[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Kolekcja Gazety Wyborczej 13

ŚNIADANIE U TlFFANY’EGO

Truman Capote

Tytuł oryginału: Breakfast at Tiffany s Tłumaczenie z oryginału: Rafał Śmietana Konsultacja: Randall Johnson Redakcja: Anna Nowak

© 1958 by Truman Capote For this edition © Copyright by Mediasat Poland/ Mediasat Rights KFT For the Polish translation © Copyright by Mediasat Poland

ISBN 83—89651—62—9 ISBN 84—9789—551—7

Printed in EU

Mediasat Poland Sp. z o.o. ul. Mikołajska 26 31—027 Kraków, Polska

Wszystkie prawa zastrzeżone

TRUMAN

CAPOTE

Śniadanie u Tiffanyego

Przekład Rafał Śmietana

KOLEKCJA GAZETY WYBORCZEJ

Zawsze wracam pamięcią do miejsc, gdzie kiedyś mieszkałem, do domów i ich otoczenia. I tak na przykład przy jednej z ulic Siedemdziesiątych we wschodniej części Manhattanu jest elegancka kamienica czynszowa, w której mieszkałem na początku wojny. Miałem tam moje pierwsze nowojorskie mieszkanie. Składało się ono z jednego pokoju zapchanego starymi meblami ze strychu. Sofa i masywne krzesła obite były tym szczególnym rodzajem szorstkiego, czerwonego aksamitu, który nasuwa skojarzenia z upalnym dniem w pociągu. Ściany pokryto sztukateriami w kolorze przypominającym odcień wyplutego tytoniu. Wszędzie, nawet w łazience, wisiały zbrązo—wiałe ze starości sztychy rzymskich ruin. Jedyne okno wychodziło na schody pożarowe. Mimo to serce mi rosło ilekroć dotykałem schowanego w kieszeni klucza do mieszkania;

choć takie ponure, było przecież moje własne, było pierwsze, miałem tam swoje książki i słoje pełne niezastruganych ołówków — wszystko, czego we własnym pojęciu potrzebowałem, by spełnić swoje marzenie i zostać pisarzem.

Nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby napisać o Holly Go—lightiy i pewnie nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie rozmowa z Joe Bellem, która na nowo ożywiła wspomnienie o niej.

Holly Golightiy mieszkała w tej samej kamienicy; zajmowała mieszkanie dokładnie pod moim. Natomiast Joe Beli prowadził bar na rogu Lexington Avenue; zresztą nadal go prowadzi. Holly i ja chadzaliśmy tam sześć, siedem razy dziennie, nie na drinka, nie zawsze na drinka, ale żeby zadzwonić. W czasie wojny trudno było o własny telefon. Ponadto Joe dobrze radził sobie z przyjmowaniem wiadomości, co w przypadku Holly nie stanowiło tylko drobnej przysługi, jako że otrzymywała ich mnóstwo.

Było to oczywiście dawno temu i aż do zeszłego tygodnia nie widziałem Joe Bella przez całe lata. Czasem dzwoniliśmy do siebie i kilka razy, kiedy akurat znajdowałem się w pobliżu, wstąpiłem do jego baru. ale tak naprawdę nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, nie licząc faktu, że obaj przyjaźniliśmy się z Holly Golightiy. Joe sam przyznaje, że nie ma łatwego charakteru. Mawia, że to z powodu jego starokawalerstwa i nad—kwasoty. Każdy, kto go zna, powie, że ciężko się z nim rozmawia. Właściwie jest to niemożliwe, jeśli nie podzielasz jego fiksacji. Holly jest jedną z nich. Inne to hokej, wyżły weimarskie, „Niedzielna dziewczyna” (serial radiowy, którego słucha od piętnastu lat) oraz Gilbert & Sullivan’ — Joe twierdzi, że jest krewnym któregoś z nich, ale nigdy nie pamiętam którego.

Tak więc gdy w zeszły wtorek wieczorem zadzwonił telefon i usłyszałem w słuchawce: „Tu Joe Beli”, wiedziałem, choć nie powiedział tego wprost, że musi chodzić o Holly. Zaskrzeczał tylko: „Czy mógłby pan wpaść? To ważne”, a w jego żabim głosie brzmiało podniecenie.

Złapałem taksówkę w październikowej ulewie. Po drodze przyszło mi na myśl, że ona może tam być, że znowu zobaczę Holly.

