[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JENNY CARROLL / MEG CABOT

KRAKSA W GÓRACH

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ku pamięci J.V. Q.

1

- To jest życie... - westchnęła Gina. Trudno było się z nią nie zgodzić. Wylegiwaliśmy się na płazy w Carmelu w bikini, wchłaniając promienie słoneczne w balsamicznym powietrzu o temperaturze dwudziestu pięciu stopni. Jak na marzec, z nieba lał się żar. Cóż, to w końcu Kalifornia.

- Mówię poważnie - ciągnęła Gina. - Nie wiem, jak ty mo­żesz znosić to dzień w dzień.

Leżałam z zamkniętymi oczami. W mojej wyobraźni tańczy­ły wizje smukłych, oszronionych butelek coli light. Gdyby tak mieli na plaży obsługę kelnerską... To była jedyna rzecz, której mi brakowało, słowo daję. Wypiłyśmy już wszystkie napoje z podręcznej lodówki, a żeby dotrzeć do sklepu Jimmy'ego, na­leżało odbyć naprawdę długi spacer po schodach w górę.

- Znosić co? - mruknęłam.

- Chodzenie do szkoły - odparła Gina. - Kiedy masz tę ba­jeczną plażę o krok od domu.

- Jest ciężko - przyznałam, nie otwierając oczu. - Ale ukoń­czenie szkoły średniej nadal uchodzi za jedno z ważniejszych osiągnięć w życiu. Słyszałam, że bez dyplomu szkoły średniej nie ma nadziei na stanowisko menedżerskie w Starbucks*, o które będę się starała, gdy tylko zostanę absolwentką.

- Poważnie, Suze - powiedziała Gina. Poczułam, jak się wier­ci, i otworzyłam oczy. Oparła się na łokciach i obserwowała plażę przez ciemne raybany. - Jak ty możesz to wytrzymać?

No właśnie, jak? Było wspaniale. Pacyfik ciągnął się daleko, jak okiem sięgnąć, przechodząc z turkusowej zieleni w granat w miarę zbliżania się do linii horyzontu. Olbrzymie fale rozbi­jały się o żółty brzeg, podrzucając surferów jak kawałki drew­na. Po prawej stronie wznosiły się zielone klify plaży Pebble. Po lewej, ogromne, oblepione przez foki bloki skalne, przed­sionek Big Sur, poszarpanego, kamienistego odcinka wybrzeża Oceanu Spokojnego.

Słońce przypiekało mocno, wypalając mgłę, która wcześniej o mało nie wpłynęła na zmianę naszych planów. Wszystko było doskonałe. Po prostu raj.

Gdyby tylko ktoś przyniósł mi coś do picia...

- O mój Boże. - Gina zsunęła okulary, zerkając ponad oprawką. - Popatrz tylko na to.

Powędrowałam spojrzeniem we wskazanym kierunku. Ra­townik, który dotąd siedział na białej wieży o parę metrów od naszych ręczników, nagłe zeskoczył z krzesła, ściskając poma­rańczową deskę do pływania. Z kocim wdziękiem wylądował na piasku i rzucił się w fale. Jego mięśnie poruszały się pod ciemno opaloną skórą, a jasne długie włosy falowały na wie­trze.

Turyści sięgnęli po aparaty fotograficzne, plażowicze zaży­wający kąpieli słonecznej usiedli, by mieć lepszy widok. Prze­straszone mewy poderwały się do lotu, a ludzie zbierający śmieci pośpiesznie usunęli się ratownikowi z drogi. Wyginając szczupłe muskularne ciało, ratownik zanurkował w głębinie, żeby wynurzyć się parę metrów dalej, płynąc szybko w stronę ofiary zdradliwego prądu.

