[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LEONARD CARPENTER

  

  

  

CONAN Z CZERWONEGO BRACTWA

  

TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN OF THE RED BROTHERHOOD

PRZEŁOŻYŁ: ROBERT PRYLIŃSKI

 

PROLOG

ZAKRWAWIONA STAL

  

   Śniady, potężnie umięśniony żołnierz w kolczudze i hełmie był pierwszym przeciwnikiem, który stanął na drodze Conana. Zaatakował Cymmerianina z niepohamowaną furią. Miecz przeciwnika był dużo dłuższy niż oręż barbarzyńcy, co zmusiło Conana do błyskawicznego skrócenia dystansu. Zwinny jak kot barbarzyńca uskoczył przed pierwszym cięciem, drugie przyjął na swój miecz i naparł na skrzyżowaną broń całą siłą swych potężnych mięśni. Przeciwnik, odepchnięty, stracił na moment równowagę i Conanowi udało się ciąć go w ramię, barwiąc krwią kolczugę żołnierza. Było to wszakże płytkie draśnięcie, bowiem przeciwnik nie stracił animuszu. Conan uderzył wściekle kilka razy, wciąż napotykając nieustępliwe ostrze. Walkę rozstrzygnął jeden z ciosów Conana wymierzony w głowę żołnierza. Miecz chybił wprawdzie celu, ale odciął przeciwnikowi ucho i zalał krwią jego szyję. Żołnierz zaklął szpetnie i zaatakował z jeszcze większą wściekłością. To go zgubiło. Dotąd uważny w obronie, teraz odsłonił się atakując. Taki błąd w walce z Conanem popełniało się tylko raz…

 

I

OSTRZA CZERWONEGO BRACTWA

  

   Z nadbrzeżnych wzgórz morza Vilayet rozciągał się wspaniały widok na białą wstęgę plaży, w którą raz po raz uderzały fale, i dalej na niezmierzony błękit morza aż po horyzont, gdzie w oddali widniała maleńka biała plamka żagla. Błękit morza zlewał się w jedno z błękitem nieba powyżej i tylko białe kłębki chmur pozwalały odróżnić jedną bezkresną przestrzeń od drugiej. Jednak ten widok przyćmiewała uroda posągowego ciała siedzącej na wydmie dziewczyny, która właśnie z westchnieniem obróciła się do towarzyszącego jej, zapatrzonego w błękitne morze mężczyzny.

   — Conanie, dlaczego patrzysz gdzieś w dal? Spójrz na mnie, kochany.

   Jej zgrabne ręce otoczyły szyję mężczyzny i pociągnęły go w dół, wyrywając z zamyślania.

   — Chciałabym zostać tu z tobą na zawsze, moje oczy nigdy nie nasycą się tobą — szeptała mu do ucha, podczas gdy jej ręce oplatały i gładziły jego ciało.

   Conan zanurzył twarz w jej pachnących włosach.

   — Jesteś moim najwspanialszym kochankiem, moim władcą, moim kapitanem — mruczała zmysłowo, całując szyję Cymmerianina.

   Conan uległ jej namiętności i jego ręce też zaczęły błądzić po ciele kobiety.

   Ciała kochanków długo poruszały się w rytmie wyznaczonym przez uderzenia fal.

   — Olivio, musimy wracać — powiedział wreszcie Conan, po chwili odpoczynku, gdy ich przyśpieszone oddechy uspokoiły się.

   Barbarzyńca wstał szybko i zaczął opinać swoje potężne biodra pasem z miecza.

   — Naprawdę musimy? — spytała kobieta, niechętnie zapinając jedwabną bluzkę. — Mam dosyć tych ordynarnych, brutalnych mężczyzn, ich drwin i plugawych szeptów. — Olivia schyliła się zawiązując rzemienie pozłacanych sandałków wokół kształtnych kostek. — Tak rzadko możemy być sami, bez ich natrętnych spojrzeń… — okryła swoje ramiona cienką chustą, aby ochronić je przed słońcem.

   — Nie możesz winić tych biednych łajdaków, że kusi ich twoja uroda — zachichotał Conan, wyraźnie w dobrym nastroju i pieszczotliwie klepnął towarzyszkę w krągły pośladek. — Naprawdę musimy niedługo odbić od brzegu, a poza tym diabelnie chce mi się pić.

   To rzekłszy Conan przymocował dwie stojące obok beczułki z wodą do potężnego drąga i lekko zarzucił to zaimprowizowane jarzmo na ramiona. Następnie ruszył dźwigając ciężar wody równy wadze dorosłego mężczyzny.

   Słodka woda była głównym celem ich wyprawy na ląd. Barbarzyńca zaczekał, aż Olivia weźmie dwa dużo mniejsze bukłaki i podążył za nią ledwo widoczną ścieżką w dół, ku plaży. Szli wzdłuż strumyka, początkowo przez łąkę, a potem wśród przybrzeżnych skałek, aż do miejsca gdzie strumyk opadał niewielką kaskadą. Conan szedł w milczeniu, kontemplując ruchy kształtnych bioder Olivii. Zanim odeszli od strumyczka, Conan zatrzymał się na jednej ze skałek, stanowiącej doskonały punkt widokowy, i pokazał towarzyszce biały żagiel, który znacznie już przybliżył się do brzegu.

