[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

Rebecca Campbell

 

Katie w świecie mody

Dla mojego męża, Anthony'ego,

który zapewnił mi większość materiału filozoficznego,

dowcipów oraz wszystkie średniki.

Dziękuję również Stephanie Cabot i Jimowi Farrellowi za fachową pomoc i wskazówki.

 

Ostatecznym i najlepszym lekarstwem

na melancholię miłości jest obdarzyć ją pożądaniem.

Robert Burton, „The Anatomy of Melancholy"

„Ale ja zawsze jestem ci wiemy, kochanie, w pewien sposób,

Tak, zawsze jestem ci wierny, kochanie, po swojemu"

Cole Porter, „Kiss Me, Kate"

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

UPADEK KATIE CASTLE

Rozdział pierwszy

Tacy byliśmy

 

Codziennie pięć po szóstej słyszę to samo pytanie:

- Katie, ile ci się udało załatwić?

Na te słowa wiele osób poczułoby się nieswojo. Wiecie: co zrobiłaś ze swoim życiem? Znowu coś schrzanilaś. Ale ja wtedy miałam zawsze taką samą, ciętą ripostę:

- Zaparzyłam kawę, gadałam z dziewczynami, usiłowałam (bezskutecznie) zmusić drukarkę do pracy, zrobiłam sobie manicure w salonie obok, poszłam ma kawę do Gino (tam promiennie uśmiechnęłam się do Dantego, tego boskiego przystojniaczka, ale o tym na pewno nie powiem Penny), potem znowu trochę pogadałam z dziewczynami, myślałam o kolekcji, zadzwoniłam do fabryki (czy oni tam nie mogą się nauczyć angielskiego?), kupiłam sobie kanapkę u Cranka, wyrzygałam ją w kiblu, posprzeczałam się z Francuzami, wysłałam upomnienie Harveyowi Nickowi i nowemu sklepowi w Harogate. To samo, co zwykle.

A Penny, z irytacją wzdychając do słuchawki, zawsze dodaje:

- Dobrze wiesz, o co mi chodzi. He ci się udało załatwić? Poddaję się.

- Trzy i pół.

- Nieźle jak na wtorek.

- Cholernie dobrze jak na wtorek. Ale dzisiaj jest środa.

- No to nieźle jak na środę. Mówisz, że ile ci się udało załatwić?

- Trzy i pół.

- A co z Beeching Place?

- Tylko półtora.

- O. No, ale to... sześć tysięcy na dwa sklepy.

- Pięć.

- Wiesz, że jestem kiepska z ułamków. Mówisz, że ile ci się udało załatwić?

To cud, że tak długo udało mi się pozostać przy zdrowych zmysłach.

Kiedy zaczęłam pracować dla Penny, była całkiem niezła. W końcu to ona przemieniła „Penny Moss" ze stoiska w supermarkecie w poważaną firmę; firmę, o której wiele osób słyszało, chociaż niektórzy mylą ją z „Ronit Zikha", „Caroline Charles" albo, Boże uchowaj, „Paul Costelloe". Dwa sklepy i hurtownia, która wystartowała z powodzeniem i teraz świetnie sobie radziła. Prezenterzy telewizyjni zakładali nasze ubrania do porannych programów. Penny, ostentacyjnie bez Hugh, pojawiła się w magazynie „Hello!". No dobra, w „OK!", ale - co Penny powtarzała każdemu, kto chciał słuchać - „OK!" ma większy nakład. Pewna pani minister na konwent swojej partii założyła jedną z naszych garsonek (jedwabną, w kolorze kawowym, która wyglądała trochę jak unowocześniona wersja Chanel) i po raz pierwszy wyglądała bardziej kobieco od swoich kolegów. Nasze ciuchy noszą kobiety pracujące, które chcą wyglądać jak luzaczki, oraz luzaczki, które chcą wyglądać jak kobiety pracujące. Kiedy następnym razem pójdziecie na czyjeś wesele, uważnie się rozejrzyjcie. Tam, wśród neuralgicznych różowości i żółci w odcieniu małpich rzygowin, zobaczycie nasze stroje: subtelne, świetnie skrojone, eleganckie.

