[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Karel Čapek
Fabryka Absolutu
Przełożył z języka czeskiego Paweł Hulka–Laskowski
Tytuł oryginału „Tovarna na absolutno”
1
O
GŁOSZENIE
W Nowy Rok 1943 pan G. H. Bondy, prezes zakładów MEAS, czytał sobie gazetę, jak
zwykle, trochę niegrzecznie przeskoczył wiadomości wojenne, uchylił się od czytania o
przesileniu gabinetowym i na pełnych żaglach (tak, na pełnych żaglach, bo „Gazeta Ludowa”
już dawno powiększyła swój format pięciokrotnie i płachty jej nadawałyby się nawet do
żeglugi morskiej) wpłynął na obszary gospodarki narodowej. Krążył przez chwilę tam i sam,
po czym zwinął żagle i pozwolił kołysać się marzeniom.
„Kryzys węglowy — pomyślał — wyczerpanie kopalń; ostrawskie zagłębie przerywa
eksploatację na całe lata. Tam do diabła, to ci heca! Trzeba sprowadzać węgiel górnośląski i
proszę, sami sobie policzcie, jak to podraża nasze wyroby, a potem gadajcie o konkurencji!
Leżymy na kupie i jeżeli Niemcy podwyższą taryfy, to po prostu możemy zamknąć budę. I
akcje Zivno padają. O Boże, cóż to za nędzne stosunki! Jakie ciasne, idiotyczne, jałowe
stosuneczki! Diabli nadali z kryzysami!”.
Pan G. H. Bondy, prezes zarządu, zamyślił się. Coś go nieustępliwie irytowało. Zaczął
doszukiwać się tego i znalazł wreszcie na ostatniej stronie złożonej gazety. Było to słówko
ZEK. Właściwie tylko cząsteczka słowa, bo gazeta była akurat w tym miejscu złożona, na
literze z. Ale właśnie ta połowiczność wyrazu narzucała mu się dokuczliwie. „No wiec co?
Jaki tam znowu ZEK? Pewno obrazek, pomyślał pan Bondy. A jak nie, to zarazek,
bohomazek? Azotówki też spadły paskudnie. Straszliwa stagnacja. Malutkie, śmiesznie
malutkie stosunki! — Tylko kto tam, do diabła, ogłasza jakiś obrazek? Na pewno jakiś
bohomazek, jak wszystkie dzisiejsze obrazki. Na pewno.
Trochę nadąsany pan G. H. Bondy rozłożył gazetę, aby się pozbyć dokuczliwego wyrazu.
Ale teraz znikł mu zupełnie w szachownicy najróżniejszych ogłoszeń. Gonił swój zgubiony
wyraz szpalta za szpaltą; ukrył się, gałgan, z jakąś irytującą złośliwością. Pan Bondy śledził
go systematycznie od lewej strony ku prawej, od dołu ku górze. Idiotyczne! Obrazek, zarazek,
czy bohomazek, znikł jak kamfora.
Pan G. H. Bondy nie poddał się tak łatwo. Ponownie złożył gazetę i oto nienawistne ZEK
wyskoczyło samo na skraju gazety. Położył więc na nim palec, szybko rozłożył gazetę i
czytał… Pan Bondy zaklął z cicha. Chodziło o bardzo skromne, bardzo powszednie
ogłoszenie:
WYNALAZEK
bardzo korzystny, nadający się dla
każdej fabryki, jest z przyczyn oso–
bistych natychmiast do sprzedania.
Zapytania kierować do inż. R. Marka
Brzewnów 1651.
…No tak! Warto było się trudzić!” — pomyślał pan G. H. Bondy. — „Pewno jakieś
patentowane szelki; jakieś oszustewko, albo idiotyczna zabaweczka, a ja tymczasem tracę na
to całe pięć minut! I ja także już idiocieję. Nędzne stosunki. I żadnego rozmachu nie ma!
Żadnego!”
Prezes Bondy przesiadł się teraz na fotel na biegunach, aby tym wygodniej wykosztować
całą cierpkość nędznych małych stosunków. No tak. MEAS ma dziesięć fabryk i trzydzieści
trzy tysiące robotników. MEAS prowadzi w żelazie, MEAS jest bezkonkurencyjny w kotłach.