   — Nie mów o tym chłopcom — mruknął cicho.

   Dziewczyna przytaknęła ruchem głowy i obrzuciła barbarzyńcę lekko zdziwionym spojrzeniem.

   Zeszli niżej. Tutaj w dole, ukryta od strony lądu, znajdowała się mała zatoczka, jej brzegi były obrośnięte krzakami i karłowatymi sosenkami, którym wystarczała do życia piaszczysta ziemia. Na plaży, częściowo wyciągnięta na brzeg, stała wielka, smukła łódź. W cieniu, rzuconym przez jej kadłub na rozgrzany piach, leżało około czterdziestu półnagich mężczyzn, odzianych częściowo w jakieś łachmany. Niektórzy z nich oczyszczali kadłub z wodorostów za pomocą kamieni i kawałków półokrągłych muszli. Wszyscy byli wyraźnie w złych humorach. Zebrani tutaj mężczyźni stanowili istną galerię osobowości. Była to gromada niespokojnych, opalonych na brąz kanalii. Ludzi, którzy potrafili zabić bez mrugnięcia okiem, wściekających się z byle powodu, wśród których dyscyplinę można było utrzymać tylko żelazną ręką. Niektórzy byli brodaci, większość wytatuowana i z kolczykami w uszach. Można tu było wypatrzeć przedstawicieli wszystkich ras i narodów, których łączyło tylko to, że byli wyjęci spod prawa. Niektórzy byli jednoocy lub okaleczeni w inny sposób, ale wszyscy uzbrojeni po zęby i poruszali się z kocią zręcznością. Tak wyglądali piraci morza Vilayet.

   Przeklinali pod nosem brak łupów i piekące słońce. Zazdrościli Conanowi wycieczki na ląd, ciskali obelgi na obrośnięte dno łodzi, które kaleczyło ręce podczas oskrobywania. Wszystkie pomruki ucichły, gdy jeden z piratów dostrzegł zbliżających się Conana i Olivię.

   — Uwaga, zadżumione szczury, idzie kapitan ze swoją nimfą. Do roboty!

   Wokół kadłuba zaroiło się jak w rozgrzebanym mrowisku. Nawet ci, którzy wylegiwali się w cieniu, zaczęli udawać, że pracują przy czyszczeniu łodzi. Łódź była niewiele większa od zwykłej szalupy wiosłowej, jej stępka od dzioba do rufy mierzyła niecałe dwadzieścia kroków. Z wyjątkiem dębowej podstawy masztu, przy którym znajdowało się drzewce bomu z nawiniętym nań żaglem, całe prawie wnętrze łodzi zajmowały biegnące od burty do burty ławy wioślarzy. Tylko mała nadbudówka, umieszczona na rufie nieco przed kokpitem sternika, stanowiła niewielkie urozmaicenie.

   — Wreszcie jest nasza woda! — zawołał brodaty mężczyzna, gdy Conan i Olivia zbliżyli się do szalupy. — I to przyniesiona przez piękną dziewczynę, co najmniej boginię, niech mnie posiekają! Kapitanie, czy mogę pójść zamiast ciebie na następną wyprawę po wodę, uniosę te dwie beczki z lekkością, a nie wypada, żeby kapitan tak się męczył — gadał dalej wśród lubieżnych chichotów załogi.

   — Zamknij się, Punicos! — odezwał się ponury głos z drugiej strony kadłuba. — Idę o zakład, że taka wyprawa byłaby ostatnią w twoim życiu i byłoby z niej więcej krwi niż wody, jakem Ivanos.

   Odpowiedzią na tę orację była następna salwa śmiechu załogi.

   — Wystarczy, śmierdzące leniwe łajzy! — Conan cisnął swoje beczułki na piach i wziął skórzane bukłaki z rąk wściekłej Olivii. Podał je przez burtę jednemu z piratów, a potem podał też swoje beczułki.

   — Jephat i Ogelus, włóżcie je do zęzy*, a reszta do roboty! — zagrzmiał. — Chcę żeby „Wiedźma” była gotowa do wyjścia w morze, zanim słońce stanie w zenicie.

   — Czemu mamy szorować to stare pudło? — spytał szczerbaty pirat. — Nie ma kogo ścigać, a żarcie się kończy. Może pozwolić, by wiatry zaniosły nas z powrotem do Djafur?

   Cymmerianin wynurzył się z kabiny i podszedł do zrzędzącego pirata. Na widok olbrzymiego barbarzyńcy, o głowę wyższego od najwyższych członków załogi, pirat natychmiast powrócił do szorowania burty.

   — Ty, Diccolo, powinieneś dbać najbardziej, żeby kadłub był czysty! — warknął Conan. — Dzięki temu nie zedrzesz sobie skóry, gdy każę przeciągnąć cię pod kilem.

   Nikt więcej nie podjął dyskusji. Piraci przepłukali gardła wodą z bukłaków i powrócili do roboty. Tym razem pod czujnym okiem kapitana wszyscy pracowali ciężko i w milczeniu, od czasu do czasu słychać było tylko krótkie rozkazy barbarzyńcy.

   W tym czasie Olivia znalazła zacienione miejsce z dala od załogi. Rozczesała swoje długie włosy, a potem zaczęła przeglądać przeróżne części garderoby i drobiazgi zdobyte w czasie poprzednich wypraw.

