Mike’owi i Mary Bernice
przyjaciołom i współcywilizatorom
barbarzyńskich hord
Dziękuję:
Mojej żonie Kristine, która współpracowała ze mną przy pracy nad koncepcją powieści; Emily i Geoffreyowi Gardom, Erin i Phillipowi Absherom oraz Peterowi Johnsonowi, których uwagi na najwcześniejszym etapie pisania nadały pierwszemu szkicowi powieści pełniejszy kształt i treść.
Clarkowi i Kathy Kiddom za gościnność i coś więcej, kiedy zacząłem pisać drugą wersję książki; i jeszcze raz Kathy za przeczytanie tejże wersji świeżym okiem.
Markowi i Margaret Parkom, w których pokoju gościnnym napisałem i przefaksowałem niejeden rozdział.
Kathleen Bellamy, mojej asystentce, która zawsze czyta ostatnia, dzięki czemu wyłapuje błędy, które wszyscy inni przeoczyli.
I (znowu i nieustannie) mojej żonie Kristine i moim dzieciom: Geoffowi, Em, Charlie Benowi i Zinie, które nauczyły mnie, po co jest dom i czym może się stać
Rozdział pierwszy
Nowy dom
Rok 1874
Doktor Calhoun Bellamy zaaranżował wszystko tak, by nie być świadkiem burze-
nia starego domu Varleya. Nie chciał zapamiętać tych scen. Natomiast pragnął obser-
wować każdy kolejny etap budowy nowego domu, który zaprojektował dla Renee i ich
przyszłych dzieci.
Jego największym marzeniem były studia na wydziale architektury, zwłaszcza odkąd
ojciec wysłał go za granicę po wojnie secesyjnej. Marzenie kształtowania przestrzeni
wokół ludzi obudziły w nim nie wspaniałe europejskie wielkie budowle, katedry i pała-
ce, pomniki i muzea, lecz wiejskie domy z Toskanii, Prowansji i Anglii. W jego oczach
stopiły się w dziwny amalgamat: mozaika willi stworzonych dla wiecznego śródziem-
nomorskiego lata i wiosny oraz niezdobytych angielskich twierdz, których mieszkań-
cy czuli się bezpiecznie i przytulnie mimo srogich zim i nieustannego deszczu. Wró-
cił z głową pełną projektów domów, które zmieniłyby życie Amerykanów — po czym
przekonał się, że tutejsi architekci nie są zainteresowani nowymi pomysłami. Nikt nie
chciał przyjąć młodego zapaleńca na ucznia. Wreszcie Cal zdecydował się na studia me-
dyczne i poszedł w ślady ojca.
Lecz teraz, kiedy do ślubu został niespełna rok, pozwolił sobie na ostatnie szaleństwo.
W porozumieniu z architektem z Richmond zaprojektował dom, który z zewnątrz wy-
glądał jak konwencjonalna wiktoriańska budowla, ale wewnątrz miał zachować niektó-
re pomysły, które nawiedziły Cala za granicą. Nic dziwacznego, jedynie niekonwencjo-
nalne wykorzystanie przestrzeni, na widok której budziły się marzenia o wirujących pa-
rach na balu w wiejskiej posiadłości, łuki przywodzące na myśl otwarte drzwi i koryta-
rze domów na Riwierze, a także wzgórza ponad Florencją... Architekt usiłował go prze-
konać, że w takim domu nikt nie będzie się czuł dobrze, ale Cal nieodmiennie i rado-
śnie odpierał jego zarzuty. Takiego domu pragnął; architekt miał tylko narysować plan
budowli, która przetrwa aż do Wniebowzięcia, jak to skromnie określił Cal.
4
— A kiedy miałoby to nastąpić? — spytał architekt, jedynie odrobinę sarkastycznie.
— Nie chciałbym marnować pańskich pieniędzy na nadmierne umocnienia.
— Niech będzie niezniszczalny — odparł Cal. — Tak na wszelki wypadek.
Teraz pozostało już tylko usunąć stary dom rodziny kwakrów, zbudowany przy uli-
cy Baker na długo przed uzyskaniem przez Greensborough praw miejskich. Miasto roz-
rastało się w kierunku zachodnim, a dzielnica, choć niezamożna, była jak najbardziej
urzekająca. Właśnie w takim miejscu syn i spadkobierca najznakomitszego lekarza
w mieście mógł wybudować domostwo dla swojej narzeczonej. Porośnięty drzewami
wąwóz na tyłach działki gwarantował prywatność i piękny widok z okien; wielka powo-
zownia oraz pomieszczenia dla służby oddzielały budynek od sąsiedniej parceli, a zacie-
nione ulice obejmowały go z dwóch pozostałych stron. W rezultacie dom miał być od-
izolowany od innych, konwencjonalnie przyjemny na zewnątrz, zaskakujący i czarują-
cy wewnątrz.
