[ Pobierz całość w formacie PDF ]

PATRICIA CABOT

MARKIZ

Tytuł oryginału A LITTLE SCANDAL

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Benjamina

CZĘŚĆ PIERWSZA1

Londyn, kwiecień 1870

Nie jadę. - Dziewczyna wiła się w uścisku starszego od niej mężczyzny. - Mówiłam ci już. Puść mnie!

Był już zmęczony przekonywaniem jej. Czasami wydawało mu się, że jedyne, czym zajmował się przez ostatnie siedemnaś­cie lat, to przekonywanie i kłócenie się z nią.

- Jedziesz - oświadczył tak groźnie, że stojący obok powozu lokaj wyprostował się i kierował wzrok wszędzie, byle nie w stronę pracodawcy.

- Nie jadę! - krzyknęła ponownie starając się wyszarpnąć nadgarstek z silnych męskich dłoni. - Powiedziałam, żebyś mnie puścił.

Mężczyzna westchnął. A więc w taki sposób miało się to potoczyć. No cóż, powinien był przewidzieć. Wszystko na to przecież wskazywało. Przed godziną wiązał przed lustrem na nowo fular. Duncan był doskonałym lokajem, to prawda, ale starzał się, stawał zupełnie niepodatny na subtelne zmiany w męskiej modzie, które zresztą niezmiernie go irytowały. Fular chlebodawcy wciąż wiązał tak, jak robił to od ponad dwudziestu lat, zmuszając tym samym Burke'a do wiązania go po kryjomu na nowo. Gdy właśnie to robił godzinę temu. do salonu całkowicie bez zapowiedzi wpadła panna Pitt, naj­wyraźniej silnie poruszona.

- Mój panie! - zawołała starsza pani. Po jej okrągłych policzkach spływały strumienie łez. - Ona jest niemożliwa! Niemożliwa, słyszy pan? Od nikogo, powtarzam, od nikogo nie można oczekiwać, że pogodzi się z tak obraźliwym za­chowaniem... - Przycisnęła trzęsącą się dłoń do ust i opuściła pomieszczenie.

Burke nie miał całkowitej pewności, ale wyglądało na to, że panna Pitt właśnie złożyła wymówienie. Z westchnieniem dokończył wiązanie fularu. Teraz już nie było potrzeby, żeby świetnie wyglądał. Tego wieczoru nie będzie, jak wcześniej planował, cieszył się towarzystwem niezrównanej Sary Woodhart. Nie, będzie musiał zastąpić pannę Pitt i towarzyszyć Isabel na balu kotylionowym u lady Peagrove.

Niech to wszyscy diabli!

A teraz to wijące się w jego uścisku bezczelne dziewczynisko próbowało go ugryźć - tak, ugryźć - żeby tylko się uwolnić. Miał szczerą nadzieję, że nie widział tego żaden z sąsiadów. Takie publiczne okazywanie złości zaczynało się stawać nieco krępujące. Jeszcze kilka lat temu, gdy córka była młodsza i mniejsza, nie miałoby to w ogóle miejsca, ale teraz...

Burke przyłapał się na marzeniach o fajce i cieple, płynącym z kominka w bibliotece. Tak, pragnął tego bardziej nawet niż towarzystwa godnej poszanowania pani Woodhart.

Dobry Boże! Czy to możliwe? Czyżby zaczynał się starzeć? Duncan już kilka razy dał mu to do zrozumienia. Oczywiście, nie w bezpośredni sposób. Dobry lokaj zawsze uważa, że jego pan jest w najdoskonalszej formie. Ale któregoś ranka miał czelność przygotować dla niego flanelową kamizelkę. Flane­lową! Tak jakby Burke miał prawie pięćdziesiąt siedem lat, a nie swoje wciąż przecież młodzieńcze trzydzieści sześć. Tak, jakby był już zniedołężniałym starcem, a nie mężczyzną w kwiecie wieku, za którego się uważał i co potwierdzało wiele atrakcyjnych kobiet w Londynie, nie wyłączając błyskotliwej pani Woodhart. Jedno było pewne - tego dnia Duncan otrzymał dobrą lekcję. Taką samą dostanie teraz Isabel. Zobaczy, że z ojcem nie ma żartów. Tym bardziej że pragnął tylko jej dobra.

