[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CARD ORSON SCOTT

 

 

 

CZERWONY PROROK

 

(Piotr W. Cholewa)

UWAGI TŁUMACZA

 

W wiekach XVI-XVIII (a nawet później) istniał w krajach anglojęzycznych zwyczaj nadawania imion, które oznaczały coś, niezależnie od swej funkcji określania konkretnej osoby. W Polsce i krajach słowiańskich działo się podobnie (np. Bogumił, czyli Bogu miły), choć z czasem znaczenie imienia zostało zapomniane. Jednak w dobrych, prezbiteriańskich czy purytańskich rodzinach zasada ta obowiązywała jeszcze w czasie zasiedlania Ameryki, choć nie była regułą obowiązującą bez wyjątków (zdarzały się "zwykłe" imiona, jak choćby David, Alvin czy Eleanor). Tłumaczenie imion wydało mi się czynnością niezbyt rozsądną, ponieważ o ile w języku angielskim konwencja ta jest dość naturalna, to po polsku brzmiałoby to dziwacznie (choćby Armor-of-God Weaver stałby się czymś w rodzaju Tkacza-Boskiej-Zbroi, Wastenot Miller byłby Oszczędnym Młynarzem, albo - odwrotnie - Bogumił Kowalski Kowalem Bożej Miłości). Jednak, dla informacji czytelnika, podaję znaczenie imion głównych bohaterów powieści. Dodatkowo część nazwisk pochodziła od zawodów wykonywanych przez osoby te nazwiska noszące, co jest chyba regułą na całym świecie (np. wspomniany już Kowalski).

Podałem również tłumaczenie tych nazwisk, choć są w zasadzie oczywiste.

Armor-of-God - dosł. tarcza boża czy pancerz boży Calm - spokój Faith - wiara Ferryman - przewoźnik Guester - ktoś, kto przyjmuje gości; oberżysta Hickory - gatunek amerykańskiego orzecha, rodzaj leszczyny Makepeace - czyniący pokój Measure - umiar Miller - młynarz Smith - kowal Vigor - wigor Wastenot i Wantnot - imiona bliźniaków - tworzą razem przysłowie (Waste not, want not), odpowiadające w przybliżeniu polskiemu "oszczędnością i pracą ludzie się bogacą" (dosłownie: "kto nie marnuje, ten nie potrzebuje") Weaver - tkacz (zapewne przodkowie Armora-of-God Weavera zajmowali się tkactwem)

OD AUTORA

 

Opowieść ta rozgrywa się w Ameryce, której historia często jest podobna, a często zupełnie inna od naszej. Czytelnik nie powinien zakładać, że przedstawiony w książce portret bohatera, noszącego nazwisko postaci znanej z historii Ameryki, jest dokładnym portretem owej postaci. W szczególności należy zaznaczyć, że William Henry Harrison, znany w naszej historii z najkrótszego sprawowania urzędu prezydenta i niezapomnianego sloganu wyborczego "Tippecanoe i Tyler też", był w rzeczywistości osobą bardziej sympatyczną niż jego odpowiednik w tej powieści.

Dziękuję Carol Breakstone za wiedzę o Indianach, Beth Meacham za Ośmiokątny Kopiec i Krzemienny Grzbiet, Wayne Williamsowi za heroiczną cierpliwość oraz mojemu prapradziadkowi za opowieści ukryte w fabule tej książki.

Jak zwykle w mojej pracy, Kristine A. Card wpłynęła i udoskonaliła każdą stronę tej książki.

ROZDZIAŁ 1 - HOOCH

 

Niewiele łodzi spływało w tych dniach po Hio. W każdym razie niewiele takich, co wiozły pionierów, ich rodziny, narzędzia, meble, nasiona i parę prosiaków na początek przyszłego stada. Wystarczyło kilka płonących strzał i plemię Czerwonych niosło pęk wpół spalonych skalpów na sprzedaż Francuzom w Detroit.

Ale Hooch Palmer nie miał takich kłopotów. Wszyscy Czerwoni wiedzieli, jak wygląda jego łódź, wysoko załadowana beczułkami. Na ogół słychać w nich było chlupot whisky, co jest chyba jedyną muzyką, jaką Czerwoni potrafią zrozumieć. Ale w samym środku wielkiego stosu antałków znajdował się jeden, który nie chlupotał. Był pełen prochu i miał umocowany lont.