   Wreszcie nadszedł czas, aby zepchnąć łódź na wodę. Cała załoga, łącznie z kapitanem, z wysiłkiem zsunęła ją z plaży. Potem stary, pomarszczony pirat, były kapłan, Yorkin, z namaszczeniem dotknął „wszystkowidzących oczu” namalowanych po obu stronach dziobu statku, powyżej linii wodnej. I odmówił modlitwę. Sam kapitan wszedł do wody i uniósł starego kapłana, żeby umożliwić mu dokonanie obrzędu. Kiedy załadunek był skończony, Conan wysłał jednego z piratów na skały z boku zatoczki, aby spojrzał w morze. Pirat ten, Juwala, młody chłopak o skórze barwy mahoniu i rytualnych tatuażach na twarzy i piersiach, wrócił w największym pośpiechu, ledwo zdążył wystawić głowę i spojrzeć na otwarte morze.

   Biegnąc krzyknął w stronę zebranych:

   — Conanie, statek zbliża się do wybrzeża! To jest kupiec, koga! Z Hyrkanii! Okrążył południową rafę i teraz stoi pół mili od brzegu. Zdechł mu wiatr.

   Słowa te wywołały entuzjazm piratów.

   — Kupiec!! Na ząb Dagona, tłusty kupiec!

   — Szykować jatagany, kordelasy i wiosła!

   — No i… — zamruczał Diccolo — nasz kapitan zmusił nas do niewolniczej pracy, a my już powinniśmy ciąć morskie fale.

   — Tak, rosryfać je ostrym kilem, uszyszniać kwią kupców! — ożywił się bezzębny kapłan i znów zaintonował jakieś modły.

   — Tego właśnie nie chciałem — zgasił ich Conan. — Wy, stado zgłodniałych wilków, ruszylibyście od razu, płosząc zwierzynę, a ja wolałem poczekać, aż podejdzie dość blisko z wiatrem. Widziałem ten statek rano, ale nie mówiłem wam, bo trochę pracy dobrze by wam zrobiło.

   Nie minął moment, jak „Wiedźma” z załogą kołysała się na wodzie, a jej czerwone oczy błyszczały złowieszczo, raz po raz wynurzając się nad fale. Conan chwycił Olivię i nie przestając wydawać komend, postawił obok siebie na dziobie. Pozostali piraci chwycili za olbrzymie wiosła i wsunęli je w otwory na burtach.

   — Uwaga! — Conan zostawił Olivię na dziobie i podszedł do steru. — Wiosła gotowe?!

   Na twierdzący pomruk piratów zeskoczył do kokpitu i chwycił rumpel. Poruszana silnymi ramionami wioślarzy „Wiedźma” wyruszyła na łowy.

   — Olivio! — krzyknął Conan od steru — przynieś swój flet i zagraj nam! Ivanos! Weź kilku drabów i naszykujcie haki do abordażu.

   — Tak jest, kapitanie — ponury porucznik przewidział ten rozkaz, haki były już naszykowane. „Wiedźma” szybko wychodziła z wąskiej laguny.

   — Uwaga! Nie wiosłować za mocno, dopóki nie ominiemy tych mielizn! — krzyczał Conan, ale prawdę mówiąc, jego rozkazy nie były teraz potrzebne, piraci dobrze znali swoje rzemiosło. Plaża, piaszczyste łachy, drzewa, skały, to wszystko zostawało za nimi. Conan naparł całym ciężarem ciała na rumpel, gdy wymijali ostatnią rafę i teraz przed nimi było pełne morze.

   — Wiosła naprzód! Ostro! Razem raz… dwa… raz… dwa…! „Wiedźma” nabierała prędkości. Za chwilę Conan nie musiał już nadawać tempa wioślarzom. Olivia wyniosła z kabiny swój srebrny flet, usiadła za nadbudówką i wydobyła z niego rytmiczną melodię. Od kilku wypraw zagrzewała ich w ten sposób do pościgu i walki, i wszyscy piraci twierdzili, że Olivia robi to lepiej niż stary kapłan, Yorkin, na swej kościane piszczałce.

   Niebawem ich oczom ukazał się obiekt wzbudzający w tej chwili więcej pożądania niż siedząca na pokładzie Olivia — wielki statek handlowy. „Kupiec” miał purpurowy kadłub, lekko pozłacany na dziobie i rufie. Kołysał się leniwie na falach, zwrócony dziobem w ich kierunku, a na masztach zwisały mu bezsilnie czworokątne żagle. Wiatr wciąż ledwie dmuchał.

   — Ahoy, spójrzcie na jego obwisłe szmaty, psy! — zaryczał Conan. — Jeśli bezruch potrwa dłużej, nic go nie uratuje.

   Gdy przypatrywali się statkowi, dostrzegli, że kąt, pod jakim go oglądają, zmienia się, widocznie zostali zauważeni i statek powoli zmieniał kurs. Jego załoga nie miała zapewne wątpliwości, kto się do niej zbliża. Dzikie, nie zasiedlone wybrzeża Vilayet, pełne zatoczek, wysepek i cieśnin, były wspaniałym terenem łowieckim. Polowali tu piraci i polowano na piratów, ale tym razem przeciwnikiem nie był potężnie uzbrojony okręt wojenny, lecz bezbronny statek handlowy.

