[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tytui oryginału:
Cafypso Magie
Projekt okładki:
Maciej Sadowski
Korekta:
Alicja Chylińska
Prolog
Copyright © Catherinc Coulter 1988
Ali rights reserved including the right of reproduction
in wliole or in part in any form.
This edition published by arrangernent with NAL Signet,
a member of Penguin Group (USA) inc.
Copyright © for the Potish translation Wydawnictwo „bis" 2005
Haversham House, Richmond, Anglia
marzec 1813 roku
ISBN: 83-89685-33-7
Gdzież, u diabła, była Charlotte?
Lyonel Ashton, szósty hrabia Saint Leven, masze
rował przez mocno zaniedbany ogród w Haversham.
Charlotte tam nie było, tylko jedna służąca starają
ca się znaleźć wystarczająco okazałe wiosenne kwiaty
na bukiet. Hrabia w duchu życzył jej powodzenia.
Łucja, jego cioteczna babka, zasugerowała stajnie.
Westchnął. Łucja nie lubiła Charlotte i ledwie skrywa
ła swoją niechęć do lorda Havershama, którego uwa
żała za źle wychowanego durnia. Całą rodzinę Haver-
shamów traktowała okropnie, pomyślał Lyon. Zasta
nawiał się, dlaczego nalegała, żeby tu dziś przyjechać.
Jej kiepska wymówka o pięknej pogodzie była równie
fałszywa jak noszona przez nią treska. Wreszcie hra
bia skręcił i przeciął podjazd, kierując się do stajni.
Lord Haversham, tak jak i Charlotte, mieli bzika
na punkcie polowania i stajnie nakryte łupkowym da
chem były w o wiele lepszym stanie niż sam dom.
Lyon zajrzał najpierw na nieskazitelnie czysty pa-
dok. Wyglądało na to, że byli tam wszyscy stajenni
i ich pomocnicy, ale nie było Charlotte.
Wydawnictwo „bis"
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel. (0-22) 877-27-05, 877-40-33
fax (0-22) 837-10-84
Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S,A.
5
A
Na koniec hrabia wkroczy! do chłodnej stajni.
Wszystkie konie znajdowały się na zewnątrz, gdzie
z nimi trenowano. Nikogo nie było w pobliżu. Lyon
zmarszczył czoło, ale podszedł do siodłami. Przysta
nął na moment przed zamkniętymi drzwiami.
Charlotte była w środku, słyszał jej głos. Z uśmie
chem na twarzy sięgnął do klamki, po czym nagle cof
nął rękę. Usłyszał także glos mężczyzny; niski, głębo
ki... czuły. A potem głos Charlotte - piskliwy okrzyk.
Lyon poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach.
Jak gdyby był kimś innym, człowiekiem poruszają
cym się we śnie, obserwował swą dłoń sięgającą
po klamkę i naciskającą ją powoli. Drzwi otworzyły
się wolno i bezszelestnie.
Charlotte leżała na plecach, opierając głowę
na hiszpańskim siodle; lord Danvers, ze spodniami
z koźlej skóry spuszczonymi do kolan, znajdował się
między jej szeroko rozłożonymi nogami, pompując
w nią z impetem.
Lyon wszedł do pokoju. Bardzo powoli podniósł
szpicrutę. W tej samej chwili Charlotte zobaczyła go
i krzyknęła.
Zdzielił białe pośladki Moresseya. Dancy ryknął,
gwałtownie wyskakując z Charlotte, a jego twarz by
ła obrazem przerażonego zdumienia i bólu. Lyon
zdzielił go szpicrutą raz jeszcze, po czym odrzuci! ją
na bok. Chwycił Moresseya, szarpnął go do góry
i walną! pięścią w twarz swego byłego przyjaciela.
I jeszcze raz. Moressey walczył, ale bezskutecznie.
Lyon uderzył go znowu i usłyszał trzask kości.
- Przestań! Lyonelu, przestań! Zabijesz go! -
Charlotte opuściła spódnice i rzuciła się ku niemu.
Ciągnąc go za ramię, potrząsała nim i wrzeszczała.
Sen nagle się urwał. Lyon wpatrywał się w pokie
reszowaną twarz Moresseya, który stracił przytom-
ność. Powoli, z rozmysłem, Lyon go puścił i patrzył,
jak ten pada na podłogę ze spodniami u kolan. Dan
cy nie mógł się teraz poszczycić wybujałą męskością.