Ruszta MEAS to marka światowa. Ale po dziesiątku lat pracy, mój Boże, gdzie indziej dałoby
się osiągnąć o ileż więcej!…
G. H. Bondy wyprostował się nagle. „Inżynier Marek, inżynier Marek! Zaraz, zaraz!
Czyżby to był ten rudy Marek, jakże mu tam było? Rudolf, Dolfik Marek, kolega Dolfik z
politechniki? Istotnie, w ogłoszeniu jest: inż. R. Marek. Dolfik, ty łobuzie, to ty tak? Czy to
możliwe? O biedaku, ładnieś się dorobił! Żeby sprzedawać „bardzo korzystne wynalazki”, ha,
ha! „z przyczyn osobistych”. Znamy takie „przyczyny osobiste”. Brak ci forsy, prawda?
Chciałbyś złapać jakiegoś przemysłowego wróbla na jakiś psunabudesowy patent. No, zawsze
miałeś kiełbie we łbie, zawsze ci się zdawało, że wywrócisz świat do góry nogami. Ech,
kolego kochany, gdzie to się pozapodziewały nasze światoburcze myśli. Gdzie jest nasza
wspaniała, szarlatańska młodość!”.
Prezes Bondy wyciągnął się wygodnie. „A może to naprawdę Marek?” — myślał. „Ale
Marek był to łeb naukowy. Troszkę może gaduła, no tak, ale było w tym łobuzie coś
genialnego. Miał myśli. Ale poza tym straszliwie niepraktyczny człowiek. Właściwie
kompletny fujara. Jakie to dziwne, że nie jest profesorem — myślał dalej pan Bondy. —
Przez lat dwadzieścia nie spotkałem go ani razu. Bóg raczy wiedzieć, co robił przez cały ten
czas. Może całkiem zszedł na psy. Na pewno zszedł na psy. Mieszka aż w Brzewnowie,
biedaczek… i utrzymuje się z wynalazków! Straszny upadek!”
Pan Bondy próbował przedstawić sobie nędzę upadłego wynalazcy. Udało mu się
wymyślić sobie straszliwie kudłatą, nieczesaną głową. Jako tło, ściany są ponure i papierowe
jak w filmie. Mebli nie ma; w kącie materac, na stole nędzny model ze szpulek, gwoździ i
zużytych zapałek, przez brudne okienko widać podwórko. I w tę niewypowiedzianą nędzę
wkracza gość w futrze. „Idę obejrzeć pański wynalazek”. Ślepawy wynalazca nie poznaje
starego kolegi; pokornie chyli kudłatą głowę, rozgląda się, gdzieby tu usadowić rzadkiego
gościa, a potem, dobry Boże! — skostniałymi palcami próbuje wprawić w ruch swój żałosny
wynalazek, jakieś śmieszne perpetuum mobile, i nieśmiało gada, gada jak to powinno
chodzić, jak by to na pewno, całkiem na pewno, chodziło, gdyby, gdyby miał — gdyby mógł
kupić… Gość w futrze rozgląda się po ubożutkim stryszku i nagle wyjmuje z kieszeni
skórzany portfel i kładzie na stole tysiączkę, jeszcze jedną („Dosyć będzie!” — przeraził się
pan Bondy swą rozrzutnością, ale kładzie jeszcze jedną). No, tysiączka wystarczyłaby
najzupełniej — myśli coś wewnątrz pana Bondy’ego — przynajmniej na razie… „Masz pan
tu na dalsze prace, panie Marku. Nie, nie, do niczego pan nie jest wobec mnie zobowiązany.
Co? Kim jestem? To wszystko jedno. Dajmy na to, że jestem pańskim przyjacielem”…
Pan Bondy był bardzo zadowolony z siebie i wzruszony tym obrazem. „Poślę do Marka
swego sekretarza” — postanowił. — ,.Natychmiast, albo zaraz jutro. A co będę robił dzisiaj?
Jest święto, do fabryki nie pójdę. Jestem właściwie wolny. Ach te małe stosuneczki! Żeby
przez cały’dzień nie mieć nic do roboty! A może bym ja sam dzisiaj”…
G. H. Bondy zawahał się. Byłaby to całkiem niezwykła przygoda, gdyby poszedł popatrzeć
z bliska na nędzę dziwaka w Brzewnowie.
„Ostatecznie byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi! I wspomnienia mają przecież także
swoje prawa. Pojadę!” — zadecydował pan Bondy i pojechał.