- A ja - schylił się i z łatwością, nabytą poprzez długą praktykę, przerzucił jej ciało przez ramię, jakby było workiem pszenicy - powiedziałem, że jedziesz.

Isabel wydała z siebie pisk tak przenikliwy, iż wydawało się, że dociera przez gęstą mgłę do najdalszych zakątków Park Lane, a zapewne słychać go było i w całym Londynie. W tej mgle miną godziny, nim uda im się przedrzeć ulicami miasta i stanąć w drzwiach domu lady Peagrove. To właśnie Burke'owi było najbardziej potrzebne: gęsta, dusząca mgła i rozhisteryzowana Isabel. Jedyne, co mogło mu się przydać bardziej, to kula w łeb. Albo sztylet prosto w serce.

Po chwili wydawało się, że jego drugie życzenie zostanie spełnione. Tyle że intruz, który wyłonił się nieoczekiwanie z mgły, zamiast sztyletu dokładnie skierował w stronę jego serca czubek parasolki. Albo tam, gdzie być powinno serce, którego, według krzyczącej co sił w płucach Isabel, jej ojciec w ogóle nie miał.

- Pani wybaczy - zwrócił się Burke do właścicielki parasol­ki, właściwie całkiem spokojnie jak na mężczyznę o reputacji gwałtownika - ale czy mogłaby pani łaskawie opuścić tę rzecz? Przeszkadza mi w dostaniu się do powozu.

- Jeszcze jeden krok, a poważnie zagrożę pana nadziejom na spłodzenie spadkobiercy - odrzekła właścicielka ostro zakoń­czonego przedmiotu głosem zadziwiająco twardym jak na stworzenie tak... cóż, drobne.

Burke zerknął na lokaja. Czy to tylko wyobraźnia, czy też naprawdę został zaczepiony na progu własnego domu - i to w dodatku w Park Lane, najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Londynu - przez zupełnie obcą osobę? Gorzej nawet, przez zupełnie obcą osobę, należącą do kobiet dokładnie tego pokroju, których tak wytrwale unikał w czasie wszelkiego rodzaju towarzyskich spotkań.

No tak, ale któż mógł go za to winić? Przecież zawsze w samym środku konwersacji z którąś z takich istot - które, prawdę powiedziawszy, nie były zazwyczaj zbyt błyskotliwymi rozmówcami - nagle znikąd pojawiała się jej obwieszona klejnotami mamuśka i uprzejmie, lecz stanowczo zabierała od niego swoje kochane maleństwo.

Teraz jednak nie było w pobliżu żadnej mamusi. Ta młoda kobieta była zupełnie sama. Nierozsądnie sama w noc tak mglistą, jakiej Londyn nie doświadczył od dawna. Gdzie podziewała się jej przyzwoitka? To oczywiste, że tak młoda kobieta powinna mieć ją chociażby po to, by nie pozwoliła jej na grożenie dżentelmenom czubkiem parasolki, tak jakby należało to do jej zwyczajów.

Co miał teraz zrobić? Gdyby na jej miejscu znajdował się jakiś mężczyzna, Burke bez wahania powaliłby go jednym ciosem, przestąpił przez jego leżące ciało i podążył w stronę powozu. Gdyby to było konieczne, wyzwałby go nawet na pojedynek i z ogromną przyjemnością, spowodowaną jego dzisiejszym nastrojem, poczęstował ołowianą kulką.