Lyon by! świadom zapachów unoszących się w sio
dłami: pachniało lnianym siemieniem, skórą i sek
sem. Odwrócił się do swojej narzeczonej. Nienatu
ralnie spokojnym głosem powiedział:
- Mam nadzieję, że odwołasz nasze zaręczyny
w gazetach. Kiedy lord Danvers przyjdzie do siebie,
powiedz mu, że zgłosi się do niego mój sekundant.
- Lyonelu - odparła Charlotte, wyciągając ku nie
mu rękę. - Proszę, to nie to, co...
- Możesz zatrzymać pierścionek zaręczynowy. Po
nieważ jest nowy i nie stanowi dziedzictwa Saint Le-
ven, nie będzie mi potrzebny. - Patrzył, jak łzy zbie
rają się w jej pięknych oczach. - Chyba lepiej by by
ło - powiedział tym samym spokojnym głosem - gdy
byś zajęła się swoim kochankiem. Jak mi się zdaje,
ma ziamany nos.
Odwróci! się i wyszedł z siodłami.
- Lyonelu! Niech cię diabli, wracaj!
Odwrócił się z zimnym i złowrogim wyrazem twarzy.
- Wnioskuję, moja droga Charlotte, że zamierzasz
poślubić lorda Danversa? Będzie cię potrzebował
do opieki, jak sądzę, kiedy już wpakuję mu kulę w ra
mię. Doprawdy, co za szkoda, właściwie uważałem
Dancy'ego za przyjaciela. Co do ciebie, cóż, napraw
dę nie ma o czym więcej mówić.
Jego jedyną trzeźwą myślą, kiedy wracał w stronę
domu, było: „Mój Boże, a gdybyśmy byli już po ślu
bie i zastałbym ją z innym mężczyzną?".
Wcale nie by! zaskoczony widokiem ciotki Łucji
stojącej przy powozie. Popatrzy! na nią.
- Przykro mi, mój chłopcze - powiedziała, delikat
nie dotykając jego rękawa opuszkami palców.
6
7
- Czy to byt powód naszej wizyty?
- Tak.
- Pogoda jest wyśmienita, tak jak powiedziałaś.
- Nie będę cię okłamywać, Lyonie. Ulżyło mi, że
odkryłeś prawdę, nim byłoby za późno.
- Skąd wiedziałaś? Wiedziałaś, że ona oszukuje
mnie z Moresseyem?
- Wejdź do powozu. Opowiem ci w drodze po
wrotnej do Londynu.
Ruszył za nią. Jego twarz nie wyrażała żadnych
uczuć. Powóz potoczył się po szerokim podjeździe.
Lyonel nie obejrzał się za siebie.
Rozdział 1
Toczy się między nimi potyczka na języki.
SHAKESPEARE
Cranston House, Londyn, Anglia
maj 1813 roku
Diana Savarol nienawidziła Londynu. Był maj,
a ona się trzęsła, zawsze się trzęsła. Chciała wrócić
do domu, z powrotem na wyspę Savarol w Indiach
Zachodnich, gdzie zawsze było ciepło; niebo zawsze
rozświetlało tam jasne słońce. Spojrzała na Łucję, la
dy Cranston, groźną starszą damę, która miala język
cięty jak brzytwa, i zacisnęła wargi. Diana jak dotąd
nie była całkiem pewna, czy ją lubi. Chociaż Łucja
była niska, wyglądała majestatycznie niczym królowa
ze swoimi białymi jak śnieg włosami upiętymi wyso
ko do góry, i ostrym podbródkiem, zadartym nieco
wyżej niż u zwykłych śmiertelników.
- Nazywaj mnie ciotką Łucją - powiedziała wład
cza dama Dianie po jej przybyciu. - Nie jestem tak
właściwie twoją ciotką, ani nawet cioteczną babką,
ale tak będzie dobrze.
I Diana się do tego dostosowała. Któż by tego nie
zrobił, kiedy te bystre, bladoniebieskie oczy wpatry
wały się w niego tak rozkazująco?
- Powinnam poprosić, żeby napalono w kominku
- odezwała się Diana, spoglądając z nieskrywaną tę
sknotą na puste palenisko.