Z rozbawieniem stwierdziłam, że ową ofiarą jest nie kto inny, jak jeden z moich przyrodnich braci, Przyćmiony, który towa­rzyszył nam dzisiaj na plaży. Rozpoznałam jego głos natych­miast, kiedy zaczął wściekle przeklinać swojego wybawcę za próbę uratowania życia i ośmieszenia w oczach rówieśników, jak tylko ratownik wyniósł go na brzeg.

Ratownik, ku mojemu zachwytowi, odpowiedział mu pięk­nym za nadobne.

Gina, która z najwyższą uwagą śledziła rozwój wydarzeń, stwierdziła leniwie:

- Ale dupek.

Najwyraźniej nie rozpoznała ofiary. Poinformowała mnie wcześniej, co ogromnie mnie zdziwiło, że mam niesamowite szczęście, ponieważ moi bracia przyrodni są okej. Nawet Przy­ćmiony.

No, ale Gina nigdy specjalnie nie wybrzydzała, jeśli chodzi o chłopców.

Teraz westchnęła i ułożyła się z powrotem na ręczniku.

- To wszystko - powiedziała, wsuwając okulary na nos - było strasznie denerwujące. Z wyjątkiem tego momentu, kiedy ra­townik przebiegał obok nas. To mi się zdecydowanie podoba­ło.

Parę minut później ratownik podążał z powrotem w naszą stronę. Z mokrymi włosami było mu tak samo do twarzy jak z suchymi. Wspiął się zwinnie na wieżę, porozmawiał krótko przez radio - prawdopodobnie ostrzegając, aby uważać na wy­jątkowo głupiego zapaśnika w piance, popisującego się przed najlepszą przyjaciółką przyrodniej siostry, która właśnie przyjechała w odwiedziny - a potem ponownie skierował wzrok na morze w poszukiwaniu innych potencjalnych topielców.

- To jest to - oświadczyła niespodziewanie Gina. - Zako­chałam się. Ratownik jest mężczyzną, którego poślubię.

Rozumiecie, co mam na myśli? Totalny brak wymagań.

- Wyszłabyś - powiedziałam zdegustowana - za każdego fa­ceta w kąpielówkach.

- Nieprawda - obruszyła się Gina. Wskazała na siedzącego niedaleko turystę o szczególnie owłosionych plecach, w obci­słych kąpielówkach, obok spalonej słońcem małżonki. - Nie mam na przykład ochoty wyjść za tamtego.

- Oczywiście, że nie. Już jest zajęty. Gina przewróciła oczami.

- Jesteś taka dziwna. Daj spokój, chodźmy po coś do picia.

Podniosłyśmy się, odnalazłyśmy szorty i sandały, a następnie wbiłyśmy się w nie i poczłapałyśmy po gorącym piasku w stro­nę stopni prowadzących na parking, gdzie Śpiący zostawił sa­mochód.

- Chcę koktajl czekoladowy. - Oznajmiła Gina, kiedy dotar­łyśmy na chodnik. - Nie taki wymyślny, jak wszędzie sprzeda­ją. Chcę całkowicie sztuczny, czysto chemiczny koktajl, taki jak u Mickiego D.

- Tak, jasne - wysapałam, usiłując złapać oddech. Wspinaczka po tych schodach to nie zabawa. A jestem w niezłej formie. Ćwiczę kick boxing praktycznie co wieczór. - Będziesz musiała pojechać do innego miasta, bo tutaj nigdzie nie ma fast foodów.

Gina wzniosła oczy do nieba.

- Co to za zapyziałe miasteczko? - pożaliła się, udając obu­rzenie. - Żadnych fast foodów, świateł ulicznych, przestępstw ani miejskiej komunikacji.

Nie mówiła poważnie. Odkąd poprzedniego dnia przybyła tutaj z Nowego Jorku, zachwycała się moim nowym życiem:

fantastycznym widokiem z okna sypialni, zdolnościami kuli­narnymi mojego ojczyma. W najmniejszym stopniu nie lekce­ważyła też wysiłków moich przyrodnich braci, aby jej zaimpo­nować. Nie powiedziała ani razu, tak jak miałam nadzieję, Śpiącemu czy Przyćmionemu, którzy starali się ojej względy, żeby poszli w cholerę.