Na czym to ja stanęłam? A tak, właśnie gdy zaczęliśmy zarabiać poważne pieniądze, Penny zaczęło odbijać. Zawsze brakowało jej piątej klepki. Zmienność nastrojów, upodobanie do wiskozy. Ale tym razem chodziło o zapominanie i gubienie różnych rzeczy. Zwykłe objawy zbliżającego się stetryczenia. Jeżeli wydaję się bezduszna, to tylko dlatego, że Penny nie jest moją matką. Ona jest matką Ludo. O Boże! Wszystko już zaczyna się komplikować. Muszę wyjaśnić parę spraw, bo inaczej nigdy za mną nie nadążycie.

Nazywam się Katie Castle i chcę wam opowiedzieć historię tego, jak miałam wszystko, wszystko straciłam, a potem to odnalazłam, chociaż nie co do joty, i nie takie samo i, jeśli mam być szczera (co, przyznaję się bez bicia, nie leży w mojej naturze), nie było to ani trochę tak dobre, jak przedtem. Historia ta dotyczy głównie mnie samej, ale występują w niej również (kolejność przypadkowa):

• Penny, moja szefowa, żona Hugh;

• Hugh, mąż Penny;

• Liam, mój Wielki Błąd;

• Jonah, który był właściwie jeszcze większym błędem, ale w końcu okazał się moim Błogosławieństwem;

• Veronica, moja lojalna i wierna służąca - aż do pewnego momentu; oraz

• Ludo, ukochane dziecko Penny i Hugh, a także, na samym początku, w chwili, kiedy zaczęliście poznawać tę historię, mój ukochany, mój narzeczony.

Pojawi się też wiele innych osób: przyjaciół i intruzów, ale ich poznacie w swoim czasie. Postanowiłam być szczera, więc może uznacie mnie za wywłokę i zdzirę, ale chociaż czasami robię różne złe rzeczy albo popełniam głupstwa, musicie postarać się stanąć po mojej stronie, bo obiecuję, że na samym końcu okazuje się, że dobra ze mnie dziewczyna.

Zacznijmy od początku. Jak wszyscy mieszkam w Londynie. Jak prawie wszyscy mieszkam w Primrose Hill, tej części Londynu, gdzie Camden przestaje być okropne, a Regents Park przestaje być nudne. Jak nie wszyscy, ale jak bardzo wielu innych, pracuję w świecie mody. Właściwie nie jestem projektantką, ale każdy, kto pracuje w tej branży, powie wam, że najważniejszą osobą w każdym domu mody jest menadżer do spraw produkcji. Wszyscy o tym wiemy.

Kim właściwie jest projektant? Cwanym zboczeńcem z East Endu, który wie, co kraść i z kim się pieprzyć. Albo komu dać się przelecieć. To nawet nie prawdziwy złodziej, lecz pasożyt pasożytujący na pasożytach. Sroka zbierająca sreberka, które ukradły inne sroki. To nieudacznicy po Akademiach Sztuk Pięknych, którzy za dobrze rysują, by zostać malarzami, są zbyt próżni, by zostać nauczycielami i zbyt głupi, by się sprawdzić w jakimkolwiek innym zawodzie. Uwielbiam projektantów mody, ale nie chciałabym się stać jednym z nich. Poza tym w naszej firmie właściwie nie ma projektantów. Mamy Penny. A Penny ma mnie.

Zaczęłam w sklepie. Na oknie wisiało ogłoszenie: „Potrzebna pomoc. Doświadczenie mile widziane". No cóż, ja miałam doświadczenie. Penny i Hugh przeprowadzili ze mną rozmowę, Wykonałam swoją starą sztuczkę: byłam jednocześnie dziewczęca i dojrzała: dziewczęca dla Hugh, dojrzała dla Penny. Sklep znajduje się przy małej uliczce odchodzącej od Regent Street. Od frontu wydaje się dość mały, ale wewnątrz jest mnóstwo miejsca, a schody wiją się aż do nieba. Powinnam też dodać, że nad sklepem znajduje się pracownia, gdzie przygotowuje się próbki, a na samej górze jest biuro. Większość czasu spędzam właśnie tam, razem z Penny, która wychodzi o czwartej - codziennie oprócz piątków, kiedy to kończy pracę o trzeciej. I dlatego dzwoni do mnie pięć po szóstej, żeby sprawdzić, jak nam poszło.