Ale ona nie była mężczyzną. Trudno było też nazwać ją kobietą. Burke przypuszczał, że z łatwością uniósłby ją i usunął z drogi, lecz było w nim coś takiego, że wystarczyło, by dotknął kobiety, w szczególności bardzo młodej, i już ściągał sobie na głowę najróżniejsze kłopoty. Co więc miał teraz zrobić? Perry, w stronę którego zupełnie niepotrzebnie spojrzał, nie stanowił nawet najmniejszej pomocy. On także wpatrywał się w nieznajomą, a jego oczy rozszerzyły się do granic możliwo­ści - oczywiście nie na widok skierowanego w stronę chlebo­dawcy czubka parasolki, ale bardzo szczupłych damskich kostek, całkiem wyraźnie ukazujących się spod skraju spódnicy. Głupi chłopak. Burke widział oczami duszy, jak następnego dnia go zwalnia.

- Proszę ją postawić na ziemi - powiedziała młoda kobieta. - Natychmiast.

- Proszę posłuchać - rzekł głosem dużo spokojniejszym, niż wskazywałyby na to kotłujące się w nim emocje. - Niechże pani przestanie dźgać mnie tym ostrym przedmiotem. Tak się składa, że jestem...

- Ani trochę nie obchodzi mnie, kim pan jest - przerwała mu rezolutnie. - Postawi pan tę dziewczynę na ziemi i będzie się uważał za szczęściarza, jeżeli nie zawołam policjanta. A nie jestem wcale pewna, czy tak właśnie nie powinnam zrobić. W życiu nie widziałam niczego równie haniebnego: mężczyzna w pańskim zaawansowanym wieku, wykorzystujący dziew­czynę, która jest najprawdopodobniej o połowę od pana młodsza.

- Wykorzystujący! - Burke był tak zaskoczony, że prawie upuścił swój dziwnie nagle znieruchomiały bagaż. - Cóż za impertynencja! Czy pani naprawdę uważa...

Ku jego przerażeniu i zaskoczeniu, Isabel, która od chwili pojawienia się tej wywijającej parasolką jędzy stała się po­dejrzanie cicha i spokojna, uniosła głowę i odezwała się błagalnym głosem. Nie było w nim typowej dla dziewczyny pewności siebie.

- Och, proszę mi pomóc, panienko. On mnie okropnie krzywdzi!

Czubek parasolki dotknął klapy męskiego surduta, przycis­kając się do ciała tuż nad sercem. Teraz młoda kobieta nie trudziła się już zwracaniem do Burke'a, ale odwróciła głowę i zawołała w stronę lokaja:

- A ty nie stój tu jak słup soli! Biegnij i sprowadź policjanta! Perry'emu opadła szczęka. Burke z irytacją przyglądał się, jak twarz lokaja wykrzywia się. Chłopak najwyraźniej walczył ze sobą, rozdarty pomiędzy lojalnością wobec pracodawcy a chęcią posłuchania nieznajomej, której głos miał bardzo rozkazujący ton.

- A...ale - wyjąkał ten idiota - zostanę zwolniony, panienko, jeżeli...

- Zwolni cię? - Ogromne zielone oczy rozszerzyły się z oburzeniem. - I zamiast zwolnienia wolisz trafić do więzienia za udział w porwaniu i zastraszeniu?

Perry jęknął.

- Nie, panienko, ale...

Isabel nie była w stanie dłużej się kontrolować. Burke poczuł, jak córka zaczyna cała drżeć. Nawet fiszbiny w gorsecie nie były w stanie powstrzymać spazmatycznych drgawek, gdy wybuchnęła śmiechem. Tyle że dla kobiety z ostro zakończoną parasolką jej śmiech brzmiał oczywiście jak szloch. Burke ujrzał przed sobą bladą twarz, otoczoną czepkiem, który kiedyś prawdopodobnie całkiem dużo kosztował, ale teraz był już od ładnych kilku sezonów niemodny. Ta twarz wykrzywiła się gniewnie, po czym nieznajoma cofnęła ramię, mając zamiar - w co nie wątpił - dziabnąć go parasolką z całej siły. To było dla niego kroplą wody, przelewającą czarę.