Czemu miał służyć ten proch? Płynęli na przykład z prądem, drągami kierując łodzią na zakręcie, kiedy nagle zjawiało się pół tuzina kanoe pełnych wymalowanych Czerwonych z rodzaju Kicky-Poo. Albo widzieli nad brzegiem ognisko, a diabły Shaw-Nee tańczyły dookoła ze strzałami gotowymi do podpalenia.

Dla większości ludzi oznaczało to, że czas się modlić, walczyć i ginąć. Ale nie dla Hoocha. Z pochodnią w jednej ręce i lontem w drugiej, stawał na samym środku łodzi i krzyczał:

- Wysadzić whisky! Wysadzić whisky!

Co prawda Czerwoni rzadko znali angielski, ale wszyscy wiedzieli, co oznacza "wysadzić" i "whisky". I zamiast zasypywać krypę deszczem strzał albo ją atakować, kanoe wyprzedzały Hoocha, płynąc przy brzegu.

- Carthage City! - krzyczeli Czerwoni.

A Hooch wrzeszczał:

- Zgadza się!

I kanoe pędziły po Hio do miejsca, gdzie wkrótce będą sprzedawać alkohol.

Naturalnie, jeśli dla chłopców przy drągach była to pierwsza wyprawa w dół rzeki, nie wiedzieli tego wszystkiego, co wiedział Hooch Palmer. I prawie robili w portki na widok Czerwonych z płonącymi strzałami. A kiedy Hooch sięgał pochodnią do lontu, chcieli skakać za burtę. Hooch śmiał się z nich.

- Chłopaki, nie macie pojęcia o Czerwonych i whisky - mówił. - Taki zrobiłby wszystko, żeby nawet kropla z zawartości tych beczułek nie spłynęła do Hio. Bez namysłu zabiliby własną matkę, gdyby stanęła między nimi a beczułką. Ale nas nie tkną, póki mam proch i mogę go podpalić, jak tylko któryś mnie zaczepi.

Chłopcy zastanawiali się często, czy Hooch naprawdę by wysadził całą łódź, załogę i w ogóle. Otóż zrobiłby to. Nie był myślicielem i nie marnował czasu na rozważania o śmierci, tamtym świecie czy innych podobnych problemach filozoficznych. Postanowił za to, że umierając zadba, żeby nie ginąć w samotności. Nie chciał też, żeby ten, co go zabije, miał z tego jakąś korzyść. Jakąkolwiek. A już zwłaszcza wpółpijany, tchórzliwy i podstępny Czerwony z nożem do skalpowania.

A najlepsze było, że Hooch wcale nie potrzebował pochodni ani lontu. Wcale. Prawdę mówiąc, lont nie sięgał nawet do wnętrza beczułki - Hooch nie chciał ryzykować przypadkowego wybuchu. Nie; gdyby zechciał wysadzić swoją krypę, wystarczyłoby, żeby usiadł i chwilę o tym pomyślał. I zaraz cały proch zacząłby się podgrzewać jak należy, może wypłynęłaby smużka dymu, a potem bum! wybuchłoby wszystko.

Tak jest. Stary Hooch był iskrą. Pewnie, niektórzy twierdzą, że nie ma żadnych iskier. A na dowód pytają:

- A czy ty sam spotkałeś kiedy iskrę albo znałeś kogoś, kto spotkał?

Ale to żaden dowód. Ponieważ kiedy już ktoś jest iskrą, nie rozpowiada o tym naokoło, prawda? Usługi iskry nie są szczególnie poszukiwane, za łatwo jest użyć krzemienia i żelaza czy nawet tych alchemicznych zapałek. Nie. Iskra nabiera wartości tylko wtedy, kiedy trzeba rozpalić ogień z daleka, a ludzie chcą tego jedynie wówczas, kiedy chodzi o zły ogień: żeby komuś zaszkodzić albo spalić budynek. A jeśli ktoś świadczy takie usługi, nie wywiesza zwykle szyldów "Iskra do wynajęcia" czy czegoś w tym rodzaju.

Co najgorsze, kiedy już się rozniesie, że ktoś jest iskrą, zrzucają na niego winę za każdy najmniejszy pożar. Synowie jakiegoś farmera chowają się w stodole, żeby palić fajkę - i stodołę niszczy ogień. Czy któryś z chłopców powie:

- Tak, tato, to przeze mnie. Nie. Powie:

- Na pewno jakiś iskra podłożył ogień, tato.