9
- Doprawdy, moja droga? Nie wydaje mi się. Dla
czego nie nałożysz cieplejszego szala?
- Nie mam cieplejszego szala.
- A zatem będziesz musiała przywyknąć. Jesteś tu
dopiero tydzień, moje dziecko.
Łucja powróciła do swojej książki, mrożącej krew
w żyłach gotyckiej powieści, której akcja była najzu
pełniej niewiarygodna i wyjątkowo podniecająca.
Diana wspomniała o tym głośno, z szeroko rozwarty
mi oczyma, a Łucja odparła:
- Cóż, nie jestem jeszcze martwa, moje dziecko.
Cieszy mnie zapominanie o moich pięćdziesięciu
sześciu latach, choćby tylko na chwilę. Bohaterka to
taka gąska. Doprawdy, nadzwyczaj zabawna.
- Czy bohaterka zemdlała już w tym rozdziale, cio-
teczko?
- Dwa razy - odpowiedziała Łucja. - Raz przy zło
czyńcy i raz przy bohaterze. Jest w tym znakomita.
Obawiam się, że to jedyna rzecz, w jakiej jest znako
mita, chyba żeby wziąć pod uwagę jej oczy, które opi
sywane są jako niebieskie niczym błękit nieba... naj
zupełniej niewiarygodne, muszę przyznać... i wielkie
niczym delikatne porcelanowe spodki. Wedgwood,
jak sądzę? Och, moja droga Diano, dziś wieczorem
weźmiemy udział w balu u lady Bellermain. Założysz
nową suknię z błękitnego jedwabiu. Dzięki temu bę
dziesz wyglądała na mniej opaloną.
Diana lubiła błękitny jedwab, ale nie dlatego, że
jej cera wydawała się dzięki niemu bledsza. Sprawiał,
że wyglądała na wysoką i smukłą jak zdrowe, młode
drzewko. Bal! Diana poczuła się tak, jakby trafił ją
piorun. Co się z nią tam stanie, kiedy przed salą peł
ną obcych wyda się, że ona nie potrafi...
- Cioteczko... - odezwała się z pewną desperacją.
- Muszę ci powiedzieć, że ja nie umiem...
Didier, kamerdyner Łucji, którego ciotka z czuło
ścią określała mianem „tego starego mnicha",
wszedł do salonu, skłonił się nieznacznie i powie
dział głębokim głosem:
- Przybył lord Saint Leven, proszę pani. Jak pani
sobie życzyła.
- Ach, Lyonel! Nie stójże jak słup soli, Didier,
wprowadź mojego siostrzeńca. - Łucja upchnęła po
wieść pod siedzeniem swojego fotela, po czym posła
ła Dianie spojrzenie, które ta dokładnie przetłuma
czyła sobie jako: „Uważaj na to, co mówisz, albo
obedrę cię ze skóry".
Kim był ten cały Lyonel? To naprawdę siostrze
niec Łucji? Oczywiście, Diana będzie dla niego
uprzejma. Dlaczego miałaby nie być? Diana łatwo
mogła odpowiedzieć na własne pytanie. Nie zmusza
ła się do grzeczności wobec nikogo. Nie chciała tu
przebywać. „Będę trzymać język na wodzy, przynaj
mniej przez chwilę" - pomyślała i uśmiechnęła się
na myśl o wepchnięciu sobie dłoni do ust.
Lyonel nie chciał widzieć się z Łucją, przynajmniej
jeszcze nie teraz, ale właśnie wrócił ze swojej posiadło
ści w okolicach Yorku. Większość czasu spędził w to
warzystwie Frances i Hawka w ich stadninie koni wy
ścigowych Desborough. Ale nigdy w życiu nie zignoro
wałby wezwania od Łucji, a poza tym - jak sobie tłu
maczy! - kochał tę cioteczkę. Bądź co bądź, ocaliła go
przed małżeństwem, któremu nigdy nie przyświecała
by łaska niebios. Przelotnie pomyślał o Dancym Mo-
resseyu, teraz nieszczęsnym mężu Charlotte. Lyonel
postrzelił go w ramię i jakoś nikt się o tym nie dowie
dział. Bóg jeden wie, że ktoś powinien o tym usłyszeć,
bo Charlotte wrzeszczała jak potępiona dusza.