Dziewczyny ze sklepu niezbyt mnie lubią. Gadamy za każdym razem, kiedy schodzę na dół, żeby sprawdzić, jak idzie robota, ale wiem, że kiedy tylko drzwi się za mną zamykają, zaczynają na mnie wieszać psy. Tak to już jest w sklepach - tu nie ma co robić. Jeżeli nie plotkuje się o grubych tyłkach i obwisłych cyckach klientek, to o głupocie i okrucieństwie szefów, do których w pewnym sensie zaliczam się i ja. Nie spodobało im się, że się wspięłam na górę, zostawiając je na dole. Uważają, że mam się za lepszą od nich, i mają rację. Nasza zimna wojna polega głównie na obrażaniu się i nieustępliwości względem grafiku.

W pracowni sprawy mają się zupełnie inaczej. Problem polega na tym, że tam pracownikom muszę mówić, co robią źle. Zmuszam ich do rzeczy, których nie chcą robić, a potem każę im wprowadzać poprawki. Muszę ich besztać. Penny jest zbyt królewska, by samej zajmować się takimi sprawami jak rozciągnięte wycięcia, pofałdowane suwaki, źle wszyte rękawy, niechlujne zakładki i prujące się szwy. Co oznacza, że to oczywiście ja muszę wysłuchiwać Tony, naszej nieodpowiedzialnej, wybuchowej, lecz absolutnie niezbędnej szwaczki o cholerycznym temperamencie, która podczas ataku histerii ciska maltańskimi przekleństwami i rwie kawałki perkalu na postrzępione, białe wstążki. To ja muszę znosić nieskrywaną wrogość Mandy w spodniach w gepardzie cętki i z równie ostrym językiem.

Ale ja się nie przejmowałam. Dlaczego? Bo moje życie było idealne.

Na placu przed moim domem umarła poetka. Kiedyś czytałam jej wiersze, ale pisała w nich tylko o sobie. Mieszkanie oczywiście nie należy do mnie, tylko do Ludo. Miałam jednak wrażenie, że jest moje, urządziłam je po swojemu. Precz poszły szkolne graty Ludo - zapadnięty, stary fotel, ohydne zasłony - część rodowej spuścizny, portrety martwych ludzi. Wprowadziłam czyste linie, lśniącą, drewnianą podłogę, żaluzje, dzięki którym - nawet gdy były zasłonięte - pokoje stawały się jaśniejsze. Zawsze stały świeże kwiaty. Ludo nienawidzi kwiatów. „Byłyby do przyjęcia, gdyby dało się je zjeść" - mawiał. Okropne stare książki zostały wygnane do jego gabinetu, który nazwałam Śmierdzącym Pokojem.

Ludo. Wszyscy uwielbiali Ludo. Był taki bezbronny. Wyglądał jak kupka przypadkowo dobranych ciuchów, włosów, butów i butelek po piwie, która jakimś cudem ożyła. Próbowałam zrobić dla niego to, co zrobiłam dla jego mieszkania, ale się nie udało. To tak, jakby polerować zamsz. Przynajmniej udało mi się namówić go do obcięcia włosów, a to już było coś, chociaż potem obraził się na mnie w charakterystyczny dla siebie chłodny sposób.

Najdziwniejsze w Ludo było to, że pracował jako nauczyciel. Chociaż nawet nie musiał. Był tak inteligentny, że mógł wybrać każde inne zajęcie. Ale zamiast każdego innego zajęcia on wybrał posadę nauczyciela angielskiego w szkole w Lambeth - takiej szkole, do której nawet nauczyciele noszą noże. Myślę, że w ten sposób chciał się zbuntować przeciwko swoim rodzicom. Czy też raczej - przeciwko Penny. Całymi nocami poprawiał klasówki w Śmierdzącym Pokoju. Miał swoje poglądy na temat programu nauczania, ale żaden z naszych znajomych nie chciał ich słuchać.