A potem zaczynają szukać tej iskry, wygodnego kozła ofiarnego. Nie, Hooch nie był durniem. Nie mówił nikomu, że może swoimi myślami podgrzewać i podpalać.

Był jeszcze jeden powód, dla którego Hooch nieczęsto wykorzystywał swój talent iskry. Powód tak sekretny, że Hooch sam właściwie o nim nie wiedział. Rzecz w tym, że ogień go przerażał. Niektórzy ludzie boją się wody, i wyruszają na morze; niektórzy boją się śmierci, i zostają grabarzami; inni jeszcze boją się Boga, i są kaznodziejami. A Hooch bał się ognia, bał się jak niczego innego na świecie, i dlatego ogień zawsze go pociągał, choć budził kurcze żołądka. Ale kiedy Hooch sam miał podłożyć ogień, wtedy cofał się, zwlekał, szukał pretekstów, żeby wcale tego nie robić. Miał talent, lecz bardzo niechętnie z niego korzystał.

Ale zrobiłby to. Zanim jakiś Czerwony drogą mordu zdobyłby całą tę whisky, Hooch wysadziłby proch, siebie, swoich chłopców i ładunek. Może i boi się ognia, ale bez trudu przezwycięży strach, jeśli tylko będzie odpowiednio wściekły.

Dobrze się zatem składało, że Czerwoni tak lubili alkohol i nie chcieli zmarnować ani kropli. Ani jedno kanoe nie podpłynęło za blisko, ani jedna strzała nie świsnęła w powietrzu, żeby stuknąć o drewno. Hooch ze swoimi beczkami, beczułkami i antałkami spływał wodą spokojnie jak nikt, wprost do Carthage City. Takim pompatycznym imieniem nazwał gubernator Harrison palisadę z setką żołnierzy w środku, wystawioną dokładnie tam, gdzie Mała My-Ammy spotyka się z Hio. I proszę, już prawie pięćdziesiąt kominów dymi wokół palisady, co oznacza, że Carthage City osiągnęło niemal wielkość wioski.

Słyszał, jak krzyczą, zanim jeszcze zobaczyli go z nabrzeża. To z pewnością Czerwoni, którzy połowę życia spędzali na brzegu, czekając, kiedy przypłynie krypa z whisky. A Hooch wiedział, że tym razem są szczególnie spragnieni. Widział, jak w Fort Dekane pieniądze przechodzą z rąk do rąk, gdy zatrzymują się tam inni handlarze. Carthage City jest już pewnie suche jak bycze wymię. I oto zjawia się Hooch z krypą wyładowaną bardziej niż kiedykolwiek widzieli. I tym razem dobrze mu zapłacą, to pewne.

Bill Harrison może się puszyć jak paw, zadzierać nosa i nazywać się gubernatorem, chociaż nikt go nie wybrał ani nikt nie wyznaczył prócz jego własnej chęci... Ale trzeba mu przyznać, zna się na interesach. Ustawił tych chłopców w eleganckich mundurach szeregiem na nabrzeżu, równo aż miło popatrzeć. Mieli nabite muszkiety i byli gotowi zastrzelić każdego Czerwonego, który zrobiłby chociaż jeden krok w stronę brzegu. I nie była to czysta formalność - Czerwoni byli spragnieni jak nigdy. Hooch dostrzegł to od razu. Nie podskakiwali jak dzieci, ma się rozumieć, tylko stali tam, stali i patrzyli, wcale się nie kryjąc, nie dbając o to, kto ich może zobaczyć, półnadzy, jak zawsze latem. Stali tak pokornie, gotowi kłaniać się i czołgać, błagać i żebrać, powtarzać: panie Hooch, jedna beczułka za trzydzieści skór jelenich, tak, to będzie cudowne, cudowne, panie Hooch, jeden kubek whisky za te dziesięć skórek piżmowców.

- Hiiha! - wrzasnął Hooch.

Chłopcy od drągów spojrzeli na niego jak na szaleńca, bo nigdy nie widzieli, jak wyglądali ci Czerwoni dawniej, zanim jeszcze gubernator Harrison wystawił tu fort. Wtedy nie zniżali się, żeby spojrzeć na Białego, człowiek musiał wczołgiwać się do ich lepianek, dusić się od dymu i wilgoci, siedzieć, pokazywać jakieś znaki i gadać w tym ich bełkocie, żeby pozwolili mu handlować. A potem Czerwoni stali dookoła z łukami i włóczniami, a człowiek się trząsł, żeby przypadkiem nie doszli do wniosku, że jego skalp wart jest więcej niż towar.