Zamaszystym krokiem wszedł do salonu i zamarł.
Pośrodku pokoju stała dziewczyna, skulona w sobie
10
11
i drżąca. Najwyraźniej nie byta służącą, bo popatrzy
ła na niego z dosyć arogancką ciekawością, ale jej
szara suknia była niemodna i do tego za ciasna. Pier
si miała tak ściśnięte, że Lyon dziwił się, iż szew jesz
cze nie puścił. Dziewczyna była niczego sobie -
stwierdził to bez specjalnego zainteresowania; wyso
ka i szczupła, pomijając biust. Miała gęste włosy,
których blond mieszał się z różnymi odcieniami brą
zu i złota, a jej oczy z tej odległości wydawały się in
teresująco zielonkawoszare. Lyonel zerknął w kie
runku Łucji, pytająco unosząc brew.
- Wejdź, wejdź, mój chłopcze - zawołała Łucja. -
Chcę, żebyś poznał swoją kuzynkę, Dianę Savarol.
Diano, moja droga, to jest twój kuzyn Lyonel Ash-
ton, hrabia Saint Leven.
- Kuzynka? - zawołał. - Ma pani febrę?
- Nie - odparła ostro dziewczyna. - Jest mi pie
kielnie zimno.
- Cóż, to przynajmniej nie powinno być zaraźliwe.
Kuzynka, powiadasz? Nie wiedziałem, że mam jakąś
kuzynkę Dianę Savarol.
- Nieco dalszą kuzynkę - powiedziała Łucja.
- Ja też nie wiedziałam, że mam jakiegoś kuzy
na Lyona - odezwała się Diana.
- No dobrze - powiedziała Łucja. - Bardzo dale
ką. Wasze babki były kuzynkami, jak sądzę. Ukłoń
się, Diano.
Diana zrobiła ruch, blado przypominający dygnię
cie.
W odpowiedzi Lyonel poruszył się w parodii ukłonu.
- Usiądź, mój chłopcze. Didier, podaj herbatę.
- O ile pamiętam z drzewa genealogicznego mego
ojca - odezwał się Lyonel, spoglądając na Łucję -
moja babka poślubiła człowieka z jakiegoś zapo
mnianego przez Boga miejsca i opuściła Anglię.
- Indie Zachodnie trudno nazwać miejscem zapo
mnianym przez Boga - odpowiedziała Diana. - Te
raz już nie. Piraci dawno zniknęli, ale z kolei mamy
kwakrów.
- Twój cioteczny dziadek, Lyonelu, OHver Men-
denhall, towarzyszył jej, twojej babce, znaczy się.
Dobrze mu tam poszto. Dziedziczysz po nim, jeżeli
jeszcze o tym nie wiedziałeś.
- Obawiam się, że z wrażenia padnę na miejscu.
- A więc to ty jesteś tym młokosem Ashtonów -
powiedziała Diana.
- Słucham?
- Pan Mendenhall nazywa cię młokosem Ashto
nów. - Diana zadarła nosek, a Lyonel przyłożył
do oka monokl.
Łucja nie wiedziała wcześniej, czego się spodzie
wać, ale jej ukochany Lyonel, ten młokos Ashtonów,
zachowywał się nadzwyczaj dziwacznie, a wszystko to
z powodu tej okropnej Charlotte Haversham. Byl -
a raczej bywał kiedyś - dobrze wychowany, nienagan
nie uprzejmy, zwłaszcza dla kobiet, i posiadał dar cię
tego humoru, w którym nie było ani grama złośliwo
ści. Ten nowy Lyonel przyglądał się Dianie, jak gdyby
była dumną posiadaczką trojga oczu i plam na twarzy.
- To mógłby być interesujący widok - Diana ode
zwała się pod nosem, ale nie dość cicho.
A zatem to ten mężczyzna, któremu stary Oliver
zmuszony byl zostawić wszystkie swoje ziemskie do
bra...
- Co mogłoby być interesującym widokiem?
- To, jak z wrażenia pada pan na miejscu.
- Ach - powiedziała Łucja - nasza herbata. Diano,
moja droga, czy zechciałabyś nalać?
