MICHAEL CAPUZZO
KLUB
KONESERÓW
ZBRODNI
PRZEŁOŻYŁ
Jacek Konieczny
WYDAWNICTWO LITERACKIE
Tytuł oryginału
The Murder Room. The Heirs of Sherlock Holmes Gather To Solve the World's Most
Perplexing Cold Cases
© Copyright 2010 by Michael Capuzzo. All rights reserved
© Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2011
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-04728-6
Dla Teresy
Prolog
Profiler i ksiądz
Hudson, stan Wisconsin, grudzień 2004 roku
Profiler* nie zamierzał podawać księdzu ręki. Nie mógł tego zrobić, jeżeli
chciał go dopaść. A w takich sytuacjach zawsze szedł na spotkanie, żeby
dopaść rozmówcę. Nic nie sprawiało mu większej satysfakcji — nawet po
przejściu na emeryturę.
Ksiądz wparował do pokoju, powiewając sutanną. Z uśmiechem na
ustach uścisnął dłonie kilku znajomym. Przed nim truchtał asystent, któ-
rego obecność, jak odnotował w myślach profiler, miała sprawić wraże-
nie, że ksiądz jest ważną postacią. Był to postawny mężczyzna, a czarny
ubiór nadawał mu władczy wygląd. Brodatą, młodzieńczą twarz rozja-
śniał serdeczny śródziemnomorski uśmiech. Trupioblady profiler wyglą-
dał przy nim jak cień człowieka. Po każdym papierosie — a palił trzy na
godzinę — zanosił się straszliwym kaszlem. Był również ateistą o dość
szyderczym i cynicznym stosunku do wiary. Ale to akurat nie miało w tej
chwili znaczenia.
Chłodny stosunek do księdza wynikał przede wszystkim z przekona-
nia, że postępowanie zgodne z ogólnie przyjętymi normami moralnymi
jest sprawą honoru, obowiązkiem każdego porządnego człowieka. Istniał
* Specjalista od tworzenia profili psychologicznych przestępców (wszystkie przypi-
sy pochodzą od tłumacza).
7
jeszcze bardziej przyziemny powód tego dystansu: profiler nie zamierzał
pozwolić psychopacie na przejęcie kontroli nad spotkaniem. Uważał, że
życie składa się z nieustannych wyborów: między dobrem i złem, domina-
cją i podporządkowaniem się, prawdą i fałszem — a on rozwiązań pośred-
nich nie uznawał. Nie tolerował ludzi, którzy przekraczali granice zwykłej
przyzwoitości. Przysporzyło mu to wielu wrogów, ale to akurat napawało
go dumą. „Człowiek nie powinien przepraszać za to, że ma rację", mówił.
Sługa boży wyciągnął do chudego mężczyznydużą, pulchną dłoń. Ko-
mendant policji i dwóch oficerów śledczych czekali z zainteresowaniem
na reakcję profilera. Ten zmarszczył z odrazą orli nos, zupełnie jakby ktoś
chciał mu wręczyć psią kupę. Szybko cofnął rękę i odwrócił się. Z zado-
woleniem dostrzegł na twarzy księdza przelotny niepokój, jednak niemal
natychmiast powróciła na nią maska opanowania, którą ten bezduszny
człowiek nosił niczym eleganckie ubranie.
Wszystko sprowadzało się do zdobycia przewagi nad przeciwnikiem.
Profiler pouczył wcześniej komendanta, w jaki sposób powinien go przed-
stawić księdzu. Nie miał wymienić nazwiska ani stopnia służbowego, tyl-
ko powiedzieć: „a to jest ekspert od morderstw z innego miasta". Dopiero
kiedy przedstawiono go w ten sposób, profiler uścisnął dłoń księdza z wik-
toriańską kurtuazją, jak na dżentelmena starej daty przystało. Następ-
nie usiadł w kącie, skrzyżował nogi, wykrzywił usta w lekkim uśmiechu
i w milczeniu przysłuchiwał się pytaniom, które śledczy zadawali księdzu.