Teraz już nie. Teraz nie mieli u siebie ani jednej sztuki broni. Teraz tylko wywieszali języki, czekając na alkohol. I będą pić i pić, i pić, i pić, i pić, aż hiiha! padną trupem, zanim skończą z piciem, a to najlepsze, najlepsze, co może się zdarzyć. Dobry Czerwony to wyłącznie martwy Czerwony, Hooch zawsze to powtarzał. A on i Bill Harrison wprowadzili takie porządki, że Czerwoni zdychali od whisky w dobrym tempie, w dodatku płacąc za ten przywilej.

Dlatego cumując do nabrzeża w Carthage City, Hooch był zadowolony jak mało kto. Sierżant zasalutował mu nawet, patrzcie tylko! Całkiem inaczej, niż traktowali go szeryfowie Stanów Zjednoczonych jeszcze w Suskwahenny. Zachowywali się tak, jakby był gnojem zeskrobanym z deski w wychodku. Tutaj, w nowym kraju, do ludzi wolnego ducha, takich jak on, wszyscy odnosili się jak do dżentelmenów. Bardzo to Hoochowi odpowiadało. Niech sobie ci pionierzy ze swoimi brzydkimi żonami i chudymi bachorami rąbią drzewa i grzebią się w ziemi, niech hodują kukurydzę i świnie, żeby przeżyć. To nie dla Hoocha. Przybędzie tam o wiele, wiele później, kiedy pola będą już zasiane i piękne, a domy staną w równych rządkach wzdłuż ulic. Wtedy wyjmie swoje pieniądze i kupi sobie największy dom w mieście, wtedy bankier zejdzie z chodnika w błoto, żeby zrobić mu przejście, a burmistrz będzie się do niego zwracał "szanowny panie". A może Hooch sam się zdecyduje zostać burmistrzem...

To oznaczał salut sierżanta. Przepowiadał przyszłość Hoocha.

Hooch zszedł na brzeg.

- Rozładujemy tutaj, panie Hooch - powiedział sierżant.

- Mam listę przewozową - odparł Hooch. - Więc niech twoi chłopcy nie próbują czegoś ściągnąć. Chociaż, sam nie wiem skąd, jest tam chyba beczułka dobrej żytniej whisky, której jakoś nie policzyliśmy. Założę się, że nikt nie zauważy jej zniknięcia.

- Będziemy bardzo ostrożni, proszę pana - zapewnił sierżant, ale uśmiechał się tak szeroko, że pokazywał tylne zęby.

Hooch wiedział, że sierżant znajdzie jakiś sposób, żeby zachować dla siebie większą część tej dodatkowej beczułki. Jeśli jest głupi, po trochu sprzeda tę whisky Czerwonym. Nie wzbogaci się na połowie beczułki. Nie, jeśli sierżant jest sprytny, podzieli się swoją połową - szklaneczka po szklaneczce - z oficerami, którzy mogą dać mu awans. A po pewnym czasie ten sierżant nie będzie już wychodził na brzeg przyjmować krypy. O nie, będzie siedział w kwaterach oficerskich, z piękną żoną w sypialni i dobrą stalową szablą u boku.

Hooch nigdy by tego sierżantowi nie powiedział. Uważał, że jak ktoś nie ma dość rozumu, żeby robić co należy, to tłumaczenie nie pomoże. A jeśli ma dość rozumu, nie potrzebuje, żeby mu handlarz whisky mówił, co powinien robić.

- Gubernator Harrison chce pana widzieć - oznajmił sierżant.

- A ja chcę widzieć jego - odparł Hooch. - Ale najpierw muszę się wykąpać, ogolić i przebrać.

- Gubernator mówił, żeby się pan zatrzymał w starej rezydencji.

- Starej? - powtórzył Hooch.

Harrison ledwie cztery lata temu wybudował oficjalną rezydencję. Istniał tylko jeden powód, żeby tak prędko wznosić nową. - Czyżby gubernator Bill znalazł sobie żonę?