- A teraz proszę posłuchać - rzekł, opuszczając Isabel w dół i niezbyt delikatnie stawiając ją na ziemi. Nie był jednak głupcem i wciąż trzymał mocno zaciśniętą dłoń na jej nadgarst­ku, by udaremnić córce niechybną ucieczkę. - Mimo że nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego zostałem potraktowany w tak nieuprzejmy sposób, i to w dodatku na progu własnego domu, chciałbym panią zapewnić, że sytuacja, w jakiej mnie pani znalazła, nie jest pod żadnym względem dla nikogo uwłaczająca. Tak się składa, że ta młoda dama jest moją córką.

Parasolka się nie odsunęła. Ani na cal.

- I pan myśli, że w to uwierzę? - odrzekła ostro jej właś­cicielka.

Burke rozejrzał się za czymś, czym mógłby w nią rzucić. Naprawdę czuł, że za chwilę ulegnie atakowi apopleksji. Co on takiego zrobił, by zasłużyć na tego rodzaju traktowanie? Wszystko, czego pragnął - czego kiedykolwiek pragnął - to wydać Isabel za porządnego człowieka, który nie będzie jej bił i nie roztrwoni pieniędzy z posagu dziewczyny, i być - nareszcie - zostawionym w spokoju, żeby móc spędzić przyjem­ny wieczór sam na sam z sympatyczną kobietą, taką jak Sara Woodhart. Albo z książką. Tak, nawet z książką przy miłym, trzaskającym w kominku ogniu. Czy prosił o zbyt wiele? Najwyraźniej tak, przynajmniej dopóki po ulicach Londynu chodziły szalone, wymachujące parasolkami młode kobiety.

Perry, być może po raz pierwszy w swoim głupim życiu, otworzył usta i rzekł coś rozsądnego i pomocnego.

- Eee, panienko? Ona... ta młoda dama naprawdę jest córką pana.

Isabel, która, odkąd ojciec postawił ją na ziemi, robiła wszystko, by powstrzymać śmiech, wreszcie nie wytrzymała. Z jej gardła wydobył się odgłos, który przypuszczalnie można było usłyszeć na drugim końcu ulicy.

- Och! - zawołała wesoło. - Bardzo przepraszam! Ale to było tak niesamowite, to pani straszenie papy parasolką. Nie mogłam się powstrzymać.

Parasolka cofnęła się. Bardzo delikatnie, ale zauważalnie.

- Jeżeli ten pan jest panienki ojcem - brwi pod grzywką blond włosów uniosły się w zdumieniu - dlaczego, na miłość boską, tak panienka krzyczała i protestowała?

- Och! - Isabel przewróciła oczami, jakby odpowiedź była oczywista. - Ponieważ nalega, bym wzięła udział w kotylio­nowym balu u lady Peagrove.

Ku ogromnemu zaskoczeniu Burke'a, młoda kobieta - ta zupełnie obca osoba, obłąkana zresztą - przyjęła wytłumaczenie jego córki, tak jakby było w pełni zrozumiałe. Przyglądał się w bezruchu, jak parasolka powoli się zniża, aż jej czubek dotknął wreszcie ziemi.

- Dobry Boże - rzekła nieznajoma. - Nie może tam panienka pójść.

Isabel wyciągnęła rękę i pociągnęła mocno za rękaw ojcow­skiego płaszcza.

- Widzisz, papo? Mówiłam ci to.

Teraz Burke był już zupełnie pewny, że za chwilę ulegnie atakowi apopleksji. Nie rozumiał, co się w ogóle dzieje. Jeszcze przed chwilą ta młoda stojąca przed nim kobieta straszyła go, że zawoła policjanta. Teraz spokojnie roztrząsała z jego córką towarzyskie dylematy, tak jakby plotkowały właśnie u modystki, a nie znajdowały się pośrodku Park Lane o godzinie dziewiątej najbardziej mglistego, wiosennego wieczoru, jaki pamiętał.