Niech licho porwie tych dwoje. Łucja po trzech
dniach uznała, że Diana to dziewczyna dla Lyone-
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Tytui oryginału:
Cafypso Magie
Projekt okładki:
Maciej Sadowski
Korekta:
Alicja Chylińska
Prolog
Copyright © Catherinc Coulter 1988
Ali rights reserved including the right of reproduction
in wliole or in part in any form.
This edition published by arrangernent with NAL Signet,
a member of Penguin Group (USA) inc.
Copyright © for the Potish translation Wydawnictwo „bis" 2005
Haversham House, Richmond, Anglia
marzec 1813 roku
ISBN: 83-89685-33-7
Gdzież, u diabła, była Charlotte?
Lyonel Ashton, szósty hrabia Saint Leven, masze
rował przez mocno zaniedbany ogród w Haversham.
Charlotte tam nie było, tylko jedna służąca starają
ca się znaleźć wystarczająco okazałe wiosenne kwiaty
na bukiet. Hrabia w duchu życzył jej powodzenia.
Łucja, jego cioteczna babka, zasugerowała stajnie.
Westchnął. Łucja nie lubiła Charlotte i ledwie skrywa
ła swoją niechęć do lorda Havershama, którego uwa
żała za źle wychowanego durnia. Całą rodzinę Haver-
shamów traktowała okropnie, pomyślał Lyon. Zasta
nawiał się, dlaczego nalegała, żeby tu dziś przyjechać.
Jej kiepska wymówka o pięknej pogodzie była równie
fałszywa jak noszona przez nią treska. Wreszcie hra
bia skręcił i przeciął podjazd, kierując się do stajni.
Lord Haversham, tak jak i Charlotte, mieli bzika
na punkcie polowania i stajnie nakryte łupkowym da
chem były w o wiele lepszym stanie niż sam dom.
Lyon zajrzał najpierw na nieskazitelnie czysty pa-
dok. Wyglądało na to, że byli tam wszyscy stajenni
i ich pomocnicy, ale nie było Charlotte.
Wydawnictwo „bis"
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel. (0-22) 877-27-05, 877-40-33
fax (0-22) 837-10-84
Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S,A.
5
A
Na koniec hrabia wkroczy! do chłodnej stajni.
Wszystkie konie znajdowały się na zewnątrz, gdzie
z nimi trenowano. Nikogo nie było w pobliżu. Lyon
zmarszczył czoło, ale podszedł do siodłami. Przysta
nął na moment przed zamkniętymi drzwiami.
Charlotte była w środku, słyszał jej głos. Z uśmie
chem na twarzy sięgnął do klamki, po czym nagle cof
nął rękę. Usłyszał także glos mężczyzny; niski, głębo
ki... czuły. A potem głos Charlotte - piskliwy okrzyk.
Lyon poczuł, jak krew pulsuje mu w skroniach.
Jak gdyby był kimś innym, człowiekiem poruszają
cym się we śnie, obserwował swą dłoń sięgającą
po klamkę i naciskającą ją powoli. Drzwi otworzyły
się wolno i bezszelestnie.
Charlotte leżała na plecach, opierając głowę
na hiszpańskim siodle; lord Danvers, ze spodniami
z koźlej skóry spuszczonymi do kolan, znajdował się
między jej szeroko rozłożonymi nogami, pompując
w nią z impetem.
Lyon wszedł do pokoju. Bardzo powoli podniósł
szpicrutę. W tej samej chwili Charlotte zobaczyła go
i krzyknęła.
Zdzielił białe pośladki Moresseya. Dancy ryknął,
gwałtownie wyskakując z Charlotte, a jego twarz by
ła obrazem przerażonego zdumienia i bólu. Lyon
zdzielił go szpicrutą raz jeszcze, po czym odrzuci! ją
na bok. Chwycił Moresseya, szarpnął go do góry
i walną! pięścią w twarz swego byłego przyjaciela.
I jeszcze raz. Moressey walczył, ale bezskutecznie.
Lyon uderzył go znowu i usłyszał trzask kości.
- Przestań! Lyonelu, przestań! Zabijesz go! -
Charlotte opuściła spódnice i rzuciła się ku niemu.
Ciągnąc go za ramię, potrząsała nim i wrzeszczała.
Sen nagle się urwał. Lyon wpatrywał się w pokie
reszowaną twarz Moresseya, który stracił przytom-
ność. Powoli, z rozmysłem, Lyon go puścił i patrzył,
jak ten pada na podłogę ze spodniami u kolan. Dan
cy nie mógł się teraz poszczycić wybujałą męskością.