- Tak jest. Śliczną jak obrazek i dopiero piętnastoletnią. Pochodzi z Manhattanu, więc nie bardzo mówi po angielsku. A nawet kiedy mówi, nie przypomina to angielskiego.

Hoochowi to nie przeszkadzało. Dobrze znał holenderski, prawie tak dobrze jak angielski i o wiele lepiej niż mowę Shaw-Nee. Bez trudu zaprzyjaźni się z żoną Harrisona. Zastanowił się nawet... ale nie, nie należy odbijać kobiety innemu mężczyźnie. Hooch nierzadko miał na to ochotę, ale wiedział, że kiedy człowiek już raz wejdzie na taką ścieżkę, sprawy straszliwie się komplikują. Poza tym nie potrzebował białej kobiety. Dookoła było dosyć spragnionych squaw.

Skoro Bill Harrison ma już drugą żonę, ciekawe czy sprowadzi tutaj swoje dzieci. Hooch nie wiedział, jak duzi są chłopcy, ale dość duzi, żeby spodobało im się życie na pograniczu. Mimo to Hooch miał niejasne wrażenie, że lepiej byłoby dla nich, gdyby zostali w Filadelfii, ze swoją ciotką. Nie dlatego, że nie powinni mieszkać w dzikim kraju, ale dlatego, że nie powinni mieszkać za blisko ojca. Hooch lubił Billa Harrisona, nie można powiedzieć, ale nie wybrałby go na idealnego opiekuna dla dzieci, nawet dla jego własnych dzieci.

Przystanął przed bramą w palisadzie. Musiał przyznać, że robiła wrażenie. Obok typowych heksów i amuletów, które miały strzec przed nieprzyjaciółmi, ogniem i tak dalej, gubernator Bill przybił tu tablicę szeroką jak sama brama. Wielkimi literami napisał na niej:

CARTHAGE CITY

 

i mniejszymi, niżej:

STOLICA STANU WOBBISH

 

Właśnie czegoś takiego można było się po Billu spodziewać. W pewien sposób wierzył, że ta tablica jest potężniejsza niż wszystkie heksy. Jako iskra Hooch wiedział, że na przykład heks chroniący przed pożarem nie przeszkodziłby mu, a tylko utrudnił rozpalenie ognia w pobliżu. Gdyby jednak rozniecił solidny płomień gdzie indziej, heks spłonąłby jak wszystko inne. Ale tablica nazywająca Wobbish stanem, a Carthage jego stolicą... No cóż, mogła posiadać jakąś moc, władzę nad myślami ludzi. Jeśli powtarza się coś dostatecznie często, ludzie zaczynają wierzyć, że to prawda, a wkrótce potem staje się to prawdą. Oczywiście, nie coś w rodzaju "Dziś w nocy księżyc się zatrzyma i zawróci na niebie", ponieważ żeby to się udało, księżyc musiałby słyszeć te słowa. Ale jeśli powiedzieć: "Ta dziewczyna jest łatwa" albo "Tamten człowiek to złodziej", nie ma znaczenia, czy osoba, o której mowa, uwierzy w to czy nie. Wszyscy inni uwierzą i zaczną ją traktować, jakby to była prawda. Hooch uznał zatem, że kiedy dostatecznie wielu ludzi zobaczy tablicę nazywającą Carthage stolicą stanu Wobbish, pewnego dnia słowo stanie się ciałem.

Rzecz w tym, że Hoocha wcale nie obchodziło, czy gubernatorem zostanie Harrison i założy swoją stolicę w Carthage City, czy ten abstynent, zarozumiały i cnotliwy Armor-of-God Weaver założy jako gubernator stolicę w Vigor Kościele, na północy, gdzie strumień Chybotliwego Kanoe wpada do Wobbish. Niech ci dwaj wojują ze sobą; którykolwiek zwycięży, Hooch zamierzał być człowiekiem bogatym i robić to, co mu się spodoba. A jeśli nie, cała okolica stanie w płomieniach. Gdyby Hooch przegrał kiedyś z kretesem, dopilnowałby, żeby nikt inny nie zyskał. Kiedy iskra nie ma już żadnej nadziei, wciąż jeszcze może wyrównać rachunki. To jedyny pożytek z bycia iskrą.