Uwiedzenie Ludo było łatwe. Domyśliłam się, że mu się podobam, bo kiedy mnie zobaczył po raz pierwszy, zarumienił się. Wtedy jeszcze pracowałam w sklepie. Przyszedł spotkać się z Penny Był sierpień, ale Ludo miał na sobie grubą marynarkę z tweedu, która wyglądała jak krowi placek z rękawami.

- Jest mama? - spytał Zulejkę, dziewczynę z Libanu, która od wielu lat pracowała w sklepie, nic nie robiąc, chyba że za zajęcie uzna się posiadanie pięknej cery. Zanim zdążyła odpowiedzieć, wykonałam carpe diem.

- Poszła na lunch z ludźmi z „Vogue'a". Ty pewnie jesteś ten geniusz. Nazywam się Katie Castle. - Zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, wyprowadziłam go ze sklepu i zawlokłam do winiarni „Slacker". Przy pierwszej butelce Pouilly Fume przerobiliśmy jego ulubione książki i filmy, jego pracę, jego miłości i nienawiści, jego wewnętrzną rozpacz i bolesną samotność oraz rodzinę. Wzdychałam i kiwałam głową, a w moich oczach pojawiały się łzy współczucia. Potem - stosując wręcz podręcznikowy manewr - wyciągnęłam go z dołka, pokazując, że życie może być przyjemne. Żartowałam, flirtowałam, promieniałam. Niczym poławiacze pereł rzuciliśmy się na drugą butelkę wina. Tak rozegrałam sytuację, by wydawało mu się, że to on jest duszą towarzystwa: śmiałam się z jego żartów, przysuwałam coraz bliżej, pochylałam nad nim, dotykałam jego ręki.

I, wiecie, wcale nie udawałam. Pod tymi włosami, pajęczynami i kurzem, odkryłam całkiem przystojnego faceta o pięknym, nieśmiałym uśmiechu i uroczych oczach. Nawet gdyby nie był moją wielką szansą i tak mogłabym się w nim zakochać.

Zdążyliśmy tuż przed powrotem Penny. Zawsze miałam świetne wyczucie czasu, jeśli chodzi o powrót z lunchu. Zulejka się dąsała, ale to nie miało żadnego znaczenia. Penny weszła i jak zwykle obrzuciła Ludo krytycznym spojrzeniem. I natychmiast, dzięki swej słynnej przebiegłości, wszystkiego się domyśliła.

- Kochanie, przeszkadzałeś dziewczętom? - przemówiła i bez chwili przerwy zabrała Ludo do swojego gabinetu, żeby wypisać mu czek. Ale on, długie, długie pół godziny później, wychodząc, poprosił mnie o numer telefonu i jego los został przypieczętowany.

Oczywiście Penny starała się z tym walczyć. Doskonale mnie rozumiała. Myślę, że jesteśmy dość podobne. A może po prostu zawsze spodziewa się po ludziach wszystkiego najgorszego, a właśnie w tym wypadku miała rację? Zawsze miałam sprzymierzeńca w postaci Hugh. Hugh kocha kobiety, a im ładniejsze, tym bardziej je kocha. A cokolwiek mówiliby w sklepie, pracowni, czy gdziekolwiek indziej, ja naprawdę jestem ładna. Hugh zawsze uważał, że jestem dobra dla Ludo. „Jesteś dobra dla Ludo - mawiał. - Wyrywasz go z apatii. Nie pozwalasz mu ciągle tylko dumać i dąsać się jak wilk w swojej norze". Zrozumiałam, że Ludo go rozczarował. Hugh był duży, śmiały, pewny siebie i odnosił sukcesy. Posłał Ludo do tej samej szkoły, do której sam kiedyś chodził, mając nadzieję, że zrobi z syna kopię siebie. Ludo natomiast wyrósł na młodzieńca załamanego i pełnego żalu. Ku rozpaczy Hugh i Penny, i pomimo nienormalnie dobrych stopni, nie zgodził się choćby złożyć podania o przyjęcie na studia w Oksfordzie i poszedł do jakiegoś college'u w Walii. „Jego szkoła nawet nie powstała w dziewiętnastym wieku - jęczał Hugh. - Wygląda jak jakaś bułgarska elektrownia atomowa".