Ale na miejscu nie było nikogo oprócz właściciela. W porównaniu z innymi barami na Lexington Avenue, ten jest dość spokojny. Nie pyszni się neonem ani telewizorem. Dwa stare lustra odbijają pogodę za oknem, a za barem, we wnęce otoczonej zdjęciami gwiazd hokeja, stoi zawsze duży wazon pełny świeżych kwiatów, które Joe sam pieczołowicie układa. To właśnie robił, kiedy wszedłem.

— Rzecz jasna — powiedział wciskając mieczyka głęboko do wazonu. — Rzecz jasna, nie ściągałbym tu pana, gdybym nie chciał usłyszeć pańskiego zdania. Stało się coś dziwnego. Bardzo dziwnego.

— Miał pan wieści od Holly?

William S. Gilbert (1836—1911) — dramatopisarz ang., autor m. in. komediowych librett operowych. Arthur Sullivan (1842—1900) — kompozytor ang., autor muzyki do librett W.S. Gilberta.

Pogładził palcem liść, jakby nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Niski człowieczek z siwą, rozczochraną czupryną na kształtnej głowie. Miał kościstą twarz o ostrych rysach, twarz, która lepiej pasowałaby do kogoś dużo wyższego. Zawsze wyglądał na poparzonego przez słońce. Teraz poczerwieniał jeszcze bardziej.

— Właściwie nie od niej, to znaczy, sam nie wiem. Dlatego potrzebna mi pańska opinia. Skomponuję panu drinka, coś nowego. Nazywa się Biały Anioł — powiedział mieszając wódkę z ginem, bez wermutu. Kiedy popijałem otrzymane dzieło, Joe Beli stał, ssąc tabletkę na żołądek i przeżuwając w myślach to, co chciał mi powiedzieć. Wreszcie zapytał:

— Pamięta pan I. Y. Yunioshiego? Tego z Japonii.

— Z Kalifornii — odrzekłem, bo pamiętałem go doskonale. Jest fotografem w jednym z ilustrowanych magazynów i kiedy go poznałem, wynajmował kawalerkę na ostatnim piętrze mojej kamienicy.

— Niech mi pan nie miesza w głowie. Chodzi o to, czy wie pan, o kim mówię. Dobra. No więc któż tu wczoraj wparado—wał? Ano pan I.Y. Yunioshi we własnej osobie. Nie widziałem go chyba ze dwa lata. A wie pan, gdzie on był przez te dwa lata?

— W Afryce.

Joe Beli przerwał ssanie tabletki i zmrużył oczy.

— Skąd pan wie?

— Przeczytałem u Winchella’. Co zresztą było prawdą.

Z brzękiem otworzył szufladę kasy i wyciągnął z niej żółtą kopertę.

— A o tym Winchell też pisał?

W kopercie znajdowały się trzy zdjęcia, mniej więcej takie same, choć zrobione z różnych ujęć. Wysoki szczupły Murzyn, odziany w perkalową przepaskę, z nieśmiałym, a zarazem dum—

: Walter Winchell (1897—1972) — amerykański dziennikarz, zajmujący się głównie plotkami z życia sławnych ludzi, prowadził rubryki towarzyskie w nowojorskich czasopismach.

nym uśmiechem, pokazywał dziwaczną drewnianą rzeźbę, wydłużoną dziewczęcą główkę o włosach krótkich i gładkich, jak włosy młodzieńca. Z jej wąskiej twarzy wystawały za duże łagodne drewniane oczy, usta szerokie, przerysowane, trochę jak usta klauna. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na dość prymitywną robotę, lecz po chwili nagle uderzało łudzące podobieństwo do Holly Golightiy. Przynajmniej o tyle, o ile ciemny, nieruchomy przedmiot może być do niej podobny…

— I co pan na to? — zapytał Joe Beli, usatysfakcjonowany moim zdumieniem.

—Podobne do niej.

— Słuchaj, chłopcze — powiedział uderzając dłonią o ladę —to ona. Jestem tego pewien jak własnego imienia. Ten mały Japoniec poznał ją od razu.

—Widział ją? W Afryce?

— No nie, widział tylko ten posążek. Ale wychodzi na to samo. Niech pan sam przeczyta — rzekł, odwracając jedno ze zdjęć. Widniał na nim napis: Rzeźba w drewnie, Plemię S, To—cocuł, Anglia Wschodnia, Boże Narodzenie, 1956.