Oczywiście, jako iskra dbał zawsze, żeby mieć gorącą wodę do kąpieli, czyli talent dawał jednak jakieś korzyści. Przyjemnie było zejść z krypy i wrócić do cywilizowanego życia. Czyste ubranie już czekało i miło w końcu zgolić z brody ten kłujący zarost. Nie wspominając o tym, że kąpiącej go squaw naprawdę zależało na dodatkowej porcji whisky. Gdyby Harrison nie przysłał żołnierza, który stukał do drzwi i wołał, żeby się spieszyć, Hooch mógłby od razu odebrać pierwszą ratę jej towaru. Zamiast tego wytarł się i ubrał.

Była naprawdę zmartwiona, kiedy ruszył do drzwi.

- Ty wrócić? - zapytała.

- Pewnie, że wrócę - obiecał. - I przyniosę ze sobą beczułkę.

- Byle przed zmrokiem - poprosiła.

- Może tak, a może i nie. Co za różnica?

- Po zmroku wszyscy czerwoni jak ja, poza fortem.

- Ach tak... - mruknął Hooch. - Dobrze, spróbuję wrócić przed zmrokiem. A jeśli nie, będę o tobie pamiętał. Mogę zapomnieć twoją twarz, ale zapamiętam ręce. To była bardzo przyjemna kąpiel.

Uśmiechnęła się groteskową imitacją prawdziwego uśmiechu. Hooch nie mógł zrozumieć, dlaczego Czerwoni już dawno nie wymarli, skoro ich squaw są takie brzydkie. Ale jeśli człowiek trochę przymknie oczy, sąuaw zupełnie wystarczy, póki się nie wróci do normalnych kobiet.

Harrison zbudował nie tylko nową rezydencję. Dodał też spory kawałek palisady, tak że fort urósł prawie dwukrotnie.

A wzdłuż całej palisady biegł solidny parapet. Harrison był gotów do wojny. Hooch zaniepokoił się nie na żarty. W czasie wojny handel whisky nie szedł zbyt dobrze. Czerwoni, którzy walczyli w bitwach, nie byli tymi, którzy pili alkohol. Hooch tak często widywał ten drugi ich rodzaj, że prawie zapomniał o istnieniu pierwszego. Zauważył też działo. Nie, dwa działa. Stanowczo wyglądało to groźnie.

Harrison nie urządził sobie biura w rezydencji. Mieściło się w innym, całkiem nowym budynku sztabowym. Gabinet Harrisona zajmował południowo-zachodni róg, gdzie jest najwięcej światła. Hooch zauważył, że - oprócz zwykłego oddziału żołnierzy na warcie i grupy zajętych papierami oficerów - w budynku sztabu siedzi albo leży kilku Czerwonych. Oczywiście, to oswojeni Czerwoni Harrisona - zawsze trzymał paru pod ręką.

Tyle że było ich tu więcej niż zwykle, a Hooch rozpoznał tylko Lollę-Wossiky. Ten jednooki Shaw-Nee był najbardziej zapitym Czerwonym, który jeszcze nie umarł. Nawet inni Czerwoni nabijali się z niego, takim był pijakiem. Prawdziwa szmata.

Najzabawniejsze, że to Harrison osobiście zastrzelił ojca Lolli-Wossiky - jakieś piętnaście lat temu, kiedy Lolla-Wossiky był całkiem mały, stał obok i patrzył. Harrison opowiadał o tym czasem przy Lolli-Wossiky, a jednooki pijak tylko kiwał głową, śmiał się, szczerzył zęby i zachowywał tak, jakby nie miał krzty rozumu ani ludzkiej godności. Hooch w życiu nie widział gorszego, obrzydliwszego Czerwonego. Nie obchodziła go nawet zemsta za śmierć ojca, byle tylko dostał swoją whisky. Nie, Hooch wcale się nie zdziwił, że Lolla-Wossiky leży na podłodze przed gabinetem Harrisona, tak że za każdym razem otwierane drzwi walą go prosto w tyłek. Niesamowite, ale nawet teraz, kiedy od czterech miesięcy nikt nie dowoził do Carthage City whisky, Lolla-Wossiky potrafił się jakoś zaprawić. Zobaczył wchodzącego Hoocha, uniósł się na łokciu, pomachał ręką i bez słowa zwalił się na podłogę.