Zawsze trudno mi było rozgryźć Hugh i Penny jako parę. Hugh był bajerantem, trudno było tego nie dostrzec. Aż do późnego wieku średniego otaczała go ta szczególna aura, jaka cechuje tylko bajerantów. Całkowicie się różnił od moich rodziców i - jak podejrzewam - od rodziców Penny. Penny kiedyś była aktorką. Często wymieniała nieznane mi tytuły seriali telewizyjnych z lat sześćdziesiątych. Wspominała o sztukach. Nakręciła parę filmów. Parę razy zająknęła się nawet o Seanie Connerym, ale nie zrozumiałam, w jakim kontekście. Twierdziła, że rzuciła to wszystko dla Hugh i Ludo. Firma „Penny Moss" - która wzięła swą nazwę od jej panieńskiego nazwiska - zaczęła się jako hobby. W latach sześćdziesiątych Penny projektowała własne stroje - pewnie nierównomiernie farbowane chustki na głowę, poncho robione na drutach z beretami do kompletu, tego rodzaju ciuchy. Ludziom się podobały. Zaczęła je sprzedawać znajomym. Potem otworzyła sobotnie stoisko w Portobello, co traktowała bardziej jako rozrywkę. A potem powstał pierwszy sklep.

Przez ten czas przedsięwzięcia Hugh - interesy w City inwestycje, spekulacje giełdowe - nieco „poupadały", jak sam to określił. Na początku lat osiemdziesiątych przyszedł taki czas, kiedy firma „Penny Moss" zaczęła przynosić większe dochody niż jego bi2nes. Zamiast podjąć wyzwanie, Hugh skapitulował. Poświęcił się grze w golfa. Penny czasami ciągnęła go do biura, by pomógł jej przy zatrudnianiu i zwalnianiu pracowników, ale było to jedynie symboliczne zajęcie. Najwyraźniej w ogóle go to nie obchodziło. Kupił cudowny dom w Kensington. Pozostało mu jeszcze parę inwestycji, a „Penny Moss" ładnie sobie radziła. Po co więc pracować, skoro po prostu można - że znowu zacytuję jego słowa - „pasożytować na innych"?

To jednak doprowadziło do zmiany władzy w tym związku. Kiedy Hugh się cofał, Penny robiła postępy. W młodości była atrakcyjna, ale jako kobieta w pewnym wieku stała się oszałamiająco piękna. Co roku jeździła na festiwal w Cannes. Chodziły plotki o jej romansach z gwiazdami. Czy to prawda, że Peter Sellers oświadczył jej się w księżycową noc na jachcie wyczarterowanym przez francuskiego ministra kultury? Twierdziła, że na pamiątkę zostawiła sobie pierścionek, którego Sellers nie chciał przyjąć z powrotem. Czy to prawda, że Marcello Mastroianni zaproponował jej trójkącik z jakąś skandynawską gwiazdką? Czy te historie były prawdziwe czy też nie, słuchając ich, trudno mi było się nie roześmiać.

Ale to już prehistoria. Wracam do meritum sprawy. Ludo był mój i nieważne, co Penny o tym sądziła. Mieszkaliśmy razem w domu w Primrose Hill i byliśmy zaręczeni, chociaż Ludo nie mógł sobie przypomnieć kiedy i jak mi się oświadczył. Kiedy stało się jasne, że Penny nie da rady mnie wyrzucić z jego życia (uciekała się do szantażu i przekupstwa), zostało jej na tyle zdrowego rozsądku, aby przenieść mnie do biura, by uniknąć skandalu, jakiego upatrywała w fakcie, że jej syneczek zaleca się do ekspedientki. Zostałam mianowana na asystentkę Carol, poprzedniej menadżer do spraw produkcji. Carol jednak musiała zwęszyć pismo nosem, bo tydzień później, ku uldze wszystkich, jako wolontariuszka wyjechała do Egiptu i wszelki ślad po niej zaginął. Lubiłam sobie wyobrażać, że pożarł ją krokodyl. Wiem, że może to wyglądać tak, jakby brakowało mi wrażliwości, ale bardzo zajmowało mnie rozmyślanie, czy powinien ją pożreć krokodyl czy rekin. Krokodyl wydał mi się bardziej prawdopodobny, pewnie z powodu filmów o Tarzanie. Wiecie, często wyobrażałam sobie siebie w roli Jane.