Lyon by! świadom zapachów unoszących się w sio
dłami: pachniało lnianym siemieniem, skórą i sek
sem. Odwrócił się do swojej narzeczonej. Nienatu
ralnie spokojnym głosem powiedział:
- Mam nadzieję, że odwołasz nasze zaręczyny
w gazetach. Kiedy lord Danvers przyjdzie do siebie,
powiedz mu, że zgłosi się do niego mój sekundant.
- Lyonelu - odparła Charlotte, wyciągając ku nie
mu rękę. - Proszę, to nie to, co...
- Możesz zatrzymać pierścionek zaręczynowy. Po
nieważ jest nowy i nie stanowi dziedzictwa Saint Le-
ven, nie będzie mi potrzebny. - Patrzył, jak łzy zbie
rają się w jej pięknych oczach. - Chyba lepiej by by
ło - powiedział tym samym spokojnym głosem - gdy
byś zajęła się swoim kochankiem. Jak mi się zdaje,
ma ziamany nos.
Odwróci! się i wyszedł z siodłami.
- Lyonelu! Niech cię diabli, wracaj!
Odwrócił się z zimnym i złowrogim wyrazem twarzy.
- Wnioskuję, moja droga Charlotte, że zamierzasz
poślubić lorda Danversa? Będzie cię potrzebował
do opieki, jak sądzę, kiedy już wpakuję mu kulę w ra
mię. Doprawdy, co za szkoda, właściwie uważałem
Dancy'ego za przyjaciela. Co do ciebie, cóż, napraw
dę nie ma o czym więcej mówić.
Jego jedyną trzeźwą myślą, kiedy wracał w stronę
domu, było: „Mój Boże, a gdybyśmy byli już po ślu
bie i zastałbym ją z innym mężczyzną?".
Wcale nie by! zaskoczony widokiem ciotki Łucji
stojącej przy powozie. Popatrzy! na nią.
- Przykro mi, mój chłopcze - powiedziała, delikat
nie dotykając jego rękawa opuszkami palców.
6
7
- Czy to byt powód naszej wizyty?
- Tak.
- Pogoda jest wyśmienita, tak jak powiedziałaś.
- Nie będę cię okłamywać, Lyonie. Ulżyło mi, że
odkryłeś prawdę, nim byłoby za późno.
- Skąd wiedziałaś? Wiedziałaś, że ona oszukuje
mnie z Moresseyem?
- Wejdź do powozu. Opowiem ci w drodze po
wrotnej do Londynu.
Ruszył za nią. Jego twarz nie wyrażała żadnych
uczuć. Powóz potoczył się po szerokim podjeździe.
Lyonel nie obejrzał się za siebie.
Rozdział 1
Toczy się między nimi potyczka na języki.
SHAKESPEARE
Cranston House, Londyn, Anglia
maj 1813 roku
Diana Savarol nienawidziła Londynu. Był maj,
a ona się trzęsła, zawsze się trzęsła. Chciała wrócić
do domu, z powrotem na wyspę Savarol w Indiach
Zachodnich, gdzie zawsze było ciepło; niebo zawsze
rozświetlało tam jasne słońce. Spojrzała na Łucję, la
dy Cranston, groźną starszą damę, która miala język
cięty jak brzytwa, i zacisnęła wargi. Diana jak dotąd
nie była całkiem pewna, czy ją lubi. Chociaż Łucja
była niska, wyglądała majestatycznie niczym królowa
ze swoimi białymi jak śnieg włosami upiętymi wyso
ko do góry, i ostrym podbródkiem, zadartym nieco
wyżej niż u zwykłych śmiertelników.
- Nazywaj mnie ciotką Łucją - powiedziała wład
cza dama Dianie po jej przybyciu. - Nie jestem tak
właściwie twoją ciotką, ani nawet cioteczną babką,
ale tak będzie dobrze.
I Diana się do tego dostosowała. Któż by tego nie
zrobił, kiedy te bystre, bladoniebieskie oczy wpatry
wały się w niego tak rozkazująco?
- Powinnam poprosić, żeby napalono w kominku
- odezwała się Diana, spoglądając z nieskrywaną tę
sknotą na puste palenisko.