- Tam będzie straszny ścisk - zapewniała jego córkę młoda kobieta. - Lady Peagrove zaprasza dwa razy tyle ludzi, ile może się zmieścić w jej domu. To koszmar znaleźć się choćby gdzieś w pobliżu. I nikt, kto naprawdę coś znaczy, nie pojawia się tam. Pochlebcy i ubodzy krewni ze wsi, nikt więcej.

- Wiedziałam o tym. - Isabel tupnęła elegancko obutą stopą. Nie wywołało to żadnego odgłosu na miękkim dywanie, który Perry wcześniej rozwinął, by uchronić jej tren przed błotem. - Mówiłam mu o tym. Ale papa nigdy nie chce mnie słuchać.

Burke, świadomy tego, że rozmawia się o nim tak, jakby go obok w ogóle nie było, zaczynał czuć się zagniewany bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

- Papa słucha tylko panny Pitt - kontynuowała Isabel. - A ona uważała, że bal u lady Peagrove jest dla mnie miejscem jak najbardziej odpowiednim.

- Kim jest panna Pitt? - Nieznajoma miała czelność o to zapytać.

I zanim Burke zdołał wypowiedzieć choć słowo, Isabel odpowiedziała na jej pytanie.

- Była moją przyzwoitka. W każdym razie zanim godzinę temu złożyła wymówienie.

- Przyzwoitką? Dlaczegóż, na Boga, musi mieć panienka przyzwoitkę?

- Jeżeli już musi pani wiedzieć, to dlatego, że jej matka nie żyje - odpowiedział cierpko Burke. - Teraz, jeśli nam pani wybaczy...

Ale to nie wszystko, papo - przerwała mu córka i zwróciła się do swej nowej znajomej: - Mama nie żyje, ale tak naprawdę papa zatrudnia dla mnie przyzwoitki, ponieważ nie chce za­przątać sobie głowy towarzyszeniem mi. Cały swój czas chce spędzać z panią Woodhart... Uścisk Burke'a na ramieniu Isabel stał się jeszcze silniejszy.

- Perry, drzwi, proszę - polecił.

Lokaj, który przysłuchiwał się konwersacji z uwagą zdecy­dowanie większą niż tą, jaką zazwyczaj zwracał na instrukcje pracodawcy, podskoczył i wymamrotał:

- T...tak, panie?

Ojciec Isabel zastanawiał się, czy zostanie mu poczytane za okrucieństwo Jeżeli porządnie kopnie go w tyłek. Uznał w końcu, że chyba tak.

- Drzwi - powtórzył ostro. - Od powozu. Otwórz je. Natychmiast.

Nieszczęsny lokaj pośpieszył, by wykonać polecenie chle­bodawcy. W tym samym czasie, ku furii swego ojca, Isabel wciąż gawędziła z właścicielką parasolki.

- Widzi pani - mówiła - powtarzałam im, że bal u pani Ashforth jest dla mnie dużo odpowiedniejszym miejscem, ale czy się mnie posłuchali? Ani trochę. Nic dziwnego, że byłam niemiła wobec panny Pitt. Bo jeśli nikt człowieka nie słucha...

- Dziś wieczorem jest bal u pani Ashforth? - Nieznajoma opierała się z nonszalancją o rączkę parasolki, jakby to był kij od krykieta, a ona i Isabel przebywały właśnie na trawniku, pochłonięte sympatyczną grą. - Cóż, w takim razie nie może panienka się na nim nie znaleźć.

- Tak, ale to jest spisek, wie pani, by trzymać mnie z daleka od mężczyzny, którego kocham...

- Do powozu - przerwał jej lodowato ojciec. Był z siebie dumny. Nie wepchnął jej do pojazdu, co było jego pierwszym, silnym impulsem. Uczył się panowania nad sobą. Bóg jeden wiedział, na jak wielką próbę był wystawiany podczas ostatnich kilku tygodni. Ale na razie trzymał się nieźle. Gdyby tylko bez rozlewu krwi mogli uciec przed tą gadatliwą młodą kobietą i jej parasolką, byłby bardzo zadowolony.