— Japoniec powiedział… — i tu powtórzył historię, która przedstawiała się następująco: W Boże Narodzenie pan Yunioshi wraz ze swoim aparatem, mijał właśnie Tococuł, nieciekawą wioskę na odludziu, zwykłą zbieraninę lepianek, z małpami na podwórkach i myszołowami na dachach. Już miał ruszać w dalszą drogę, gdy nagle ujrzał Murzyna, który, siedząc na progu chaty, wycinał w drewnianej lasce kształty małp. Wywarły na nim duże wrażenie, więc poprosił rzeźbiarza, by pokazał mu więcej swoich prac. Wtedy Murzyn przyniósł rzeźbę dziewczęcej główki. Zdaniem Joego, pan Yunioshi miał wrażenie, że śni. Kiedy zaproponował Murzynowi, że kupi rzeźbę, ten zakrył dłonią okolice genitaliów (w wyrazistym geście porównywalnym z naszym kładzeniem ręki na sercu) i odmówił. Nie skusił go funt soli i dziesięć dolarów, ani zegarek, dwa funty soli i dwadzieścia dolarów. Pan Yunioshi chciał przynajmniej dowiedzieć się, jak powstała rzeźba. Zdobycie tej informacji kosztowało go i sól, i zegarek, a historię opowiedziano mu w lokalnym

narzeczu, łamanej angielszczyźnie i na migi. Wyglądało na to, że minionej wiosny pojawiła się w wiosce trzyosobowa grupa białych na koniach. Młoda kobieta i dwóch mężczyzn. Mężczyźni z przekrwionymi od wysokiej gorączki oczyma, trzęsąc się z febry, zostali zmuszeni do pozostania na kilka tygodni w odosobnionej chacie, podczas gdy młoda kobieta, której spodobał się rzeźbiarz, dzieliła z nim matę.

— W to nie wierzę — oświadczył Joe Beli z pewnym niesmakiem. — Wiem, na co ją stać, ale nie sądzę, żeby zdobyła się na coś takiego.

— A co potem?

— Nic. — Wzruszył ramionami. — Po prostu odjechała tak, jak i przyjechała, na koniu.

— Sama czy z tymi mężczyznami? Joe Beli mrugnął.

— Chyba z nimi. Japoniec wszędzie potem o nią pytał. Ale nikt więcej jej nie widział. — Potem, jakby wyczuwając moje rozczarowanie i stanowczo się od niego odżegnując, dodał: —Musi pan przyznać jedno, to pierwsza konkretna wiadomość o niej od… — próbował policzyć na palcach, ale mu ich nie starczyło — …Bóg wie jak dawna. Mam tylko nadzieję, mam nadzieję, że jest bogata. Na pewno jest bogata. Trzeba sporo pieniędzy, żeby tak bez celu włóczyć się po Afryce.

— Najprawdopodobniej jej noga nawet nie postała w Afryce — powiedziałem, święcie w to wierząc. A jednak mogłem ją tam sobie wyobrazić — to było miejsce, które do niej pasowało. No i ta rzeźba. Jeszcze raz rzuciłem okiem na zdjęcie.

— Skoroś pan taki mądry, to gdzie ona teraz jest?

— Nie żyje. Albo siedzi w domu wariatów. Albo wyszła za mąż. Myślę, że wyszła za mąż, trochę się ustatkowała i mieszka sobie w Nowym Yorku.

Joe zastanowił się przez chwilę.

— Niemożliwe — rzekł potrząsając głową — i nawet powiem panu dlaczego. Gdyby tu mieszkała, dawno bym ją spotkał. Jeśli człowiek, który lubi spacerować, ktoś taki, jak ja, łazi po tym mieście przez dziesięć czy dwanaście lat, cały czas wypa—

trując jednej jedynej osoby i nigdzie jej nie widzi, to jakim cudem ona może tu być? Ciągle widzę coś, co przypomina mi Holly, w każdym małym tyłeczku, każdej chudziutkiej dziewczynie, która idzie ulicą pewnym i szybkim krokiem… — przerwał, zdając sobie nagle sprawę, jak uważnie mu się przyglądam. — Myśli pan, że jestem stuknięty?

— Nie, po prostu nie wiedziałem, że pan ją kochał. I to tak bardzo.