9
- Doprawdy, moja droga? Nie wydaje mi się. Dla
czego nie nałożysz cieplejszego szala?
- Nie mam cieplejszego szala.
- A zatem będziesz musiała przywyknąć. Jesteś tu
dopiero tydzień, moje dziecko.
Łucja powróciła do swojej książki, mrożącej krew
w żyłach gotyckiej powieści, której akcja była najzu
pełniej niewiarygodna i wyjątkowo podniecająca.
Diana wspomniała o tym głośno, z szeroko rozwarty
mi oczyma, a Łucja odparła:
- Cóż, nie jestem jeszcze martwa, moje dziecko.
Cieszy mnie zapominanie o moich pięćdziesięciu
sześciu latach, choćby tylko na chwilę. Bohaterka to
taka gąska. Doprawdy, nadzwyczaj zabawna.
- Czy bohaterka zemdlała już w tym rozdziale, cio-
teczko?
- Dwa razy - odpowiedziała Łucja. - Raz przy zło
czyńcy i raz przy bohaterze. Jest w tym znakomita.
Obawiam się, że to jedyna rzecz, w jakiej jest znako
mita, chyba żeby wziąć pod uwagę jej oczy, które opi
sywane są jako niebieskie niczym błękit nieba... naj
zupełniej niewiarygodne, muszę przyznać... i wielkie
niczym delikatne porcelanowe spodki. Wedgwood,
jak sądzę? Och, moja droga Diano, dziś wieczorem
weźmiemy udział w balu u lady Bellermain. Założysz
nową suknię z błękitnego jedwabiu. Dzięki temu bę
dziesz wyglądała na mniej opaloną.
Diana lubiła błękitny jedwab, ale nie dlatego, że
jej cera wydawała się dzięki niemu bledsza. Sprawiał,
że wyglądała na wysoką i smukłą jak zdrowe, młode
drzewko. Bal! Diana poczuła się tak, jakby trafił ją
piorun. Co się z nią tam stanie, kiedy przed salą peł
ną obcych wyda się, że ona nie potrafi...
- Cioteczko... - odezwała się z pewną desperacją.
- Muszę ci powiedzieć, że ja nie umiem...
Didier, kamerdyner Łucji, którego ciotka z czuło
ścią określała mianem „tego starego mnicha",
wszedł do salonu, skłonił się nieznacznie i powie
dział głębokim głosem:
- Przybył lord Saint Leven, proszę pani. Jak pani
sobie życzyła.
- Ach, Lyonel! Nie stójże jak słup soli, Didier,
wprowadź mojego siostrzeńca. - Łucja upchnęła po
wieść pod siedzeniem swojego fotela, po czym posła
ła Dianie spojrzenie, które ta dokładnie przetłuma
czyła sobie jako: „Uważaj na to, co mówisz, albo
obedrę cię ze skóry".
Kim był ten cały Lyonel? To naprawdę siostrze
niec Łucji? Oczywiście, Diana będzie dla niego
uprzejma. Dlaczego miałaby nie być? Diana łatwo
mogła odpowiedzieć na własne pytanie. Nie zmusza
ła się do grzeczności wobec nikogo. Nie chciała tu
przebywać. „Będę trzymać język na wodzy, przynaj
mniej przez chwilę" - pomyślała i uśmiechnęła się
na myśl o wepchnięciu sobie dłoni do ust.
Lyonel nie chciał widzieć się z Łucją, przynajmniej
jeszcze nie teraz, ale właśnie wrócił ze swojej posiadło
ści w okolicach Yorku. Większość czasu spędził w to
warzystwie Frances i Hawka w ich stadninie koni wy
ścigowych Desborough. Ale nigdy w życiu nie zignoro
wałby wezwania od Łucji, a poza tym - jak sobie tłu
maczy! - kochał tę cioteczkę. Bądź co bądź, ocaliła go
przed małżeństwem, któremu nigdy nie przyświecała
by łaska niebios. Przelotnie pomyślał o Dancym Mo-
resseyu, teraz nieszczęsnym mężu Charlotte. Lyonel
postrzelił go w ramię i jakoś nikt się o tym nie dowie
dział. Bóg jeden wie, że ktoś powinien o tym usłyszeć,
bo Charlotte wrzeszczała jak potępiona dusza.