Policja ani trochę nie zbliżyła się do rozwiązania zagadki od owego po-
południa, kiedy miastem — gdzie od stulecia nie zdarzyło się nic równie
makabrycznego — wstrząsnęła wieść o dokonanym w biały dzień mor-
derstwie, którego ofiarami padło dwóch szanowanych obywateli. Na liście
podejrzanych umieszczono jedenaście osób, ale przez następne dwa lata ni-
kogo nie aresztowano. Profiler zapoznał się z aktami śledztwa i po trzech
godzinach konsultacji z policjantami zawęził listę podejrzanych do jednej
osoby. „Mordercą jest ksiądz", oświadczył. „Zdaję sobie oczywiście sprawę,
że wolelibyście innego kandydata, nie zmienia to jednak faktu, że to on".
Zdjęcie chudego profilera wydrukowano na pierwszej stronie lokalnej ga-
zety. W artykule zacytowano jego wypowiedź, że „w zasadzie nie ma wąt-
pliwości" co do rychłego zakończenia śledztwa w sprawie tajemniczego
8
morderstwa. „Na miejscu sprawcy nie kupowałbym zielonych bananów",
zażartował.
Policjanci nie wiedzieli, czego się spodziewać, kiedy przystąpili do
prezentacji tej sprawy w filadelfijskim klubie towarzyskim skupiającym
najsłynniejszych żyjących detektywów. Nie czuli się pewnie w otoczeniu
francuskich flag, boazerii z orzechowca i żyrandoli. Ich wystąpieniu przy-
słuchiwali się między innymi: korpulentny, brodaty mężczyzna z wiel-
ką głową, sypiący żartami jak z rękawa, zwany Wielkim Inkwizytorem,
szczupły, przysadzisty, łysiejący rzeźbiarz z siwą bródką, który nosił się
wyłącznie na czarno i rozmawiał z umarłymi, oraz wymizerowany profi-
ler o twarzy Edgara Allana Poego. A także blisko setka wybitnych detek-
tywów, w tym agent FBI, który był pierwowzorem filmowego adwersarza
Hannibala Lectera, ludzie odpowiedzialni za śledztwa w sprawie zabój-
stwa Roberta Kennedy'ego i Martina Luthera Kinga oraz wielu innych.
Detektywi wykazali wstępne zainteresowanie sprawą i — być może —
stworzeniem zespołu, który miałby się jej dokładniej przyjrzeć. Koniec
końców z samolotu wysiadła tylko jedna osoba: wymizerowany profiler.
Obserwował teraz, jak ksiądz z godnością i spokojem odpowiada na
pytania policjantów. Kapłan siedział wyprostowany z łokciami opartymi
na stole i złączonymi na wysokości brody palcami. W pewnym momen-
cie policjanci zapytali o jego kontakty z chłopcami. Ksiądz odchylił się do
tyłu, jakby uraziła go sama sugestia, że mógłby dopuścić się tego rodzaju
czynów. Śledczy naciskali. Wypytywali o nazwiska, daty. W końcu przy-
znał, że uprawiał seks z nastolatkami, ale natychmiast zapewnił rozmów-
ców, że niewłaściwie interpretują całą sytuację. Nie napastował chłopców,
a jedynie zajmował się ich wychowaniem seksualnym.
Zapadła cisza. Policjant zerknął na siedzącego w kącie profilera i za-
pytał, czy ma jakieś pytania. Szczupły mężczyzna nachylił się, zdjął oku-
lary i wbił wzrok w księdza.
— Chciałbym przede wszystkim powiedzieć, że gdybym to ja prowa-
dził śledztwo, nie miałbyś na sobie tego kostiumu.
Słowo „kostium" wypowiedział takim tonem, jakby mówił o czymś
odrażającym.
9
— Jestem księdzem dwadzieścia cztery godziny na dobę — zaprote-
stował kapłan.
Profiler posłał mu lodowate spojrzenie i skrzywił się z jeszcze więk-
szym obrzydzeniem.
— W tej chwili nie reprezentujesz Kościoła rzymskokatolickiego. Jeżeli
cokolwiek sobą reprezentujesz, to wyłącznie upadek człowieka.
Ksiądz zbladł i zamilkł. Policjanci wrócili do pytań o chłopców. Męż-
czyzna obstawał przy edukacyjnej naturze kontaktów. Owszem, najpierw
podawał im alkohol, ponieważ wstydzili się nagości. Później ich pobu-
dzał — ale nie doprowadzał do orgazmu. Uczył ich odpowiedzialnego
korzystania z seksualności. Nie jest grzechem mieć wzwód, grzechem jest
posunąć się dalej.