- Jezu, Simon - westchnęła, kiedy ją o to zapytałam - są przy­stojni, jak nie wiem co. Czego ty się po mnie spodziewasz?

Przepraszam? Moi bracia przyrodni przystojni?

Coś tu nie gra.

Co do przystojniaków, to nie trzeba było szukać dalej niż przy kontuarze u Jimmy'ego, w sklepiku naprzeciwko scho­dów na plażę. Tępy jak nadmuchiwana zabawka Kurt - przy­sięgam, że tak się właśnie nazywa - był i tak olśniewający. Po umieszczeniu na ladzie wilgotnej butelki coli light, którą wydo­byłam z chłodziarki, zerknęłam na niego zalotnie. Pochłonięty lekturą gazetki poświęconej surfowaniu nie zwrócił uwagi na moje lubieżne spojrzenie. Chyba byłam odurzona słońcem, bo po prostu stałam, gapiąc się na Kurta, ale tak naprawdę myśla­łam o kimś zupełnie innym.

O kimś, o kim nie powinnam w ogóle myśleć.

Pewnie dlatego nie zareagowałam, kiedy Kelly Prescott po­wiedziała mi „cześć”. W ogóle jej nie zauważyłam.

Dopóki nie pomachała mi dłonią przed twarzą, mówiąc:

- Halo, Ziemia do Suze. Suze, wracaj.

Oderwałam oczy od Kurta i stwierdziłam, że przede mną stoi Kelly, przewodnicząca drugiej klasy, promienna blondyn­ka i wyrocznia mody. Była w długiej rozpiętej koszuli, spod której wyłaniał się oliwkowozielony kostium bikini z dzianiny Cieliste wstawki zasłaniały nagą skórę w oczkach ściegu.

Obok Kelly stała Debbie Mancuso, pełniąca od czasu do cza­su rolę dziewczyny mojego brata, Przyćmionego.

- O mój Boże! - wykrzyknęła Kelly. - Nie miałam pojęcia, że jesteś dzisiaj na plaży, Suze. Gdzie leżysz?

- Obok wieży ratownika - odparłam.

- O Boże - powtórzyła Kelly. - My tam dalej, przy scho­dach.

Teraz przemówiła Debbie, siląc się na obojętny ton:

- Zauważyłam na parkingu ramblera. Czy Brad pływa na desce?

Brad to imię mojego brata, którego ja nazywam Przyćmiony.

- A Jake? - zainteresowała się Kelly.

Jake to ten brat, którego nazywam Śpiącym. Z zupełnie nie­pojętych dla mnie powodów Śpiący, najstarszy rocznik w Aka­demii Misyjnej, oraz Przyćmiony, który jest, podobnie jak ja, w drugiej klasie, uchodzą za wyjątkowo atrakcyjnych chłopa­ków Jest oczywiste, że obie te dziewczyny nie widziały moich braci w trakcie posiłku. To naprawdę obrzydliwy widok.

- Owszem - odpowiedziałam.

A ponieważ wiedziałam doskonale, o co im chodzi, dodałam:

- Może się przyłączycie?

- Świetnie! - wykrzyknęła Kelly. - Bardzo chęt...

Pojawiła się Gina i Kelly urwała w pół słowa. Cóż, Gina na­leży do tych dziewcząt, na widok których ludzie urywają w pół słowa. Ma prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, a fakt, że ostat­nio zaplotła włosy w milion sztywnych warkoczyków koloru miedzi, tworzących wieniec o promieniu dziesięciu czy dwu­nastu centymetrów, sprawiał tylko, że wydawała się wyższa. Ponadto miała na sobie czarne bikini, na które naciągnęła szor­ty niepozostawiające miejsca na oddychanie.