Zamaszystym krokiem wszedł do salonu i zamarł.
Pośrodku pokoju stała dziewczyna, skulona w sobie
10
11
i drżąca. Najwyraźniej nie byta służącą, bo popatrzy
ła na niego z dosyć arogancką ciekawością, ale jej
szara suknia była niemodna i do tego za ciasna. Pier
si miała tak ściśnięte, że Lyon dziwił się, iż szew jesz
cze nie puścił. Dziewczyna była niczego sobie -
stwierdził to bez specjalnego zainteresowania; wyso
ka i szczupła, pomijając biust. Miała gęste włosy,
których blond mieszał się z różnymi odcieniami brą
zu i złota, a jej oczy z tej odległości wydawały się in
teresująco zielonkawoszare. Lyonel zerknął w kie
runku Łucji, pytająco unosząc brew.
- Wejdź, wejdź, mój chłopcze - zawołała Łucja. -
Chcę, żebyś poznał swoją kuzynkę, Dianę Savarol.
Diano, moja droga, to jest twój kuzyn Lyonel Ash-
ton, hrabia Saint Leven.
- Kuzynka? - zawołał. - Ma pani febrę?
- Nie - odparła ostro dziewczyna. - Jest mi pie
kielnie zimno.
- Cóż, to przynajmniej nie powinno być zaraźliwe.
Kuzynka, powiadasz? Nie wiedziałem, że mam jakąś
kuzynkę Dianę Savarol.
- Nieco dalszą kuzynkę - powiedziała Łucja.
- Ja też nie wiedziałam, że mam jakiegoś kuzy
na Lyona - odezwała się Diana.
- No dobrze - powiedziała Łucja. - Bardzo dale
ką. Wasze babki były kuzynkami, jak sądzę. Ukłoń
się, Diano.
Diana zrobiła ruch, blado przypominający dygnię
cie.
W odpowiedzi Lyonel poruszył się w parodii ukłonu.
- Usiądź, mój chłopcze. Didier, podaj herbatę.
- O ile pamiętam z drzewa genealogicznego mego
ojca - odezwał się Lyonel, spoglądając na Łucję -
moja babka poślubiła człowieka z jakiegoś zapo
mnianego przez Boga miejsca i opuściła Anglię.
- Indie Zachodnie trudno nazwać miejscem zapo
mnianym przez Boga - odpowiedziała Diana. - Te
raz już nie. Piraci dawno zniknęli, ale z kolei mamy
kwakrów.
- Twój cioteczny dziadek, Lyonelu, OHver Men-
denhall, towarzyszył jej, twojej babce, znaczy się.
Dobrze mu tam poszto. Dziedziczysz po nim, jeżeli
jeszcze o tym nie wiedziałeś.
- Obawiam się, że z wrażenia padnę na miejscu.
- A więc to ty jesteś tym młokosem Ashtonów -
powiedziała Diana.
- Słucham?
- Pan Mendenhall nazywa cię młokosem Ashto
nów. - Diana zadarła nosek, a Lyonel przyłożył
do oka monokl.
Łucja nie wiedziała wcześniej, czego się spodzie
wać, ale jej ukochany Lyonel, ten młokos Ashtonów,
zachowywał się nadzwyczaj dziwacznie, a wszystko to
z powodu tej okropnej Charlotte Haversham. Byl -
a raczej bywał kiedyś - dobrze wychowany, nienagan
nie uprzejmy, zwłaszcza dla kobiet, i posiadał dar cię
tego humoru, w którym nie było ani grama złośliwo
ści. Ten nowy Lyonel przyglądał się Dianie, jak gdyby
była dumną posiadaczką trojga oczu i plam na twarzy.
- To mógłby być interesujący widok - Diana ode
zwała się pod nosem, ale nie dość cicho.
A zatem to ten mężczyzna, któremu stary Oliver
zmuszony byl zostawić wszystkie swoje ziemskie do
bra...
- Co mogłoby być interesującym widokiem?
- To, jak z wrażenia pada pan na miejscu.
- Ach - powiedziała Łucja - nasza herbata. Diano,
moja droga, czy zechciałabyś nalać?
Niech licho porwie tych dwoje. Łucja po trzech
dniach uznała, że Diana to dziewczyna dla Lyone-
12
13
[ Pobierz całość w formacie PDF ]