   Mieli przy tym dużo szczęścia, gdyż „kupiec” popełnił błąd podpływając tak blisko z wiatrem. Wielki statek nie mógł uciekać w stronę brzegu, bo groziło to wejściem na skały. Mógł tylko czekać na wiatr, który pozwoliłby mu umknąć na otwarte morze. Piracka łódź, poruszana siłą mięśni, mogła dopaść go bez kłopotu. Piraci zachęcani nie kończącą się melodią Olivii wiosłowali co sił. Przypominali stado wilków, goniące zmęczonego ucieczką jelenia.

   Wtem nagły podmuch wiatru wydął żagle hyrkańskiej kogi i wypchnął ją nieco w kierunku pełnego morza. Nie było to pomyślne wydarzenie dla ścigających, nie mogli wytrzymać w nieskończoność morderczego tempa wiosłowania. Pod adresem wiatru posypały się niewybredne przekleństwa, Ivanos pogroził pięścią błękitnemu niebu. Stary Yorkin ruszył między rzędami wioślarzy, polewając morską wodą ich rozgrzane napięte grzbiety. Bardziej zmęczonych piratów poił wodą ze skórzanego bukłaka.

   — Musimy zwolnić! Olivio, wolniejsze tempo, bo jak dopadniemy kupca, nie będą mieli siły unieść broni! — Conan sterował, patrząc niechętnie na oddalającą się kogę. Postawienie żagla w tej chwili dałoby odwrotny skutek, gdyż oderwałoby od pracy prawie połowę wioślarzy. Cymmerianin wiedział już, że jeśli ten podmuch się utrzyma, nie dopadną ofiary. Conan zastanowił się, co zrobi jego załoga, jeśli ich łup oddali się na silnym wietrze. Groziło to buntem, do którego zawczasu należało się przygotować. Ale na razie piraci zwietrzyli świeżą krew i pracowali z nadludzką siłą. Ołivia poddała się nastrojowi. Po prostu nie mogła grać wolniej, a wręcz przeciwnie, melodia jej fletu przyśpieszała, wzmacniając szaleńczą furię młócących wodę wioseł. Teraz nic nie mogło ich powstrzymać i koga zaczęła być coraz bliżej. Kilkadziesiąt schrypniętych gardzieli zaryczało pieśń triumfu, w którą włączył się także Conan:

  

                        Wiosła naprzód, wściekłe psy!

                        Wiosłuj, choć ci pęka grzbiet!

                        Wiosłuj, choć już tracisz dech!

                        Wiosło pęknie albo ty!

  

                        Wiosłuj, aż ci pęknie skóra!

                        I płatami zejdzie z ciała!

                        Wiosłuj, póki żebra całe!

                        W nadziei na wory ze skarbami!

  

   Ponura szanta miała jeszcze więcej zwrotek, ale Conan przestał śpiewać, gdy powietrze przeszył donośny gwizd i rozległ się plusk wpadającego w wodę głazu. Z wysokiego pokładu statku handlowego zaczęły strzelać katapulty. Następny głaz uderzył tuż przed dziób pirackiej szalupy, zalewając przedni pokład gejzerami wody.

   Piraci zdawali się tego nie zauważać, nad falami wciąż rozbrzmiewała ich ponura pieśń:

  

                        Wiosłuj przez opary śmierci!

                        Tam gdzie gniją bracia twoi!

                        Tam gdzie smażą się i wędzą!

                        W piekle, gdzie i nas teraz pędzą!

  

   Następny pocisk trafił w cel. Olbrzymi kamień uderzył w burtę blisko rufy, łamiąc jedną z ław wioślarzy. To był cud, że żaden z ciasno stłoczonych tu piratów nie został zabity, tylko Atrox, młody pirat z Koth, zaklął ordynarnie, chwytając się za ramię skaleczone odłamkiem strzaskanego wiosła. Conan wydał kilka krótkich, donośnych rozkazów, które uspokoiły zamieszanie. Szalupa błyskawicznie wznowiła pościg, sunąc starym kursem. Ostrzał spowodował, że „Wiedźma” jeszcze zwiększyła szybkość. W tym szaleństwie był jednak rozsądek, piraci wiedzieli, że jeśli zbliżą się dostatecznie blisko ofiary, to katapulty będą bezużyteczne.

   Yorkin, jedyny oprócz Conana i Olivii członek załogi, który nie pracował przy wiosłach, wciągnął na maszt flagę Czerwonego Bractwa. W górze załopotała biała czaszka z dwoma czerwonymi szablami skrzyżowanymi na czarnym tle.

   Piraci wciąż wiosłowali ignorując pociski, chociaż niektóre z nich trafiały w cel. Jeden zabił pirata z Korynthu trafiając go w pierś, a inny zmiażdżył czaszkę Zagharowi, Shemicie. Żaden jednak nie uszkodził dna ani burty pod linią wody.

   — Zwolnić, wściekłe diabły! Nie potrzebuję wypatroszonych wraków, tylko silnych wojowników. Oszczędzajcie siły na walkę! — ryczał wściekle Conan, a kiedy jego słowa nie przyniosły efektu, przekazał ster Ivanosowi i pobiegł między wioślarzy, studząc co zacieklejszych uderzeniami potężnych pięści.

