podniósł się na nogi. Czarnobrody, z włosami tego samego koloru
sięgającymi ramion, bandyta podchodząc do nich .• położył rękę na kolbie rewolweru.
- Kim jesteście? - warknął.
- Jestem Hunter. Aaron Hunter -.:.- Aaron trzymał ręce z dala od boków, by pokazać, że nie jest
uzbrojony. - Ten tutaj to mój partner, Simon Curtis. Przyjeżdżamy, żeby porozmawiać z
Maxwellem.
- Gadaj zdrów.
Mężczyzna skierował wzrok na konie przyjezdnych, ich prowiant i pełne torby przy siodłach. Na
ich widok jego oczy rozbłysły pożądaniem.
Aaron odwziijemnił jego spojrzenie wzrokiem zimnym i twardym jak stal. - Zapomnij, o czym
myślisz, przyjacielu. Te torby przeznaczone są dla Maxwella. Na twoim miejscu poszedłbym po
niego, zanim zrobisz coś, czego będziesz żałował.
Starli się wzrokiem, ale tylko przez chwilę. Brodacz zamrugał oczami, potem spojrzał w dół.
- Stójcie tutaj - mnlknął bandyta. - Zobaczymy, co Maxwell ma na ten temat do powiedzenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]