Natychmiast pożałowałem tych słów, speszyły go. Zgarnął zdjęcia i włożył je z powrotem do koperty. Zerknąłem na zegarek. Nigdzie mi się nie śpieszyło, ale pomyślałem, że lepiej będzie, jeżeli już pójdę.

— Niech pan poczeka — powiedział chwytając mnie za rękę —pewnie, że ją kochałem. Ale nie tak, żeby chcieć jej dotknąć. —I dodał bez uśmiechu — Nie żebym przestał myśleć o tych rzeczach.

Nawet w moim wieku, a dziesiątego stycznia skończę sześćdziesiąt siedem lat…To dziwne, ale im jestem starszy, tym więcej o tym myślę. Nie przypominam sobie, żebym tyle o tym myślał, nawet kiedy byłem młody. Ciągle myślę. Może im człowiek starszy, im trudniej mu coś naprawdę zdziałać, tym bardziej takie myśli kłębią się w głowie i ciążą. Zawsze, kiedy czytam w gazecie o jakimś starszym człowieku, który się skompromitował, wiem, że to z powodu tego ciężaru. Aleja, tu nalał sobie pełną szklankę whisky i przełknął ją gładko, nigdy się nie skompromituję. I przysięgam, nigdy tak nie myślałem o Holly. Można kogoś kochać i tego nie zrobić. Ten ktoś zostaje wtedy obcym, a jednocześnie jest przyjacielem.

Do baru weszło dwóch mężczyzn. Nadarzyła się więc okazja, żeby wyjść. Joe Beli odprowadził mnie do drzwi. Tam znów złapał mnie za rękę.

— Wierzy mi pan?

— Że nie chciał pan jej tknąć?

— Chodzi mi o Afrykę.

W tym momencie nie potrafiłem przypomnieć sobie całej histońi, stanął mi tylko przed oczyma obraz Holly odjeżdżającej na koniu.

— Tak czy inaczej, wyjechała.

— Ano — rzekł, otwierając drzwi. — Po prostu wyjechała. Na zewnątrz ustał już deszcz i tylko mgiełka unosiła się w powietrzu, skręciłem więc na rogu i poszedłem wzdłuż ulicy, przy której stoi kamienica. Rosną tam drzewa, których liście tworzą latem różne wzory na chodniku. Teraz liście pożółkły i opadły, a po deszczu zrobiły się śliskie i same ujeżdżały spod stóp. Kamienica stoi w połowie ulicy, tuż koło kościoła, na którego wieży błękitny zegar wybija godziny. Od czasu, gdy tam mieszkałem, dom odnowiono. Stylowe czarne drzwi zastąpiły te stare z matową szybką, a eleganckie szare okiennice wyeksponowały kontury okien. Z osób, które pamiętam, nie mieszka tam już nikt, prócz Madame Sapphii Spanelli, krzepkiej mulatki, codziennie jeżdżącej na wrotkach po Central Parku. Wiem, że ciągle mieszka w kamienicy, bo wszedłem po schodkach i przeczytałem nazwiska na skrzynkach pocztowych. Właśnie jedna z takich skrzynek po raz pierwszy uświadomiła mi istnienie Holly Golightiy.

W kamienicy mieszkałem od tygodnia, kiedy na skrzynce należącej do mieszkania nr 2 zobaczyłem dziwną wizytówkę. Widniało na niej nazwisko wydrukowane elegancką kursywą;

Panna Holly Golightiy. a pod spodem napis: w podróży. Całość prześladowała mnie niczym natrętna melodyjka; Panna Holly Golightiy, w podróży.

Którejś nocy, sporo po dwunastej, obudził mnie krzyk pana Yunioshiego. Jako że mieszkał na najwyższym piętrze, jego donośny, gniewny głos musiał minąć wszystkie piętra, zanim dotarł na dół.

— Panno Golightiy! Ja protestuję! Tembr głosu dochodzącego z dołu schodów tętnił głupotą młodości i rozbawieniem.

— Och, skarbie, przepraszam. Zgubiłam ten cholerny klucz.

— Nie może pani ciągle do mnie dzwonić. Niechże dorobi sobie pani własny klucz, błagam!

— Ależ ja je wszystkie gubię!

— Ja pracuję, muszę się wyspać — krzyknął pan Yunioshi. —A pani zawsze dzwoni do mnie…

— Och, nie gniewaj się, mój kochany, więcej tego nie zrobię. A jak obiecasz, że nie będziesz się gniewał — jej głos zbliżał się, gdy wchodziła po schodach — to może nawet pozwolę ci zrobić te zdjęcia, o których mówiliśmy.