Dlatego Cal nie był zadowolony, kiedy do jego gabinetu wpadł zdyszany służący
i uparł się przekazać mu wiadomość od majstra ekipy wyburzającej stary dom.
— Lepiej, coby pan przyszedł. Oni tam znaleźli coś takiego, co musi pan to zoba-
czyć.
— Powiedz im, żeby zaczekali godzinę. Nie pojmują, że mam tu pacjentów, którzy
mnie pilnie potrzebują?
Chłopak zagapił się na niego tępo. Nie było nadziei, że przekaże odpowiedź w zro-
zumiały sposób.
— Nieważne. Powiedz im, żeby zaczekali, dopóki nie przyjdę.
— Tak, proszę pana — wymamrotał służący i zawrócił biegiem. Bez wątpienia zwol-
ni, kiedy tylko zniknie za rogiem i dalej powlecze się jak żółw. Tak to właśnie jest z tymi
ludźmi. Można dać im wolność, ale nie zrobi się z nich dobrych pracowników. Istnieją
pewne granice tego, co armia Północy może narzucić podbitemu Południu.
Właściwie tego dnia doktor nie miał pacjentów, więc po paru minutach opuścił ga-
binet. Szedł pieszo, ponieważ dzień był piękny; spodziewał się, że dogoni służącego, ale
najwyraźniej albo go nie docenił, albo chłopak potrafił się dobrze ukrywać.
Nie zdziwił go widok bezczynnie czekających robotników — w końcu płacił im
dniówki. Jeśli majster czuł się zawstydzony faktem, że marnują pieniądze pracodawcy,
nie zdradził tego w żaden sposób.
— Nikt się tego nie spodziewał — powiedział — więc tylko wy możecie podjąć de-
cyzję.
— Jaką decyzję?
— Lepiej niech łaskawy pan zejdzie ze mną do starej piwnicy, to pokażę.
Wobec rozpaczliwego stanu domu nie było to bezpieczne przedsięwzięcie. Nawet
kiedy dotarli do jasno oświetlonego punktu w miejscu, gdzie podłoga na parterze zo-
5
stała zerwana, i tak bez przerwy obijali sobie głowy lub łydki o jakieś niewidoczne prze-
szkody. W końcu majster zatrzymał się przy kamiennym murze fundamentu, w którym
czerniała niewielka dziura.
— Widzicie, panie?
Cal nie widział absolutnie nic, dopóki majster nie wyjął jeszcze kilku kamieni i nie
uniósł latarni. Dopiero wtedy okazało się, że za ścianą ciągnie się tunel łączący piwni-
cę z... z czym?
— Dokąd prowadzi?
— Posłałem chłopaka, coby przez niego przeszedł. Wylazł w wąwozie. Widzi mi się,
co te Varleye przed wojną przeprowadzali tędy czarnuchy.
Cal zacisnął usta.
— Ufam, że nigdy więcej nie wypowiecie tego słowa w mojej obecności.
— Upraszam łaski, chciałem powiedzieć: czarne.
— Nie dziwi mnie, że kwakrzy łamali prawo. Nie sympatyzuję z nimi, lecz cenię ich
za odwagę i prawość.
Majster skrzywił się z pogardą.
— Ale lepiej, co się wynieśli na zachód. Dobrze mówię?
— Bez wątpienia — przyznał Cal i uśmiechnął się nieznacznie.
— Więc jak, mamy to zasypać?
Cal zastanowił się przez chwilę. To prawie zabytek, czyż nie? Tunel, przez który prze-
prowadzano niewolników, nadawał jego domostwu nieco szlachetnej patyny. Amery-
kańskie budynki rzadko mogą się pochwalić jakąś przeszłością.
— Zostawcie, jak jest. Zbudujemy fundamenty w taki sposób, żeby go zachować.
Może zrobię tu piwniczkę na wino.
— Wedle życzenia łaskawego pana.
Cal wracał do gabinetu jak na skrzydłach. Zbuduję nowy dom dla mojej żony, lecz
jednocześnie będzie on stary niczym rzymskie katakumby, pomyślał.
Rozdział drugi
Ponowne odkrycie
Rok 1996
Dom Bellamych starzał się wraz z całym College Hill. Dostatni wiek dziewiętna-
sty wyczarował po obu stronach ulic rzędy wielkich, ekstrawaganckich posiadłości, ale
po wybuchu wojny światowej bogacze woleli wznosić swoje siedziby w okolicach klu-
bu w Irving Park, a College Hill zaczęło powoli podupadać. Owdowiałe staruszki nadal
mieszkały w domach, które wybudowali im bogaci mężowie, lecz inne budynki stały
opustoszałe; wykupywali je ludzie, którzy urządzali w nich mieszkania do wynajęcia,
z kuchniami i łazienkami dobudowanymi gdzie popadło. W miarę rozprzestrzeniania
się rozkładu cena czynszu spadała, aż wreszcie na ich wynajęcie mogli sobie pozwolić
studenci z uniwersytetu.