Chustka zsunęła mu się z głowy, odsłaniając pusty oczodół z zapadniętą powieką. Hooch miał uczucie, że to puste oko go obserwuje. Nie lubił tego uczucia. Nie lubił Lolli-Wossiky. Harrison chętnie trzymał przy sobie takie nędzne kreatury - prawem kontrastu lepiej się prezentował we własnych oczach, zgadywał Hooch. Ale Hooch nie lubił patrzeć na tak godne pogardy egzemplarze człowieczeństwa. Dlaczego Lolla-Wossiky jeszcze nie umarł?

Oderwał wzrok od pijanego jednookiego Czerwonego i miał właśnie otworzyć drzwi do gabinetu Harrisona, gdy spojrzał w oczy innego człowieka. Śmieszne: przez moment miał wrażenie, że to znów Lolla-Wossiky... Tak byli podobni. Tylko że to był Lolla-Wossiky z dwoma oczami i wcale nie pijany, o nie. Ten Czerwony musiał mieć jakieś sześć stóp od pięt po skalp, kiedy tak opierał się o ścianę; na wygolonej głowie pozostał jeden kosmyk włosów; nosił czyste ubranie. Stał prosto, jak żołnierz na baczność, i nawet nie spojrzał na Hoocha. Wpatrywał się w przestrzeń. A jednak Hooch wiedział, że chociaż ten chłopak na nic nie patrzy, widzi wszystko. Już bardzo dawno nie spotkał Czerwonego, który by tak wyglądał: taki zimny i opanowany.

Niebezpieczny, niebezpieczny... Czyżby Harrison stawał się nieostrożny? Skoro do własnego sztabu wpuszczał Czerwonego z takimi oczami? Z królewską postawą i rękami tak silnymi, że potrafiłyby chyba napiąć łuk z pnia sześcioletniego dębu? Lolla-Wossiky był obrzydliwy aż do mdłości. A ten Czerwony, taki do niego podobny, był jego przeciwieństwem. I zamiast budzić mdłości, rozwścieczył Hoocha. Jak śmie zachowywać się tak dumnie i wyzywająco, jakby myślał, że jest wart tyle samo, co Biały? Nie, więcej: jakby sądził, że jest lepszy. Tak właśnie wyglądał.

I wtedy Hooch uświadomił sobie, że stoi z ręką na gałce drzwi i gapi się na Czerwonego. Czyżby tak długo się nie ruszał? Nie powinien ludziom pokazywać, jak bardzo zaniepokoił go ten dzikus.

Otworzył drzwi i wszedł do środka.

Ale nie mówił o Czerwonych, o nie, to na nic. Po co Harrison ma wiedzieć, że jeden dumny Shaw-Nee przestraszył i rozzłościł Hoocha? Bo oto za wielkim biurkiem, niczym Bóg na swym tronie, siedział sam gubernator Bill. Hooch zrozumiał, że wiele się tu zmieniło. Nie tylko to, że fort urósł - urosła też próżność Billa Harrisona. A jeśli Hooch ma zarobić tyle, ile się spodziewał po tej wyprawie, musi się postarać, żeby gubernator Bill zszedł o szczebel czy dwa niżej. Wtedy będą rozmawiać jak równy z równym, nie jak gubernator i handlarz.

- Widziałem twoje działa - oznajmił Hooch, nie mówiąc nawet "dzień dobry". - Po co ta artyleria: na Francuzów z Detroit, Hiszpanów z Florydy, czy na Czerwonych?

- Nieważne, kto kupuje skalpy, i tak zawsze chodzi o Czerwonych - odparł Harrison. - Ale siadaj, Hooch, odpocznij. Kiedy drzwi są zamknięte, nie musimy dbać o te ceremonie.

O tak, gubernator Bill, jak każdy polityk, lubił takie gierki. Przekonać człowieka, że robi mu łaskę, pozwalając siedzieć w swoim towarzystwie, pochlebić mu, żeby czuł się jak prawdziwy kumpel, a potem obrobić kieszenie. No cóż, pomyślał Hooch, ja też znam parę zagrywek i jeszcze zobaczymy, czyje będzie na wierzchu.

Usiadł i oparł nogi o biurko gubernatora. Wyjął kawałek tytoniu i wsunął sobie pod policzek. Zauważył, że Bill drgnął lekko. Pewny znak, że żona zmusiła go do zerwania z męskimi nałogami.

- Poczęstujesz się? - zapytał Hooch.

Całą minutę trwało, zanim Harrison przyznał, że nie chce.