Do tego czasu zdążyłem wyjść z łóżka i uchylić drzwi. Słyszałem milczenie pana Yunioshiego, słyszałem, ponieważ towarzyszyła mu wyraźna zmiana oddechu.

— Kiedy? — spytał. Dziewczyna zaśmiała się.

— Kiedyś — odpowiedziała niedbale.

— W każdej chwili — rzekł i zamknął drzwi.

Wyszedłem na korytarz i wychyliłem się przez balustradę, akurat na tyle, żeby ją zobaczyć, samemu nie będąc widzianym. Wciąż była na schodach. Teraz dotarła na półpiętro i światło z korytarza padło na pstrokate włosy chłopięcej fryzury, rozwichrzone kosmyki, płowe i białe pasemka, jak u albinosa. Był ciepły, prawie letni wieczór. Miała na sobie szykowną czarną sukienkę, czarne sandały i krótki naszyjnik z pereł. Przy całej swojej modnej szczupłości promieniała zdrowiem rodem z reklamy płatków śniadaniowych: czystość, świeżość, rumieńce. Miała duże usta i zadarty nos. Oczy zakrywały jej ciemne okulary. Była to twarz zawieszona między dzieciństwem a kobiecością. Dawałem jej od szesnastu do trzydziestu lat. Okazało się później, że za dwa miesiące będzie obchodzić dziewiętnaste urodziny.

Nie była sama. Szedł za nią jakiś człowiek. Sposób, w jaki pulchną dłonią obejmował biodro dziewczyny wydawał się niewłaściwy — nie tyle w sensie moralności, co estetyki. Był to niski i korpulentny, opalony w solarium i wypomadowany mężczyzna w prążkowanym garniturze z czerwonym goździkiem więdnącym w butonierce. Kiedy dotarli do jej drzwi, zaczęła

przetrząsać torebkę w poszukiwaniu klucza, nie zwracając uwagi na grube wargi ocierające się o jej kark. W końcu jednak znalazła klucz, otworzyła drzwi, odwróciła się w jego stronę i rzekła serdecznie:

— Bóg ci zapłać, skarbie — to miło, że odprowadziłeś mnie do domu.

— Ejże, mała! — krzyknął, bo drzwi zamykały mu się przed nosem.

— Tak, Harry?

— Harry to ten drugi. Ja jestem Sid. Sid Arbuck. Lubisz mnie.

— Uwielbiam pana, panie Arbuck. Ale czas już spać, panie Arbuck.

Pan Arbuck z niedowierzaniem wpatrywał się w zatrzaśnięte drzwi.

— Hej, mała, wpuśćże mnie. Mała, przecież mnie lubisz. Wszyscy mnie lubią. Co, może nie zapłaciłem rachunku za twoich znajomych, za pięć osób, co ich pierwszy raz w życiu widziałem? Chyba zasłużyłem na to, żebyś mnie polubiła? Lubisz mnie przecież, maleńka.

Lekko zapukał do drzwi, potem zaczął dobijać się głośniej, wreszcie cofnął się o kilka kroków, przygarbił i naprężył, jakby zamierzał je wyważyć, zmiażdżyć. Zamiast tego zszedł po schodach uderzając pięścią w ścianę. Gdy znalazł się na dole, drzwi mieszkania otwarły się, a dziewczyna wysunęła przez nie głowę.

— Aha, panie Arbuck…

Odwrócił się z uśmiechem i wyrazem ulgi rozlanym po twarzy jak oliwa — a więc tylko żartowała!

— Następnym razem, kiedy dziewczyna poprosi o drobne na toaletę — krzyknęła wcale nie żartując — posłuchaj mojej rady, skarbie: nie dawaj jej dwudziestocentówki!

Dotrzymała obietnicy danej panu Yunioshiemu. Sądzę, że przestała dzwonić do niego, bo zaczęła dzwonić do mnie, czasem o drugiej, trzeciej, czwartej nad ranem. Nie przejmowała się porą, o której zrywała mnie z łóżka, żebym wcisnął guzik otwierający drzwi wejściowe. Ponieważ nie miałem wielu znajomych, a już na pewno żadnego, który mógłby przyjść tak późno, zawsze wiedziałem, że to ona. Ale za pierwszym razem podszedłem do drzwi, spodziewając się złych wieści, może telegramu, a panna Golightiy krzyknęła w moją stronę:

— Przepraszam, skarbie, zapomniałam klucza.