   Nieoczekiwanie bogowie przyszli piratom z pomocą. Wiatr, jakby spłoszony przekleństwami, ucichł raptownie. Żagle kogi znów zwisły bezwładnie. Piraci wydali okrzyk triumfu, teraz nic już nie mogło uratować ofiary. Łódź utrzymywała kurs na śródokręcie znacznie większego od niej statku handlowego. W ostatnim momencie, gdy niektórzy piraci porzucili już wiosła i zaczęli szykować haki abordażowe, na burcie kogi pojawili się łucznicy.

   Deszcz strzał spadł na piratów, ale ci nie przestali wiosłować. Zrzucili tylko zabitych lub ciężko rannych wioślarzy w dół, pomiędzy ławki.

   — Haki abordażowe na prawą burtę!!! Jephat, Juwala, na dziób! Olivia do kabiny! — grzmiał Conan.

   Korsarze zarzucili haki. Conan na rufie szarpnął linę, która przyciągnęła tył pirackiej szalupy do burty ofiary. Stykali się teraz prawie burta w burtę. Po licznych linach, którymi sczepione były statki, zaczęli wspinać się obłąkani żądzą zabijania piraci. Broń trzymali w zębach, niektórzy zostali strąceni przez zrozpaczonych obrońców, ale większość dotarła na pokład przeciwnika. Conan odcisnął dziki pocałunek na ustach wbiegającej do kabiny Olivii i skoczył, chwytając rękami linę. Jego ciężki miecz kołysał się na pasie, gdy barbarzyńca pokonywał przestrzeń dzielącą oba statki. Cała burta kogi roiła się od wspinających się na nią piratów. Obrona była słaba i niezdecydowana. Z pokładu dochodziły wrzaski piratów, szczęk broni i krzyki mordowanych.

   Kiedy Conan wysunął głowę nad burtę kogi, powietrze o włos od jego twarzy przeszyła włócznia trzymana przez jednego z obrońców.

   Każdy pozbawiony refleksu barbarzyńcy miałby już wbity grot w oko, Conan jednak zdołał się uchylić. Chwytając napastnika za rękę i wykorzystując jego impet, po prostu przerzucił go przez burtę. Teraz jednym susem przesadził krawędź statku i stanął na pokładzie z obnażonym mieczem w dłoni.

 

II

PIRACKIE PRAWO

  

   Śniady, potężnie umięśniony żołnierz w kolczudze i hełmie był pierwszym przeciwnikiem, który stanął na drodze Conana. Zaatakował Cymmerianina z niepohamowaną furią. Miecz przeciwnika był dużo dłuższy niż oręż barbarzyńcy, co zmusiło Conana do błyskawicznego skrócenia dystansu. Zwinny jak kot barbarzyńca uskoczył przed pierwszym cięciem, drugie przyjął na swój miecz i naparł na skrzyżowaną broń całą siłą swych potężnych mięśni. Przeciwnik, odepchnięty, stracił na moment równowagę i Conanowi udało się ciąć go w ramię, barwiąc krwią kolczugę żołnierza. Było to wszakże płytkie draśnięcie, bowiem atakujący nie stracił animuszu. Conan uderzył wściekle kilka razy, wciąż napotykając nieustępliwe ostrze. Walkę rozstrzygnął jeden z ciosów Conana wymierzony w głowę żołnierza. Miecz chybił wprawdzie celu, ale odciął przeciwnikowi ucho i zalał krwią jego szyję. Żołnierz zaklął szpetnie i zaatakował barbarzyńcę z jeszcze większą wściekłością. To go zgubiło. Dotąd uważny w obronie, teraz odsłonił się atakując. Taki błąd w walce z Conanem popełniało się tylko raz… Pchnięcie, które zadał Cymmerianin, przebiło kolczugę i jego miecz wbił się na trzy czwarte długości klingi w brzuch żołnierza.

   Conan ledwie miał czas wyszarpnąć broń z ciała powalonego żołnierza, gdy zaatakował go następny wróg, tym razem ciemnoskóry Iranistańczyk.

   Być może jego cios dosięgnąłby piersi zaskoczonego barbarzyńcy, gdyby nie śliski od krwi pokład, na którym napastnik stracił na moment równowagę. Ta krótka chwila zdecydowała o tym, że z myśliwego stał się ofiarą. Conan pozbawił go głowy jednym cięciem miecza. Dopiero teraz Cymmerianin miał chwilę, by rozejrzeć się naokoło. Jego piraci starli się z żołnierzami i żeglarzami, cały pokład przypominał rzeźnię. Już na pierwszy rzut oka Conan zauważył, że obrońcy nie są w stanie długo stawiać oporu rozjuszonym piratom. Nagle kątem oka barbarzyńca dostrzegł pocisk z katapulty mknący w jego kierunku. Odruchowo odskakując stwierdził, że jedna katapulta została odwrócona i właśnie zaczyna strzelać do atakujących piratów. Mniej szczęścia miał Ogelus — młody rozbójnik, który właśnie wskoczył na pokład za plecami swego kapitana. Przeznaczony dla Conana pocisk strącił go za burtę. Tymczasem Cymmerianin, odzyskawszy równowagę po szalonym uniku, rzucił się w kierunku człowieka, który obsługiwał katapultę, i powalił go ciosem miecza. Uderzył jednak płazem, tylko pozbawiając ofiarę przytomności. Ktoś, kto umiał obsługiwać katapultę, mógł się kiedyś przydać.