Na nowym stanowisku szybko odkryłam, że mam nowych przyjaciół. Londyński światek mody jest doprawdy niewielki. Istnieje sześć osób, które trzeba znać. Kiedy się człowiek dostanie do tego magicznego kręgu, zaczyna chodzić na wszystkie imprezy i już nigdy nie będzie jadł lunchu sam. Nie stałam się jego częścią, ale byłam przynajmniej satelitą krążącym na orbicie planety należącej do niego, a to na jakiś czas mi wystarczało.

I nagle - czy to możliwe, że minęło już dziewięć miesięcy? - odebrałam ten telefon od Penny i rozległa się moja zwykła cięta riposta. Ale na tym nie miało się skończyć.

- Katie, kochanie. - Zły znak, to „kochanie".

- Tak, Penny?

- Są jakieś problemy w magazynie. Cavafy mówi, że nie może znaleźć odpowiedniej fizeliny. Mogłabyś jutro rano tam pojechać i to sprawdzić? Możesz to zrobić po drodze do pracy.

Zrobiłam minę w stylu Jean Muir i trzy razy mruknęłam pod nosem „cholera" oraz „kurwa". Magazyn był najgorszym elementem w mojej pracy. To obrzydliwy skład na obrzeżach Mile End, pełen zaharowanych kobiet, których życie było zbyt straszne, by się nad nim zastanawiać. Cavafy to stary Grek, który prowadził magazyn wraz z Angelem, swoim synem - idiotą. A sformułowanie „po drodze do pracy" było dla Penny bardzo typowe. Mile End było mniej więcej tak po drodze do mojej pracy jak dupa do łokcia.

- Nie patrz w ten sposób - powiedziała Penny, wielce przenikliwie, zważywszy, że słuchawkę jej telefonu i moją minę dzieliło kilka mil. - Pojutrze jedziesz do Paryża, więc od wizyty w Mile End korona ci z głowy nie spadnie.

Paryż oznaczał Premiere Vision - największe na świecie targi tekstyliów. Przez ubiegłe dwa lata jeździłam tam z Penny jako jej Piętaszek. Paryż stanowił przeciwieństwo Mile End, niebo a ziemia.

- Tak czy siak - dodała ze swą charakterystyczną pogardą dla logiki - zdaje się, że dzisiaj wybierasz się na przyjęcie? Ja już od miesięcy nie byłam na przyjęciu i jakoś nie narzekam.

- A ten czwartkowy bankiet w ambasadzie peruwiańskiej, gdzie chciałaś opchnąć wełnę z lamy?

- Kochanie, to były interesy, a nie przyjemność. Poza tym nie wiem, co to jest lama i dlatego tam poszłam.

- Nie upiłaś się jak bela i nie wyrzucili cię za to, że ugryzłaś galon generała, żeby sprawdzić, czy jest z prawdziwego złota?

- Ja tylko żartowałam. Poza tym to nie był prawdziwy generał. Ale miał takie męskie... wąsy. - W słuchawce zapadła cisza, kiedy Penny odpłynęła w świat fantazji o romantycznym Latynosie, o uprowadzeniu przez zakochanego pułkownika, o przygodach z dzikimi gaucho, o rewolucji pałacowej, ślubie pod przymusem, zachwyconych tłumach, kuli zamachowca, koronacji...

- W każdym razie - ciągnęła niedoszła królowa Peru - to nie była prawdziwa impreza. Ja bym poszła na przyjęcie, gdzie będą paparazzi i znani ludzie. Rozumiesz, nie dla samej siebie, lecz dla dobra firmy. Przydałby się nam... no ten... lepszy wizerunek.

- To może przyjdziesz dzisiaj? - powiedziałam to tylko dlatego, że wiedziałam, że nie przyjdzie.

- Nie wygłupiaj się, Katie. Nie zamierzam się wpraszać. Poza tym nawet nie wiem, gdzie ma być to przyjęcie. - Trochę mnie zaniepokoiła lubość, z jaką wymówiła słowo „wpraszać", co sugerowało, że pociąga ją ono jak zakazany owoc.