- Rzuciłem to - wyznał z żalem.

A zatem Harrison nadal tęsknił za kawalerskim życiem. Hooch ucieszył się. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia i będzie można wyprowadzić gubernatora z równowagi.

- Słyszałem, że sprowadziłeś sobie z Manhattanu białą grzałkę do łóżka.

Udało się - Harrison poczerwieniał.

- Ożeniłem się z damą z Nowego Amsterdamu - oznajmił.

Głos miał spokojny i lodowaty. Na Hoochu nie zrobił wrażenia. Właśnie to chciał osiągnąć.

- Żona - zawołał. - A niech mnie! Przepraszam, gubernatorze, ale słyszałem co innego. Musisz mi wybaczyć, ale wiem tyle, ile ludzie powiedzą.

- Ludzie?

- Nie, naprawdę się nie przejmuj. Wiesz, jak plotkują żołnierze. Wstyd mi, że w ogóle ich słuchałem. No cóż, pamięć pierwszej żony przez tyle lat była dla ciebie święta... Gdybym rzeczywiście był ci przyjacielem, odgadłbym, że kobieta, którą wprowadzisz do swojego domu, będzie damą i prawnie poślubioną małżonką.

- Chcę tylko wiedzieć - oświadczył Harrison - kto ci powiedział, że jest kimś innym?

- Nie, Bill. To tylko żołnierskie gadanie. Nie chcę, żeby ktoś miał przeze mnie kłopoty tylko dlatego, że nie umie trzymać języka za zębami. Na miłość boską, właśnie przywiozłem transport. Nie będziesz miał do nich pretensji o to, co mówią, kiedy myślą tylko o whisky. Nie, poczęstuj się tytoniem i pamiętaj, że twoi chłopcy przepadają za tobą.

Harrison nabrał tytoniu z podsuniętego kapciucha i wsunął sobie do ust.

- Wiem, Hooch. Wcale się nimi nie przejmuję.

Ale Hooch wiedział, że Harrison się przejmuje. Jest tak wściekły, że nie potrafi nawet prosto splunąć, co wykazał, nie trafiając do spluwaczki. Spluwaczki, jak zauważył Hooch, lśniącej czystością. Czyżby oprócz Hoocha nikt tutaj nie pluł?

- Cywilizujesz się - stwierdził Hooch. - Jeszcze trochę, a będziesz miał koronkowe firanki.

- Mam je - oświadczył Harrison. - W domu.

- I małe porcelanowe nocniki?

- Hooch, masz umysł węża i gębę wieprza.

- Dlatego tak mnie lubisz, Bill. Bo sam masz umysł wieprza i gębę węża.

- I nie zapominaj o tym - rzucił Harrison. - Pamiętaj, że potrafię ukąsić, ukąsić mocno i jadowicie. Pamiętaj, zanim znowu zaczniesz te swoje gierki.

- Gierki? - wykrzyknął oburzony Hooch. - O co ty mnie oskarżasz, Billu Harrisonie?

- Oskarżam cię, że whisky nie docierała do nas przez cztery miesiące. Musiałem powiesić trzech Czerwonych, którzy włamali się do wojskowych magazynów. Nawet moi żołnierze nie wytrzymywali.

- Ja? Dostarczyłem tu whisky najszybciej, jak tylko zdołałem.

Harrison uśmiechnął się tylko.

Na twarzy Hoocha zagościł wyraz bolesnej obrazy - była to jedna z jego najlepszych min, w dodatku częściowo szczera. Gdyby ktoś z handlarzy whisky miał choć szczyptę rozumu, mimo wszelkich wysiłków Hoocha znalazłby drogę w dół rzeki. To przecież nie wina Hoocha, że jest najsprytniejszym, najzłośliwszym, najwredniejszym i najbardziej chytrym śmierdzielem w tym fachu, i tak niezbyt czystym i niezbyt uczciwym.

Wyraz urażonej niewinności na twarzy Hoocha trwał dłużej niż uśmiech Harrisona. Handlarz domyślał się, że tak będzie.

- Posłuchaj, Hooch - zaczai Harrison.

- Może lepiej zwracaj się do mnie: pan Ulysses Palmer. Tylko przyjaciele wołają do mnie Hooch.

Ale Harrison nie złapał przynęty i nie zaczął zapewniać o swojej nie gasnącej przyjaźni.

- P...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.