   Conan rozejrzał się w poszukiwaniu następnych przeciwników, ale walka miała się ku końcowi, choć i tak trwała dłużej niż przy większości dotychczasowych starć. Uzbrojeni żołnierze, rzadko spotykani na kupieckich statkach, drogo sprzedawali swe życie. Dopiero teraz ich obecność dotarła do świadomości Conana. Cóż za cenny towar, chroniony przez żołnierzy i katapulty, mógł przewozić ten statek?

   Ostatnia grupa obrońców skupiła się na rufie. Za plecami mieli drzwi nadbudówki prowadzącej pod pokład. Szykowali się do ostatecznej obrony. Grupa ta miała urozmaicony skład: kilku żeglarzy uzbrojonych w oszczepy, kordelasy, a nawet bosaki, jeden oficer, kilku bosonogich majtków i chłopców okrętowych, i dwóch bogato ubranych mężczyzn w turbanach na głowach. Ci ostatni byli niewątpliwie turańskimi arystokratami. Trzymali swe szable o rękojeściach wysadzonych klejnotami, jakby szykowali się do eleganckiego pojedynku o damę, a nie do krwawej walki, która mogła przynieść im tylko śmierć.

   Piraci osaczyli grupę niedobitków jak wilki zwierzynę, wiedzieli już, że statek jest zdobyty, ładunek ich, a ta garstka czeka tylko na dorżnięcie. Conan wiedząc, że jego ludzie za moment rozniosą na mieczach ostatnich obrońców, zawołał grzmiącym głosem:

   — Rzućcie broń i zdajcie się na prawo Krwawego Bractwa!

   — Tak, poddajcie się lub szybciej pójdziecie do piekła — zawtórował mu ponury głos Diccola.

   — Prawo?! — wykrzyknął z kpiną jeden z arystokratów. — Jak śmiecie mówić o prawie, łotry, jeżeli jedyne prawo w tym kraju, prawo Turanu i Jego Boskiego Majestatu cesarza Yildiza ściga was za wszystkie możliwe zbrodnie! — krzyczał machając swą kosztowną szablą.

   — Nie, nie, szlachetny Abdalu — zwrócił się do niego stojący obok oficer, słysząc groźny pomruk otaczających ich piratów. — Ci piraci mają swe prawa i zwyczaje, wie o tym każdy żeglarz. Być może ich kapitan przedstawi nam swoje warunki — tu spojrzał badawczo na Conana, który przepychał się właśnie na pokład rufowy.

   — Bzdura, Tibalek! Gdzie są spisane lub wyryte te ich słynne prawa, jeśli można spytać? Oni nie umieją nawet pisać, potrafią tylko kraść i podrzynać gardła. Jeśli o mnie chodzi — kontynuował szlachcic — zabrałbym jeszcze kilku ze sobą, zanim nas wyrżną.

   — Ha, chce walczyć! — zawołali piraci wietrząc krew. — Dalej, rozsiekać ich!

   — Nie!!! — zawołał Tibalek, stając między arystokratą a piratami. — Przypominam, że ja jestem właścicielem i kapitanem tego statku i na morzu komenda należy do mnie. Rozkazuję wysłuchać tych ludzi i nie gniewać ich więcej, więc milcz dla naszego wspólnego dobra — to rzekłszy cisnął swój miecz na pokład statku.

   Większość żeglarzy i majtków zrobiła to samo. Abdal zniżył tylko swoją broń i oczekiwał na dalszy rozwój wypadków.

   — To była mądra decyzja — rzekł Conan. — Tak jak powiedziałeś, mamy swoje prawo i zostaniecie osądzeni zgodnie z nim. Pokażcie nam, co przewozicie, a wasz los zostanie postanowiony…

   — Po co się cackać z tymi brudnymi wieprzami, zarżnijmy ich, bierzmy łupy i spalmy tę zgniłą krypę! — wrzasnął Punicos, wielki drab o ponurym spojrzeniu, przerywając Conanowi.

   — Tak jest! Punicos dobrze mówi!

   — Rabować, zabijać, palić! — krzyczeli inni. — Po co nam prawo, oni pierwsi strzelili do nas z katapulty!

   — Zabili Arkosa i Scorpho!

   — Odstrzelili głowę biednemu Zagharowi! — Diccolo jak zwykle podsycał niechęć załogi wobec Conana. Miecze zaczęły szczękać, zamieszanie robiło się coraz większe. Conan przeczuwając bliską jatkę ryknął wściekle:

   — Precz z mieczami, ujadające psy! Kto pierwszy złamie moje słowo, odpowie przede mną, jakiem Amra. Pamiętajcie o tym, kundle! — odczekał chwilę. — A co z zaciągami? — skierował uwagę piratów na inny temat. — Przydaliby się następcy zabitych wioślarzy.

   — Tak!! — krzyknęli chórem piraci. — Zaciągi, zabawmy się trochę! — Tłum cofnął się nieco od niedoszłych ofiar.

   — Kto z was chce wstąpić do Czerwonego Bractwa? — zaczęły wołać dzikie głosy. Przez tłum piratów przepchnął się Juwala, czarnoskóry Zembabwańczyk uznawany przez piratów sędzia we wszystkich pojedynkach i sporach.