- Ale papo! - Isabel spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Myślałam, że słyszałeś, co powiedziała ta pani. Bal kotylionowy u lady Peagrove nie jest po prostu...

- Wsiadaj do powozu! - ryknął Burke.

Dziewczyna cofnęła się o krok, ale był dla niej zbyt szybki. Chwycił ją i pchnął delikatnie - nawet ta jędza z parasolką musiałaby przyznać, że zrobił to naprawdę delikatnie - do powozu. Gdy tylko ostatni skrawek trenu zniknął we wnętrzu pojazdu, odwrócił się i rzekł do stojącej na ulicy, zdumionej młodej damy:

- Dobrej nocy.

Wreszcie sam zniknął we wnętrzu powozu, nieprzyjemnie polecając woźnicy, by natychmiast ruszał.

- Naprawdę, papo! Nie miałeś żadnego powodu, by się zachowywać w tak nieuprzejmy sposób!

- Nieuprzejmy! - Roześmiał się ponuro. - Podoba mi się to! I przypuszczam, że zachowanie tej zupełnie obcej osoby, kiedy dźgała mnie parasolką i groziła, że zawoła policjanta, zupełnie jakbym był jakimś zbiegłym skazańcem, było, według ciebie, czystą uprzejmością.

- Ona nie była zupełnie obcą osobą - rzekła Isabel, gdy udało jej się jako tako ułożyć metry białej satyny, z której była uszyta jej spódnica. - To była panna Mayhew. Spotkałam ją już kilka razy.

- Dobry Boże. - Burke wpatrywał się w córkę ze zdumieniem. - To stworzenie mieszka w Park Lane? Nic mi nie mówi jej nazwisko. Dla kogo ona pracuje?

- Dla Sledge'ów. Jest guwernantką tych paskudnych małych chłopców.

- Aha - rzekł w pewien sposób ułagodzony. Nic dziwnego, że jej nie rozpoznał. Cóż, był wdzięczny chociaż za jedną rzecz: ta kobieta była tylko guwernantką i na pewno nie będzie rozpowiadać sąsiadom o tym, że Burke Traherne, trzeci markiz Wingate, nie ma władzy nad swoją upartą córką. Albo, jeżeli już to zrobi, nikt znaczący nie będzie tego słuchał.

- Skoro widziałaś ją już wcześniej, dlaczego, do diaska, nie wiedziała, że jesteś moją córką? Dlaczego sądziła, że mam zamiar cię skrzywdzić? - zapytał ze słusznym oburzeniem.

- Zaczęła tutaj pracować zupełnie niedawno - odrzekła Isabel, podciągając rękawiczki. - Poza tym, gdzie mogła cię wcześniej zobaczyć? Z pewnością nie w kościele, zważywszy na to, że w soboty kładziesz się do łóżka zwykle też przed świtem.

Burke przyglądał się Isabel w świetle znajdującej się w po­wozie lampy naftowej. Nie wydawało mu się, by córki roz­mawiały z ojcami w tak poufały sposób. Oto, do czego prowadzi zbyt wczesne stawanie przed ołtarzem. Ojciec go ostrzegał. I się nie mylił. Inni mężczyźni - ci starsi, którzy w przeci­wieństwie do niego czekali ze ślubem, aż skończą dwadzieścia lat - mieli córki, które nie zachowywały się wobec nich tak swobodnie. A przynajmniej jemu tak się wydawało. Tak się złożyło, że dzięki swej w pewien sposób burzliwej przeszłości i reputacji, którą zyskał, nie miał zbyt wielu znajomych. Przypuszczał jednak, że gdyby miał przyjaciół, a oni mieliby z kolei córki, byłyby one posłuszne i delikatne jak dziewczyna, którą zawsze widział w wyobraźni na miejscu córki, niemożliwej do zniesienia istoty, która półtora miesiąca temu powróciła z kosztownej żeńskiej szkoły.