— Bzdura! Jesteś zboczeńcem! — krzyknął chudy mężczyzna.
Policjanci nakazali księdzu zdjęcie sutanny. Pomysł ten podsunął im
wcześniej profiler: „postępując z tego rodzaju psychopatą, należy za wszel-
ką cenę wyprowadzić go z równowagi". I rzeczywiście — ksiądz, pozba-
wiony sutanny oraz znajdującego się pod nią podkoszulka, jakby zmalał.
Policjanci porównali tatuaż na jego ramieniu z tym, który opisał jeden ze
świadków. Były identyczne.
Kiedy ksiądz włożył z powrotem bieliznę, a następnie sutannę, pro-
filer podniósł się z krzesła. Podszedł do księdza, nie odrywając od nie-
go lodowatego, świdrującego spojrzenia. W końcu kapłan spuścił wzrok
i odwrócił głowę. Chwilę później serce drgnęło profilerowi z radości, choć
przez cały czas zachowywał kamienną twarz. Ksiądz płakał! „Łza niena-
wiści spływała mu powoli po policzku", opowiadał później. „Doprawdy
piękny widok".
Stali oddaleni od siebie o niecałe pół metra: przedstawiciel prawa
i przedstawiciel Boga. Kiedy łza zniknęła w gęstej brodzie, ksiądz prze-
tarł policzek dłonią, po czym podniósł pełen odrazy wzrok na profilera.
— Niech... to... diabli! — wysyczał.
Szczupły mężczyzna nie potrafił się dłużej powstrzymać i uśmiechnął
się szeroko. „Czy miałem satysfakcję, kiedy ten duchowny bluźnił? Oczy-
wiście. Wiedziałem, że przyskrzyniłem skurwiela".
10
Głos krwi
U zarania świata ludzkość utraciła całą nadzieję. Zawsze jednak mogła
oprzeć się na trójcy:
Wódz, Wojownik, Szaman.
Król, Rycerz, Mag.
Opowieści o takich postaciach pozwalają nam przetrwać. Powtarzamy je
sobie przy ogniskach, wplatamy w tkaniny i zaklinamy w muzykę. Wzbi-
jają się unoszone oddechem bogów i wirują w spirali DNA. Edward O.
Wilson, biolog z Uniwersytetu Harvarda, nazywa takie opowieści „gło-
sem gatunków", fundamentalnymi historiami kształtowanymi przez „re-
guły epigenetyczne natury ludzkiej (...), wrodzone prawidłowości rozwoju
umysłu"*.
Nie istnieje — poza Biblią — mocniej zakorzeniony w kulturze Za-
chodu tekst niż, spisana po raz pierwszy ponad osiem wieków temu, opo-
wieść o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Gdzieś między rokiem
1129 a 1151 benedyktyński mnich z Oksfordu na polecenie swojego bi-
skupa przetłumaczył na łacinę cykl starożytnych celtyckich przepowiedni
zatytułowanych ProphetiaeMerlini („Przepowiednie Merlina"). Kolejnym
jego dziełem była Historia Regum Britanniae („Historia królów Brytanii"),
której fragmenty zaczerpnął z najstarszych walijskich tekstów: Czerwo-
nej księgi z Hergest i Białej księgi z Rhydderch. Właśnie w nich pojawiają
się pierwsze historyczne wzmianki o królu Arturze i rycerzach Okrągłe-
go Stołu.
Na początku tej powtarzanej przez stulecia opowieści świat leży w gru-
zach. Zboża usychają, martwe są nawet drzewa, „udręczone kości wy-
marłej rasy, nieznanych człowiekowi monstrów", jak woła poeta Madison
Cawein. Ranny król leży złożony niemocą w zamku. Żeby odmienić losy
państwa, potrzebuje pomocy dwóch mężów obdarzonych wielkimi, nie-
zwykłymi zdolnościami, jakich sam nie posiada.
* E.O. Wilson, Jedność wiedzy, tłum. J. Mikos, Poznań 2002, s. 309, 339.