   — Jeżeli jakikolwiek członek pokonanej załogi zechce wstąpić w szeregi Czerwonego Bractwa, żeglować jako wolny pirat i mieć sprawiedliwy udział w łupach, może to uczynić…” — wyrecytował Juwala z pamięci — „… musi wszakże własnoręcznie zabić swego poprzedniego pana lub wodza” — tu obrzucił uważnym spojrzeniem niedobitków. — „Jest to jedynym, ale niezmiennym warunkiem” — zakończył wygłaszanie prawa i zastygł w oczekiwaniu.

   — Co? — Tibalek był wzburzony. — Kapitanie, czy tak wygląda twoje słowo?

   — Tak — mruknął Conan. — Takie jest nasze prawo.

   Po tych słowach wszyscy żyjący członkowie załogi zaczęli się uważnie obserwować. W ich wzroku czaiła się niepewność, nieufność i desperacja. Nikt nie był pewny, czy ktoś nie kupi życia za cenę jego krwi.

   Abdal otworzył usta, aby zaprotestować, ale w tym momencie odezwał się brodaty Punicos:

   — Co ty na to, Hyrkańczyku? — słowa te były skierowane do jednego z bosonogich majtków. Mężczyzna ten wyróżniał się żółtym kolorem skóry i skośnymi oczami, które to cechy zdradzały w nim nomadę ze wschodnich stepów.

   Korsarz zbliżył się do niego.

   — Kim jesteś? Jeńcem wojennym? — rozciął mieczem jego koszulę. Pod tkaniną kryły się naznaczone różnymi bliznami plecy i ramiona. Były to bez wątpienia ślady bata.

   — Niewolnik?… Odpowiadaj! Jak cię zwą?

   Majtek odpowiedział niespodziewanie dumnym głosem:

   — Jestem Tamur, Tamur Laga, wódz szczepu Hraydu.

   Punicos zachichotał.

   — Nie wyglądasz na wielkiego wodza — zauważył złośliwie.

   — Zatem Tamur, czy jak cię tam zwą — odezwał się Conan. — Nie chcesz kupić swego życia i wolności za krew jednego z tych nadętych turańskich szlachciców?

   Punicos błyskawicznym, kocim susem skoczył w kierunku młodszego z dwóch, wciąż uzbrojonych szlachciców i wyrwał mu broń, zanim ten zdążył zareagować. Dwóch innych piratów równie sprawnie rozbroiło starszego Turańczyka. Był nim sprawiający od początku kłopoty Abdal, który teraz obrzucił piratów stekiem wyzwisk.

   Punicos wręczył ozdobną szablę Turańczyka młodemu majtkowi.

   — No, chłopie, obaj są twoi, jedno lub dwa pchnięcia i jesteś w naszej kompanii, twoje są wszystkie skarby mórz i słodkie życie pirata. To chyba uczciwe, mój szlachetny kapitanie — zwrócił się do Conana z lekką drwiną.

   Barbarzyńca uważnie obserwował tę scenę oparty o nadbudówkę.

   — Niech tak będzie — stwierdził. — Jeśli byli dobrzy dla swojej załogi, teraz nie mają się czego obawiać.

   Młody Hyrkańczyk zacisnął dłoń na rękojeści szabli. W milczeniu przenosił wzrok z Punicosa na wysoką postać Abdala i z powrotem. Turańczyk śmiało patrzył w oczy swemu przyszłemu zabójcy, w którym wciąż zmagały się strach przed śmiercią i wierność.

   — Co jest z tobą, Tamur. Ach, rozumiem… nie masz odwagi, by przelać szlachecką krew. — Punicos sięgnął po swój zakrzywiony jatagan. — To nie takie trudne, nauczę cię.

   W tym momencie Tamur podjął decyzję. Z przeraźliwym krzykiem uderzył! Ale nie Turańczyka wszakże, lecz stojącego przed nim pirata. Punicos popisał się wspaniałym refleksem. Jego jatagan z głośnym brzękiem przyjął desperacki cios majtka. Ich ostrza zderzyły się jeszcze kilka razy, ale pirat zdecydowanie górował nad swoim młodym przeciwnikiem, toteż walka nie była długa. Wkrótce na pokładzie leżało jeszcze jedno ciało. Krótkiemu pojedynkowi towarzyszyły entuzjastyczne krzyki piratów, które przerodziły się w owację na cześć Punicosa, gdy Tamur upadł.

   — On i tak nie byłby dobrym piratem — rzekł Punicos, obojętnie wycierając jatagan. — Stchórzył przed jednym łbem w turbanie. — Splunął pogardliwie. — A teraz — podniósł głos i zwrócił się do pozostałych jeńców, obserwujących z przerażeniem pojedynek — kto z was chce tę piękną szablę za zabicie swego dowódcy?

   — Aaarh!!! — kapitan Tibalek, zamiast dalszych protestów, wydał przejmujący jęk i osunął się na kolana, a następnie upadł na pokład. Zza jego pleców wysunął się inny majtek, niewysoki chłopiec o blond włosach i wyciągnął zakrwawiony sztylet z pleców leżącego.

   — Zrobiłem to! — krzyknął, skacząc jak szalony po pokładzie. — Hurra, jestem teraz piratem… i nie potrzeba mi szabli, wystarczy mi mój sztylet.