Och, poza tym po dniu spędzonym na słońcu jej skóra, zwy­kłe koloru kawy z mlekiem, ściemniała do koloru espresso, co w połączeniu z obrączką w nosie i prawie pomarańczowymi włosami dawało niesamowity efekt.

- Pycha - sapnęła Gina, ciskając sześciopak z koktajlami na ladę obok mojej coli. - Hura! Wspaniała chemiczna kompozy­cja.

- Eee, Gino - powiedziałam, mając nadzieję, że nie spodzie­wa się po mnie, że pomogę jej to wypić. - To moje koleżanki ze szkoły, Kelly Prescott i Debbie Mancuso. Kelly, Debbie, to jest Gina Augustin, przyjaciółka z Nowego Jorku.

Gina otworzyła szeroko oczy. Przypuszczam, że zdumiał ją fakt, że w ogóle nawiązałam jakieś znajomości. W Nowym Jor­ku, poza Giną, zdecydowanie nie miałam zbyt wielu kolegów i przyjaciół. Starała się jednak opanować zdziwienie i grzecz­nie zapytała:

- Jak się macie?

Debbie coś mruknęła, ale Kelly od razu przeszła do rzeczy:

- Skąd wytrzasnęłaś te niesamowite szorty?

To właśnie wtedy, kiedy Gina odpowiadała na to pytanie, zauważyłam czwórkę młodych ludzi w wieczorowych strojach, stojących koło półki z kremami do opalania.

Dziwne, że wcześniej nie zwróciłam na nich uwagi. No tak, ale rzecz polega na tym, że przedtem ich tam nie było.

A potem nagłe się pojawili.

Jako mieszkanka Brooklynu widziałam dużo dziwniejsze rzeczy niż czworo elegancko ubranych nastolatków w barku na plaży w niedzielne popołudnie. Ale ponieważ to nie był Nowy Jork, tylko Kalifornia, ten widok był zupełnie nie na miejscu. Jeszcze dziwniejsze wydawało się to, że owa czwórka usiłowała podnieść skrzynkę z dwunastoma piwami.

Nie żartuję. Dwunastopak, w pełnym świetle dnia, w stro­jach jak na bankiet. Dziewczęta miały nawet bukieciki przy­pięte do sukienek. Kurt nie jest fizykiem jądrowym, jasne, ale chyba nie przypuszczali, że tak po prostu pozwoli im wyjść z piwem, zwłaszcza w takich strojach.

Uniosłam okulary, żeby lepiej im się przyjrzeć.

I wtedy do mnie dotarło.

Kurt by ich nie ścigał. Nie ma takiej możliwości.

Ponieważ Kurt ich nie widzi.

A nie widzi ich dlatego, że są martwi.

2

Owszem, zgadza się. Mogę rozmawiać z umarłymi, widzę ich. To taki mój „specjalny” talent. Wiecie, dar, z którym zapewne rodzimy się wszyscy i który wyróżnia nas spośród in­nych stworzeń na tej planecie, ale który niewielu z nas w sobie odkrywa.

Ja odkryłam go w wieku około dwóch lat, kiedy spotkałam pierwszego ducha.

Otóż mój dar polega na tym, że jestem mediatorką. Poma­gam umęczonym duszom zmarłych trafić do właściwego miej­sca w życiu pozagrobowym - gdziekolwiek by to było. Ogól­nie rzecz ujmując, porządkuję bałagan, jaki zostawili po sobie w momencie, kiedy się przekręcili.

Niektórzy mogą sądzić, że to świetna rzecz taka zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Zapewniam was, że tak nie jest. Po pierwsze, z paroma wyjątkami, zmarli nie mają niczego cieka­wego do powiedzenia. Po drugie, nie mogę przecież trąbić na prawo i lewo o moim niezwykłym talencie. Kto by mi uwie­rzył?