Rzecz jasna, nigdy wcześniej nie poznaliśmy się. Choć właściwie kilka razy wpadliśmy na siebie na schodach, czy na ulicy, wydawało mi się, że nawet mnie nie zauważa. Zawsze w ciemnych okularach, zawsze zadbana, zawsze gustownie ubrana w granaty i popiele, których konsekwentna prostota i brak ozdobników sprawiały, że ona sama wprost promieniała. Można ją było wziąć za modelkę, może młodą aktorkę, choć sądząc z jej rozkładu dnia, nie miała czasu ani na jedno, ani na drugie.

Od czasu do czasu spotykałem ją poza naszą dzielnicą. Kiedyś mój krewny, który wpadł z wizytą, zabrał mnie do klubu „21”, gdzie przy najlepszym stoliku, otoczona przez czterech mężczyzn, z których żaden nie był panem Arbuckiem, choć wszystkich łatwo byłoby z nim pomylić, siedziała panna Golightiy, apatycznie i bez skrępowania poprawiając fryzurę, a wyraz jej twarzy — niedokończone ziewnięcie — swoim wpływem ostudził podniecenie, jakie czułem, jedząc kolację w tak modnym miejscu. Innego wieczora, w samym środku lata, upał zmusił mnie do ucieczki na ulicę. Poszedłem wzdłuż Trzeciej Alei, aż do Pięćdziesiątej Pierwszej ulicy — tam właśnie znajdował się sklep z antykami, w którego oknie umieszczono obiekt mojego zachwytu: ogromnąjak pałac klatkę dla ptaków, istny meczet z minaretami i bambusowymi komnatami wyczekującymi, by zapełniły je gadatliwe papugi. Ale kosztowała 350 dolarów. Wracając do domu zauważyłem tłum taksówkarzy przed lokalem P. J. Ciarka, który to tłum najwyraźniej przycią

gnęła grupa nasączonych whisky australijskich oficerów zawodzących barytonami „Waltzing Matiida”. Tańczyli na chodniku pod słupami nadziemnej kolejki miejskiej, wirując po kolei z dziewczyną, która (a była nią panna Golightiy) płynęła w ich ramionach zwiewna jak szal.

Panna Golightiy mogła nie zdawać sobie sprawy z mojego istnienia, oprócz tego, że byłem wygodnym dodatkiem do dzwonka, lecz ja tego lata stałem się niemal autorytetem w dziedzinie jej obyczajów. Obserwując zawartość kosza na śmieci pod jej drzwiami odkryłem, że czytuje głównie brukowce, foldery biur podróży i horoskopy, pali tajemnicze papierosy zwane „Picayunes”, jada wyłącznie biały ser i pieczywo testowe, a barwy jej włosów nie są do końca naturalne. Z tego samego źródła zaczerpnąłem informację, że otrzymuje listy od kogoś w wojsku. Były one zawsze podarte na paski, jak zakładki do książek. Czasami, przechodząc obok, podnosiłem jedną z nich. Najczęściej pojawiały się na nich słowa pamiętaj i tęsknię, i deszcz, i odpisz, i cholera, i cholera jasna, od czasu do czasu także samotny i pozdrowienia.

Miała też kota i grywała na gitarze. Kiedy słońce mocno prażyło, myła głowę i razem z kotem, rudym i pręgowanymjak tygrys, siadywała na schodach pożarowych, gdzie brzdąkała na gitarze, póki włosy całkiem jej nie wyschły. Słysząc muzykę, zawsze stawałem dyskretnie przy oknie. Grała bardzo dobrze, niekiedy też śpiewała. Miała szorstki, załamujący się głos dorastającego chłopca. Znała wszystkie aktualne szlagiery z modnych musicali, piosenki Cole’a Portera i Kurta Weilla, najbardziej lubiła numery z „Okłahomy”, które tego lata robiły furorę. Ale czasami grała kawałki tak dziwne, że zastanawiałem się, skąd właściwie może pochodzić. Te proste, ckliwe melodie ze słowami o posmaku lasów i prerii. Jedna z nich zaczynała się: Nie chcę spać, nie chcę umierać, tylko wędrować po pastwiskach nieba i chyba do niej właśnie Holly miała największy sentyment, bo grała ją długo, choć już wyschły jej włosy, zaszło słońce i w wieczornym zmierzchu pojawiały się rozświetlone okna.