11
Naukowcy nie potrafią wyjaśnić, skąd u Homo sapiens bierze się po-
trzeba, by zaczerpnąć kolejny oddech i po raz kolejny opowiedzieć tę hi-
storię.
Filozofowie powiadają, że pierwotnym źródłem tej opowieści jest od-
wieczna ludzka potrzeba szukania istoty — by przywołać słowa Jose-
pha Campbella — „obietnicy od zarania dziejów obleczonej Tajemnicą".
W ujęciu proroków sprowadzałoby się to do stwierdzenia, że droga do ła-
ski Bożej wiedzie przez liczne próby. Z kolei człowiek czynu doszedłby
zapewne do wniosku, że z tysięcy lat nieustannych prób, błędów i naby-
wania mądrości można wyciągnąć jeden praktyczny wniosek: kiedy świat
się wali i wymaga odnowy, należy znaleźć trzech odpowiednich ludzi.
Część pierwsza
Sala morderstw
Rozdział I
Koneserzy zbrodni
W wielkiej sali unosił się przyjemny aromat kiełbasy z wieprzowiny
i kaczki. Ubrani na czarno kelnerzy wnosili tace z deserem waniliowym.
Biesiadnicy siedzieli przy stołach rozstawionych między kominkami i pro-
wadzili uprzejme rozmowy w kilku językach. Nad ich głowami połyskiwa-
ły osiemnastowieczne żyrandole. Kiedy postawiono przed nimi dymiące
dzbanki wybornej kolumbijskiej kawy, na środku pomieszczenia zmate-
rializował się obraz przedstawiający zwłoki młodego, niezwykle przystoj-
nego mężczyzny.
Szare, zimowe światło wpadało ukosem do sali. Minęło południe,
słońce odpłynęło za miasto i wszystkie detale zdjęcia rzuconego na duży
ekran były znakomicie widoczne. Zaschnięta krew zlepiła kosmyki ja-
snych włosów leżącego na plecach mężczyzny w coś w rodzaju korony,
a odarte ze skóry kości policzkowe zostały zgniecione na miazgę. Policyj-
ny fotograf zrobił to zdjęcie nocą w mrocznym zaułku na tyłach restauracji,
niemniej błysk flesza wydobył z ciemności młodzieńczą twarz. Z mroku
odległej w czasie nocy, która zapadła gdzieś na południu Stanów Zjedno-
czonych, spoglądały na zebranych puste, szeroko otwarte oczy.
Było tuż po pierwszej, a członkom Towarzystwa Vidocqa podano aku-
rat piąte i ostatnie danie.
— O Boże — szepnęła młoda, krótko ostrzyżona kobieta w czerwo-
nej sukience. Otarła usta serwetką, przeprosiła sąsiadów i z dłonią przyci-
śniętą do ust wybiegła z sali. William Fleisher, rosły, brodaty mężczyzna
14
we wspaniałym niebieskim garniturze i uszytej na zamówienie koszuli
z wyhaftowanymi inicjałami WLF pokręcił z niesmakiem wielką głową.
— Musimy uważniej selekcjonować gości — stwierdził.
Richard Walter, którego zapadnięte policzki ginęły w cieniu, spojrzał
gniewnie za oddalającą się postacią.
— Niezłe nogi — wyszeptał do niego Frank Bender, jedyny mężczy-
zna na sali, który zamiast garnituru miał na sobie obcisły czarny T-shirt
i dżinsy.
Fleisher pokręcił ze zdumieniem głową. Jak to się stało, że los złączył
go z parą równie ekscentrycznych, humorzastych geniuszy? Jego koledzy
byli znakomitymi kryminologami. Bili na głowę wszystkich, z którymi
zetknął się podczas trzydziestoletniej służby w FBI.
Nikt nie potrafił przestudiować morderstwa w równie chłodny, ana-
lityczny sposób, jak wysoki, zgryźliwy Richard Walter. W środowiskach
przestępczych nadano mu przezwisko Anglik, które zawdzięczał nieco
szczekliwemu akcentowi. Walter miał za sobą dwadzieścia lat badań nad
najbardziej agresywnymi psychopatami osadzonymi w największym za-
kładzie karnym na świecie, w Jackson w stanie Michigan, oraz w jed-
nym z najcięższych amerykańskich więzień, znajdującym się w starym,
neoromańskim zamku w miejscowości Marquette nad Jeziorem Górnym.