- Słuchaj, Penny, przychodź albo nie przychodź, to twoja decyzja. Ale teraz muszę iść do domu: jeszcze nie wiem, w co się ubrać.

- No dobrze. Pamiętaj, żeby w Mile End pozdrowić ode mnie Cavafy'ego, OK?

- Oczywiście, Penny - powiedziałam, z wysiłkiem, od którego aż załzawiły mi się oczy, powstrzymując przekleństwa i niecenzuralne wyrazy, jakie cisnęły mi się na usta.

Rozdział drugi

Pumpy

 

Przyjęciem, do którego nawiązała Penny, był lunch u Momo. Nie pamiętam, co podano - może wódkę o smaku czekoladowym - to zresztą nigdy nie ma znaczenia. Milo naturalnie zajął się Public Relations i bar był zapchany gwiazdami klasy B i C. Oczywiście nie tylko ze świata mody, ale ponieważ była to impreza Milo, musiała ją otaczać podobna atmosfera. Przyszły modelki, paru projektantów cieszących się przebrzmiałą już sławą i kilka dość znanych osób z telewizji, które występowały w serialach nadawanych wczesnym popołudniem lub w wieczornych teleturniejach. Jedyną prawdziwą zdobyczą był Jude Law, który zgodził się przyjść w zamian za nieograniczony limit wypożyczeń kurtek od Gucciego z jaszczurczej skóry.

Znalazłam się w swoim żywiole. Wiecie, mam tego rodzaju urodę, że wielu ludziom wydaje się, że mnie znają. Często są przekonani, że widzieli mnie w jakiś filmie. A, co najlepsze, znałam ludzi z kilku hermetycznych grupek, które natychmiast się potworzyły. To oznaczało, że mogłam przeskakiwać od jednej do drugiej, kiedy rozmowa zaczynała utykać, czyli - we wszechświecie PR - mniej więcej co cztery i pół minuty.

Najpierw przyłączyłam się do grupki Milo przy barze. Stał tam sam Milo, czyli Królowa PR całego Londynu, elegancki i cudownie przystojny w czarnym, kauczukowym garniturze i butach ze skóry srokatych kucyków. Tuż obok, zobaczyłam Xerxesa, perskiego chłopca, który wtulał się w Milo jak pistolet w kaburę. Xerxes wyglądał jak misterna miniaturka o ciemnych i lśniących oczach. Milo mówił, że to Zoroastrianin, czciciel ognia, który nigdy nie pozwala ludziom zdmuchnąć zapałki, tylko każe im czekać, aż ogień strawi całe drewienko i zacznie ich lizać po palcach. Nikt nigdy nie słyszał mówiącego Xerxesa. Niektórzy twierdzili, że jest niemową, inni podawali w wątpliwość jego pochodzenie. Oczywiście słyszałam historię o tym, że Xerxes to kelner z Bangladeszu, ale kto rozpozna prawdę w tym świecie plotek, fantazji i torebek Fendi?

Pippin, były chłopak Milo, aktor na wiecznym urlopie, trzymał się blisko niego. Trudno było się zorientować, czy interesuje go były kochanek, perski chłopiec, barman czy też może bar. Pippina trudno było lubić. Oczywiście był ładny - o wydatnych kościach policzkowych, luźno opadających włosach, trochę wyglądający jak pastisz uczniów z Eton - gdyż inaczej z pewnością nie utrzymałby Milo przy sobie aż półtora roku. Było w nim jednak coś odstręczającego i śliskiego - zupełnie jakby właśnie przed chwilą zakończył czyny lubieżne z osobą nieletnią.

Między nimi uwijały się dwie dziewczyny z PR. Nazywałam je Kookai i Kleavage. Zawsze traktowałam je jak jedną osobę i rzeczywiście często mi się myliły, a jednak istniały między nimi pewne różnice. Fizycznie w ogóle nie były do siebie podobne. Kookai była śliczną dziewuszką, taaaak azjatycką, że nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie prowadzi wiadomości w Channel 4. Niestety była również zbyt głupia, by zrozumieć, że wystarczyłoby poprosić, a mogłaby się od stóp do głów odziać w kostiumy od Prady i Paula Smitha, które wiszą na ścianach u Smacka. Dlatego nazwałam ją Kookai.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.