   Conan tylko rzucił okiem na jego twarz. Nowy „pirat” był bez wątpienia ograniczony umysłowo. Świadczyły o tym jego nieskoordynowane ruchy i grymasy twarzy.

   — Śmierć Tibalekowi, niech żyje Bractwo! — krzyczał dalej szaleniec.

   — Świetnie, chłopcze — piraci chwalili jego entuzjazm i przekrzykiwali się nawzajem, poklepując zabójcę po plecach.

   — To był świetny przykład dla reszty!

   — Pirat jak się patrzy!

   — Będzie z niego pociecha!

   — Albo pokarm dla ryb, ha, ha!

   — .Nie będę więcej dla niego harował ani brał od niego batów. Jestem teraz piratem! — chłopak wciąż machał nożem i nie ustawał w krzykach.

   — Śmierć Tibalekowi, też to powiem — następny majtek, wąsaty Turańczyk, wziął z rąk Juwali kosztowną szablę i dobił kapitana. — Jestem Iliak… z Krwawego Bractwa — dodał. Jego postępek wywołał zachwyt piratów.

   — Tak, Tibalek — zauważył cierpko Abdal. — Teraz wiesz, co to znaczy wchodzić w układy z mordercami.

   Jego słowa zginęły ogólnej wrzawie. Kolejni majtkowie podnosili z ziemi broń i masakrowali ciało kapitana.

   — Prawo! — ryczał Punicos, próbując przekrzyczeć wrzawę. — Nie może tak wielu przyłączyć się do Bractwa! Tniecie zimne zwłoki jednego kupca. Zabijcie żywych, jeśli chcecie być wśród nas!

   Juwala zaczerpnął oddech, aby wygłosić werdykt w tej sprawie, ale Conan odezwał się pierwszy:

   — Dosyć! Na dziś wystarczy mi pirackich praw — przepchnął się przez tłum w stronę jeńców. — Na dziś dość tej zabawy! — warknął rozglądając się w poszukiwaniu tych, którzy śmieliby się sprzeciwić. — Lepiej obejrzyjmy ładunek — wskazał mieczem wylot luku wiodącego do ładowni.

   — Ay! Łupy! — wrzasnęli piraci. — Zabić jeńców i dzielmy łupy! — Niektórzy przyskoczyli do pojmanych z kordelasami w dłoniach.

   — Precz! — rozkaz Conana był krótki i zatrzymał ich w miejscu. — Starczy zabijania, jeśli nie chcecie, abym ja to zrobił — potoczył wzrokiem po twarzach, gotowy w każdej chwili do przecięcia na pół tego, kto waży się na protest.

   Zapadła nagła cisza. Piraci przyglądali się potężnej sylwetce barbarzyńcy. Wiedzieli, co potrafi ich kapitan. Razem zdołaliby go pewnie pokonać, ale ilu trafiłoby przy okazji do piekła? Conan zwrócił się do Juwali:

   — Trzymaj więźniów pod strażą, dopóki nie podzielimy łupów.

   — Kapitanie — czarnoskóry pirat próbował załagodzić sytuację mówiąc spokojnym, cichym głosem: — Czy to nie jest jedzenie deseru przed obiadem? — uśmiechnął się do Conana łagodnie. — Wiemy, że nie zawsze przestrzegasz praw Krwawego Bractwa, ale obyczaj mówi, że świadków trzeba zabijać, aby uniknąć kłopotów. Możemy ich utopić, jeśli nie chcesz więcej trupów na pokładzie.

   — Nie zamierzam zabijać szlachetnie urodzonych — powiedział z naciskiem Conan. — Ich życie może przynieść nam więcej złota niż ładunek tej krypy. I tak część już straciliśmy. — Conan spojrzał na posiekane ciało Tibaleka, a potem na blade twarze pozostałych jeńców, którzy słysząc jego słowa zaczynali czuć nieśmiałą nadzieję, że może jednak ocalą życie. — Wypuśćmy ich za okupem — zakończył obojętnie.

   — Za okupem?! — Punicos wrzeszczał najgłośniej, przekrzykując protesty pozostałych piratów. — Na Bel Dagotha, to się nigdy wcześniej nie zdarzyło! Mogą potem opowiedzieć o nas wszystko!

   — Głupiec — skwitował Conan. — Nie można zdobyć prawdziwego bogactwa nie ryzykując. Jesteśmy Krwawym Bractwem dumnym ze swej sławy. Nie mam zamiaru zarzynać każdego świadka tylko dlatego, że drżycie przed turańską flotą. Niech żyją i rozgłaszają nasze czyny we wszystkich portach morza Vilayet!

   — Kapitanie Amra! — rzekł Juwala podniesionym głosem. — Chyba nie do końca poznałeś reguły pirackiego życia. Do tej pory jeśli zaginął kupiecki statek, to mógł paść ofiarą burzy lub zatonąć na rafach. Nikt nie mógł być pewien, że napadli go piraci. Sława, o jakiej mówisz — tu potrząsnął gniewnie głową — jest najgorszym wrogiem pirata. Wtedy nikt nie będzie miał wątpliwości, że jest to wina piratów, kupcy będą unikać naszych wód jak ognia, zaroi się tu za to od wojennych o...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.