Grozę wśród skazańców budził jego przeszywający, zwany „spojrzeniem
z Marquette", wzrok, którym znad okrągłych okularów w czarnej opra-
wie zdawał się wwiercać prosto w ich dusze. Walter zaglądał pod maski
przywdziewane przez zbrodniarzy i z nieosiągalną dla innych swobodą
poruszał się po mrocznych zakątkach ich umysłów. W wolnym czasie
dorabiał jako konsultant detektywistyczny. Należał do wąskiego gro-
na amerykańskich kryminologów, którzy w latach siedemdziesiątych
i osiemdziesiątych XX wieku opracowali nowoczesne metody tworzenia
profili psychologicznych przestępców, pozwalające na podjęcie walki z se-
ryjnymi mordercami.
W Scotland Yardzie, gdzie pomagał wyjaśniać najbardziej brutalne za-
bójstwa, ku jego przerażeniu zwano go „inkarnacją Sherlocka Holmesa".
„Richard wygląda jak Basil Rathbone z Psa Baskerville'ów z 1939", stwierdził
Fleisher. „Mówi tak, jak on i myśli tak, jak on". „Kiedy ludzie wyjeżdżają
15
z Sherlockiem", skomentował Walter, „zachowuję się tak, jakby ktoś przy
mnie pierdnął: odwracam wzrok i udaję, że nie słyszałem".
Frank Bender był najsłynniejszym żyjącym plastykiem sądowym,
może nawet najlepszym w historii. Jako były bokser miał wysportowane,
muskularne ciało, poza tym rzednące włosy, niewielką bródkę i wąsy oraz
przenikliwe orzechowe oczy. Na spotkanie Towarzystwa przyszedł w ko-
szuli z długim rękawem zakrywającej tatuaże będące pamiątką z czasów
służby w marynarce wojennej. Bender dorastał w niebezpiecznych pół-
nocnych dzielnicach Filadelfii, gdzie ściany domów były usiane dziurami
po kulach. Skończył tylko szkołę średnią. Był bezpośrednim, wiodącym
szczęśliwe życie seksoholikiem i jasnowidzem, choć akurat tym ostatnim
darem nie zamierzał się chwalić na sali pełnej policjantów. Oni podziwiali
go za umiejętność uszczęśliwiania jednocześnie żony i sześciu, siedmiu ko-
chanek oraz identyfikowania najbardziej poszukiwanych seryjnych mor-
derców za pomocą szkicownika i skalpela.
„Frank, w XVII wieku spaliliby cię na stosie. Teraz jakiś facet może cię
co najwyżej zastrzelić w ciemnym zaułku", lubił go drażnić Walter.
Wysoki, melancholijnie usposobiony Walter, człowiek o dedukcyjnym
umyśle, oraz nerwowy, kierujący się intuicją Bender tworzyli nierozłącz-
ną parę detektywów i wspólnie rozwiązywali najpoważniejsze sprawy. Ten
całkowicie unikalny duet — profiler i artysta — nie miał sobie równych
w odkrywaniu największych sekretów żywych i umarłych. Pod warun-
kiem, że potrafili dostatecznie długo wytrzymać w swoim towarzystwie.
Bender rozmawiał z umarłymi, Walter gardził spirytualizmem. Arty-
sta miał na koncie setki miłosnych podbojów, profiler był rozwiedziony
i wzdrygał się na najmniejszy dotyk mężczyzny, kobiety, dziecka, psa lub
kota. Bender był najbardziej chaotycznym detektywem na świecie, Wal-
ter najbardziej zdyscyplinowanym.