- Isabel - odezwał się tak spokojnie, jak tylko był w stanie - co ty właściwie zrobiłaś pannie Pitt?

Dziewczyna bardzo uważnie przyglądała się sufitowi.

- Jeżeli powóz zatrzyma się przed domem lady Peagrove, to ucieknę. Ostrzegam cię już teraz.

- Isabel - powtórzył z, jak sam uważał, godną pochwały cierpliwością. - Panna Pitt jest piątą przyzwoitka, którą za­trudniłem dla ciebie w ciągu pięciu tygodni. Czy zechciałabyś więc powiedzieć mi, co ci się w niej nie spodobało? Przyszła do nas z bardzo dobrymi referencjami. Lady Chittenhouse mówi...

- Lady Chittenhouse! - przerwała mu z wyraźną odrazą. - Co ona może wiedzieć? Jej córki nigdy nie potrzebowały przyzwoitki. Żaden zdrowy na umyśle mężczyzna nie zbliżyłby się do którejkolwiek z nich. W życiu nie widziałam tak okropnych cer. Można by pomyśleć, że nie słyszały o czymś takim jak mydło. To cud, że jedna z nich wyszła za mąż.

- Lady Chittenhouse napisała bardzo pochlebny list reko­mendacyjny dla panny Pitt...

- Naprawdę? A wspomniała w nim przypadkiem, że panna Pitt, pomijając już to, że jest przeraźliwie nudna i wciąż trajkocze o swoich wspaniałych siostrzeńcach i siostrzenicach, ma tendencję do plucia, gdy mówi, zwłaszcza wtedy, kiedy się stara poprawiać to, co nazywa moim fatalnym sposobem wyrażania się? Czy przypadkiem wspomniała też i o tym?

- Jeżeli uważałaś zachowanie panny Pitt za obraźliwe - Burke mówił wciąż tak łagodnie, jak tylko był w stanie, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że ma ochotę porządnie potrząsnąć córką - dlaczego nie przyszłaś do mnie i nie po­prosiłaś o zatrudnienie kogoś innego?

- Ponieważ wiedziałam, że znajdziesz mi wtedy kogoś jeszcze gorszego. - Isabel przyglądała się przez okno zamglonej ulicy. - Wiesz, jeśli tylko pozwoliłbyś mi samej porozmawiać z kandydatkami...

Nie potrafił powstrzymać uśmiechu, słysząc jej pozornie obojętny głos.

- A kogo uważałabyś za odpowiednią dla ciebie przyzwoitkę, Isabel? Nie mam wątpliwości, że kogoś takiego jak spotkana przed kilkoma minutami panna Mayhew.

- A co ci się w niej nie podoba? Jest dużo przyjemniej popatrzeć na nią niż na tę okropną starą pannę Pitt.

- Nie potrzebujesz kogoś, na kogo będzie przyjemnie popatrzeć - zagrzmiał Burke. - Potrzebujesz kogoś srogiego, kto powstrzymałby cię przed ganianiem za tym przeklętym Saundersem...

W chwili, gdy te słowa wydostały się z jego ust, wiedział, że nie powinien był ich wypowiedzieć. Nagle na siedzeniu na przeciwko niego objawiła się burza z piorunami.

- Geoffrey nie jest przeklęty! - krzyknęła Isabel. - Co wiedziałbyś, papo, gdybyś tylko poświęcił chociaż chwilę, by go lepiej poznać...

Burke przewrócił oczami i skierował spojrzenie w stronę okna. Na nieszczęście zdążyli już utknąć w ruchu ulicznym i powóz otoczony był przez sprzedawców kwiatów i wstążek, żebraków i prostytutki - motłoch zawsze obecny wieczorową porą na ulicach Londynu. Okna były zamknięte, więc nikt nie mógł się dostać do środka, ale Burke widział całkiem wyraźnie ich ręce: puste dłonie unosiły się w ich stronę, brudne i znisz­czone od pracy i niedostatku. Nie był w stanie powstrzymać westchni...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.