Jednak nasza znajomość nie rozwijała się zbytnio, aż do pewnego wrześniowego wieczoru, kiedy fale chłodu zaczynały przypominać o nadejściu jesieni. Poszedłem wtedy do kina, potem wróciłem do domu i ulokowałem się w łóżku ze szklaneczką whisky i najnowszą powieścią Simenona. Było mi dobrze i wygodnie, a jednak nie mogłem pozbyć się uczucia niepokoju, które narastało do momentu, gdy wreszcie usłyszałem bicie własnego serca. Czytałem już o takim dziwnym wrażeniu, pisałem o nim nawet, ale sam nigdy go nie doświadczyłem. Czułem, że ktoś mnie obserwuje. Że ktoś jest w moim pokoju. Potem usłyszałem gwałtowne stukanie w okno i mignęła przede mną jakaś szara zjawa. Rozlałem drinka. Upłynęła chwila, nim zdobyłem się na to, by podejść do okna i spytać pannę Golightiy o cel jej wizyty.

— Mam u siebie przerażającego typa — wyjaśniła, wchodząc do pokoju ze schodów przeciwpożarowych. — To znaczy, jest całkiem miły, kiedy nie pije, ale niech no tylko zacznie chlać, mój Boże, quel bestia! Nic mnie bardziej nie wścieka niż faceci, co gryzą. — Zsunęła szary flanelowy szlafrok z ramienia, żeby mi pokazać, co się dzieje, kiedy facet gryzie. Oprócz szlafroka nie miała na sobie nic. — Przepraszam, jeśli cię przestraszyłam. Ale bydlak zrobił się namolny, więc po prostu uciekłam przez okno. Pewnie myśli, że ciągle jestem w łazience, chociaż właściwie guzik mnie obchodzi, co sobie myśli — do diabła z nim — padnie i zaśnie. Boże, na pewno zaśnie — wypił osiem martini przed kolacją, a wina tyle, że można byłoby umyć słonia. Słuchaj, jeśli chcesz, to możesz mnie wyrzucić. Wpakowałam się tu bezczelnie, ale na schodach jest cholernie zimno, a ty wyglądałeś tak miło. Jak mój brat Fred. Sypialiśmy w czwórkę w jednym łóżku i tylko on pozwalał mi się przytulać, żebym nie zmarzła w nocy. A tak przy okazji, mogę ci mówić Fred, prawda? — Zatrzymała się na środku pokoju i spojrzała na mnie. Nigdy wcześniej nie widziałem jej bez ciemnych okularów, teraz było oczywiste, że nosi szkła korekcyjne, bo bez nich miała taksujące, lekko zezujące spojrzenie jubilera. Jej oczy były duże, trochę niebieskie, trochę zielone, z brą

zowymi plamkami; wielobarwne jak jej włosy i jak one lśniące ciepłym blaskiem. — Pewnie uważasz, że jestem pomylona. Albo tres fou. Albo…

— Wcale nie.

Wydawała się rozczarowana.

— Owszem, tak uważasz. Jak wszyscy. Mnie to nie przeszkadza. A nawet bywa przydatne.

Usiadła na jednym z rozchwianych krzeseł obitych czerwonym aksamitem, podwinęła nogi i rozglądnęła się dookoła, jeszcze bardziej mrużąc oczy.

— Jak możesz tu wytrzymać? Przecież to istna jaskinia strachu!

— Do wszystkiego można się przyzwyczaić — powiedziałem, zły na siebie, bo tak naprawdę byłem dumny ze swego mieszkania.

— Ja się nie przyzwyczajam. Nigdy i do niczego. Kiedy się przyzwyczajasz, to jakbyś umierał. — znów obrzuciła pokój krytycznym spojrzeniem. — Co ty tu robisz całymi dniami?

— Piszę — powiedziałem, wskazując na stół zawalony książkami i papierem.

— Myślałam, że pisarze są starzy. Oczywiście, Saroyan nie jest stary. Poznałam go na przyjęciu i wcale nie jest stary. Prawdę mówiąc — zastanowiła się — gdyby tak lepiej się ogolił… Nie wiesz przypadkiem, czy Hemingway jest stary?

— Chyba po czterdziestce.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.