Ich znajomość trwała przede wszystkim dzięki Williamowi Lynno-
wi Fleisherowi. Przyjaciele twierdzili, że to on „jest sternikiem całej trój-
ki". Elegancko ubrany, postawny mężczyzna, w przeszłości filadelfijski
policjant i agent FBI, zastępca szefa Urzędu Celnego obejmującego ju-
rysdykcją trzy stany, a także światowej klasy specjalista w prowadzeniu
przesłuchań oraz badań wykrywaczem kłamstw. Miał obsesję na punkcie
16
prawdy i na własną rękę zgłębił historię metod wykrywania kłamstw. Za
pomocą wariografu próbował zaglądać w ludzkie umysły. W istocie kie-
rowało nim wyłącznie pragnienie dania ludziom szansy na odkupienie —
zarówno przestępcom, których psychofizjologiczne reakcje pobudzały igłę
wariografu, jak i nieszczęsnym ofiarom, które cierpiały w zapomnieniu.
Podwładni Fleishera twierdzili, że ich szef przytył pięćdziesiąt kilogramów,
aby zrobić w klatce piersiowej miejsce dla ogromnego serca.
Bender i Walter tworzyli najbardziej zadziwiającą parę detektywów,
z jaką Fleisher kiedykolwiek się spotkał. Kiedy tylko swoje niezwykłe
umiejętności i wybuchowe temperamenty potrafili zaprzęgnąć do walki
z mordercami, a nie ze sobą nawzajem (wtedy przypominali ludzi walczą-
cych z własnymi cieniami), tworzyli jedną perfekcyjną istotę, zespolenie
rozumu z objawieniem. Korpulentny agent Urzędu Celnego grał rolę nad-
zorcy. Pilnował, aby ich współpraca układała się możliwie najlepiej i przy-
nosiła jak najwięcej korzyści.
Tamtego dnia rano spotkali się w pracowni Bendera, gdzie przed
laty poznali się podczas rozwiązywania sprawy osławionego, wyjątkowo
okrutnego płatnego mordercy pracującego dla mafii. Połączyła ich wów-
czas osobliwa zażyłość, która miała doprowadzić do powstania klubu to-
warzyskiego dla detektywów.
Fleisher z Benderem popijali akurat w kuchni kawę, kiedy do pracow-
ni wszedł Walter. Miał taką minę, jakby czuł smród „kocich sików albo
czegoś równie paskudnego".
— Richard! — krzyknął Bender, potrząsając energicznie dłonią Wal-
tera. Musiał się pilnować, aby go nie wyściskać. Profiler tego nie lubił. —
Chodź, pokażę ci mój nowy obraz.
Był to ogromny, utrzymany w jasnej tonacji portret olejny jednej z licz-
nych przyjaciółek Bendera. Namalowany gęstą jak lukier farbą, miał dwa
i pół metra wysokości i przedstawiał nagą kobietę widzianą od przodu.
Z jej lewego sutka zwisało przyczepione do płótna mosiężne kółko.
— Chrissie ma śliczną dupcię — dopowiedział cicho Bender. Uśmiech-
nął się, jakby na widok aktu odżyło jakieś miłe wspomnienie.
Walter stał przed obrazem i przyglądał mu się przez dłuższą chwilę
z zadartym nosem i wykrzywioną twarzą
17
— To jest bezwstydne, Frank — stwierdził w końcu. — Po prostu bez-
wstydne.
Bender zawył z uciechy, jakby usłyszał najwspanialszy komplement.
Walter przyglądał mu się z niesmakiem.
— Frank, na litość boską, dobiegasz sześćdziesiątki, a zachowujesz się
jak piętnastoletni boliwijski niewolnik seksualny! Używasz seksu jako
leku na depresję. Próbowałem ci już to kiedyś wytłumaczyć: w tym wie-
ku nie można prowadzić życia rockmana. Organizm tego nie wytrzyma.
Pewnego dnia światła rampy zgasną i zapadnie ciemność.
— Napiłbym się kawy, najlepiej czarnej — zmienił temat Walter. —
Nie jestem wybredny, piję każdą, byle nie odgrzewaną.
Później tego dnia, po przyjściu na spotkanie Towarzystwa, przywitali
się serdecznie z Fleisherem. Całą trójkę wyraźnie rozpierała energia, która
zdawała się udzielać pozostałym. Smutne zazwyczaj oczy Fleishera rozbły-
sły, gdy z dumą przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych na sali. Specja-
liści w zakresie nauk sądowych z całego świata przybywali od rana do Sali
Kawowej i Pokoju Zapisów na pierwszym piętrze budynku na r...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]