To był koniec tej dzielnicy. Początkowo mieszkania wynajmowały młode student-
ki, a zatem osoby bardziej cywilizowane, lecz bez względu na to, jak doskonałe mia-
ły maniery, były jedynie lokatorkami, a domy nie należały do nich. Potem uczelnie sta-
ły się koedukacyjne i college dla dziewcząt zmienił się w Uniwersytet Karoliny Północ-
nej w Greensboro. Żeńskie i męskie organizacje studenckie zagarnęły dla siebie najlep-
sze budynki w pobliżu campusu. Reszta domów została podzielona na jeszcze mniejsze
mieszkanka, w których studenci cisnęli się jak śledzie. Nie troszczyli się o trawniki; wła-
ściciele nieruchomości zajmowali się nimi jeszcze mniej.
Wszystko to stało się udziałem domu Bellamych, włącznie z krótkim epizodem we
wczesnych latach sześćdziesiątych, kiedy został siedzibą żeńskiej organizacji studenc-
kiej. Na początku lat osiemdziesiątych dzielnica zaczęła się starzeć, a dom Bellamych
zmienił właściciela. W 1987 roku ów starszy pan przeniósł się na Florydę i przestał wy-
najmować pokoje w złudnej nadziei, iż pusty dom szybciej się sprzeda. Budynek szybko
uległ zniszczeniu — zaniedbany, o oknach zabitych deskami, ze zdziczałym i zarośnię-
tym chwastami trawnikiem, koszonym zaledwie parę razy do roku. Tablica „Na sprze-
daż” stała tak długo, że czerwona farba złuszczyła się do reszty; podczas jakiejś burzy
7
przewróciła się i nikt jej już nie podniósł. Nikt nie chciał domu, który podczas przera-
biania na mieszkania do wynajęcia został poważnie zdeformowany. Nikt nie chciał na-
wet parceli, położonej na rogu ulic i z wąwozem z tyłu. Wreszcie właściciel zapomniał,
że ma taką posiadłość.
Jakby specjalnie po to, by dom wyglądał jeszcze żałośniej, powozownia i kwatery
służby prezentowały się całkiem przyzwoicie. Już dawno przerobiono je na pomieszcze-
nia mieszkalne; były stare, lecz zadbane i miały ładnie skoszony trawnik. Kwitły, pod-
czas gdy dom Bellamych powoli ginął.
Aż do pewnego sierpniowego dnia w 1997 roku, kiedy Don Lark przejechał obok
niego w nieco sfatygowanym czerwonym fordzie furgonetce, po czym zawrócił, by jesz-
cze raz się mu przyjrzeć. Zaparkował na ulicy Baker, wysiadł i obszedł dom na piecho-
tę, przyglądając mu się wnikliwie. Znalazł na trawniku tablicę z napisem „Na sprzedaż”,
odwrócił ją i odcyfrował nazwę agencji handlu nieruchomościami.
Od czasu postawienia tablicy agencja zmieniła nazwę dwa razy, ale numer telefo-
niczny pozostał ten sam. Don zatrzymał się przy najbliższej budce i wyjaśnił kobiecie
po drugiej stronie linii, że jedyna tablica na terenie posiadłości nosi numer telefonu jej
agencji.
— Przykro mi, ale nie zbieramy ofert na ten adres...
— A jeśli oferty same przyjdą?
— Przykro mi, ale nie rozumiem, co...
— Droga pani, nie obchodzi mnie, kto zbiera oferty na kupno tego domu. Macie tam
agentów handlu nieruchomościami, tak? A oni potrafią znaleźć właściciela tego domu
i poinformować kupca, w tym przypadku mnie, do kogo mam się zwrócić, czy właści-
ciel chce sprzedać posiadłość, a jeśli tak, to za ile. Mówi to pani coś?
— Ta uszczypliwość jest zupełnie niepotrzebna.
— Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny. Chcę się tylko dowiedzieć czegoś o tej
parceli, a to nie ja namalowałem numer na tablicy.
— Proszę zaczekać.
Zaczekał. Musiał wrzucić jeszcze jedną monetę i czekał dalej. A potem w słuchawce
rozległ się głos innej kobiety.
— Tu Cindy Claybourne. W czym mogę pomóc?
— Pani się zajmuje nieruchomościami?
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]