No więc byliśmy wszyscy w barku u Jimmy'ego: ja, Kurt, Gina, Kelly, Debbie i duchy.

Cudownie.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego Kurt, Gina, Debbie i Kel­ly nie wybiegli z wrzaskiem na zewnątrz, przekonawszy się, na drugi rzut oka, że to duchy. Roztaczały wokół siebie szczegól­ny blask, którym odznaczają się tylko dusze pokutujące, a któ­ry mówi: „Popatrz na mnie! Jestem martwy!”.

Ale, naturalnie, Kurt, Gina, Debbie i Kelly nie mogli zoba­czyć duchów. Widziałam je tylko ja.

Ponieważ to ja jestem mediatorką.

To koszmarne zajęcie, ale ktoś musi to robić.

Zapewniam was, w tej chwili nie byłam tym specjalnie za­chwycona.

A to dlatego że duchy zachowywały się w sposób wysoce naganny. Próbowały, na tyle, na ile zdołałam się zorientować, ukraść piwo. Niezbyt szlachetny cel, a do tego, jak się tak bliżej zastanowić, zupełnie głupia sprawa, jeśli przypadkiem jest się martwym. Nie zrozumcie mnie źle - duchy piją Na Jamajce tradycyjnie zostawia się kieliszek rumu kokosowego dla Chango Macho, espiritu de la buena suerte. A w Japonii rybacy zosta­wiają sake dla swoich towarzyszy, którzy utonęli.

Nie, w tym wszystkim głupie było to, że te duchy zachowy­wały się jak nowicjusze i nie miały jeszcze dobrej koordynacji ruchów. Duchom nie jest łatwo podnosić przedmioty, nawet stosunkowo lekkie. To wymaga długich ćwiczeń. Poznałam takie, które osiągnęły niezłą wprawę w dzwonieniu łańcuchami, rzucaniu książkami, a nawet przedmiotami o większej wa­dze. Zwykle celując w moją głowę. Ale to już inna historia.

Na ogół jednak podniesienie paczki z dwunastoma butelka­mi piwa zdecydowanie przekracza możliwości przeciętnego ducha nowicjusza i ci klowni na pewno nie mieli szans tego zrobić. Powiedziałabym im to, ale ponieważ byłam jedyną oso­bą, która widziała ich oraz dwunastopak kiwający się za półką z kosmetykami, mogłoby to zrobić trochę dziwne wrażenie.

Coś jednak do nich dotarło, mimo że nie powiedziałam ani słowa. Jedna z dziewcząt, blondynka w jasnobłękitnej obcisłej sukni, syknęła:

- Ta w czarnym kostiumie na nas patrzy!

Jeden z chłopaków - obaj w eleganckich garniturach, jasno­włosi, dobrze zbudowani, typowi sportowcy, nie do odróżnie­nia jeden od drugiego - odezwał się:

- Wcale nie. Patrzy na olejek Bain de Soleil. Odsunęłam okulary na czubek głowy tak żeby mogli stwier­dzić, iż rzeczywiście gapię się właśnie na nich.

- Gówno - syknęli chłopcy jednocześnie. Upuścili pakę piwa, jakby nagle stanęła w ogniu. Nagła eksplozja szkła spo­wodowała, że wszyscy w sklepie, poza mną, aż podskoczyli.

Kurt za ladą podniósł głowę znad gazety mówiąc:

- Co, u diabła?

A potem zrobił coś zaskakującego. Sięgnął pod ladę i wyciąg­nął kij bejsbolowy.

Gina obserwowała go z ogromnym zainteresowaniem.

- No dalej, przystojniaku - zachęciła go.

Kurt nie zwrócił uwagi na słowa zachęty. Podszedł wprost do leżącej na ziemi paczki. Popatrzył na ociekającą pianą mie­szaninę szkła i kartonu i zapytał ponownie żałosnym tonem:

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.