Trochę się potem nudził, gdy jego samochód ślizgał się po całym Brzewnowie, szukając
najnędzniejszego domku pod numerem 1651. Musiał nawet dowiadywać się w policji.
— Marek? Marek? — powtarzał inspektor, grzebiąc w swej pamięci. — To chyba będzie
inżynier Rudolf Marek, Marek i Spółka, fabryka żarówek, ulica Mixa 1651. — Fabryka
żarówek? — Prezes Bondy był rozczarowany, a nawet rozgoryczony. Jak to, Rudolf Marek
nie mieszka na strychu? Jest fabrykantem i „z przyczyn osobistych” sprzedaje jakiś patent! Ej,
kolego, to zalatuje plajtą, jakem Bondy.
— Nie wie pan, jak się panu Markowi powodzi? — zapytał jakby od niechcenia inspektora
policji, gdy sadowił się w samochodzie.
— O, znakomicie! — odpowiedział inspektor. — Fabryka bardzo niczego sobie. Sławna
firma — dodał pełen dumy lokalnego patriotyzmu. — Bogaty pan — objaśnił dodatkowo — i
strasznie uczony. Ile on robi eksperymentów!
— Ulica Mixa! — zawołał pan Bondy, zwracając się do szofera.
— Trzecia ulica w prawo! — wołał inspektor za samochodem.
I oto pan Bondy dzwoni u drzwi mieszkalnego skrzydła całkiem przyzwoitej fabryki.
Dokoła czyściutko, zagonki i klomby, na murze dzikie wino.
— Hm — medytował pan Bondy — jakiś taki humanitaryzm i reformizm tkwił w tym
Marku już zawsze.
Lecz oto na spotkanie gościa wychodzi na schody sam Marek, Rudolf Marek. Jest bardzo
chudy i poważny, wzniosły jakiś czy co. Bondy czuje jakieś ssanie koło serca, że Marek nie
jest już taki młody, jak był, ani taki straszliwie kudłaty, jak ów wyobrażany wynalazca, że jest
całkiem inny niż wszystko, o czym pan Bondy myślał, a nawet niełatwy do poznania. Ale
zanim jeszcze zdołał uświadomić sobie w pełni swoje rozczarowanie, inżynier Marek
wyciąga do niego ręką i mówi z cicha:
— No, przychodzisz nareszcie, kolego! Wyglądałem cię!
2
K
ARBURATOR
Wyglądałem cię! — powtórzył Marek, usadowiwszy gościa w skórzanym klubowym
fotelu. Za żadne skarby świata nie byłby się Bondy przyznał do swych wyobrażeń o upadłym
wynalazcy.
— Widzisz — zmuszał się po trosze do radości — to taki przypadek! Dzisiaj rano przyszło
mi na myśl, że już dwadzieścia lat się nie widzieliśmy! Pomyśl, przyjacielu, dwadzieścia lat!
— Hm — mruknął Marek. — Więc ty chcesz kupić mój wynalazek?
— Kupić? — zawahał się Bondy. — Doprawdy sam nie wiem… Nawet o tym nie
myślałem. Chciałem się z tobą zobaczyć i…
— E, daj spokój i nie udawaj! — przerwał Marek. — Ja wiedziałem, że przyjdziesz. Za
taką rzeczą warto pochodzić. Na pewno. Taki wynalazek jest w sam raz dla ciebie. Z tego
można zrobić… — machnął ręką, odchrząknął i mówił spokojnie. — Wynalazek mój, który ci
zaprezentuję, jest daleko większym przewrotem w świecie techniki, niż wynalazek maszyny
parowej Watta. Jeśli mam być zwięzły w określeniu jego istoty, to wyrażając się teoretycznie,
chodzi o całkowite wykorzystanie energii atomowej…
Bondy ziewnął ukradkiem.
— A co robiłeś w ciągu tych dwudziestu lat? Marek spojrzał na niego trochę zdziwiony.
— Wiedza współczesna twierdzi, że materia, to jest atomy, składają się z ogromnej masy
jednostek energii, atom to właściwie skupisko elektronów, czyli najmniejszych elektrycznych
cząstek…
— To jest strasznie interesujące — przerwał mu Bondy. — Wiesz sam, że w fizyce byłem
zawsze słaby. Ale ty, Marku, wyglądasz nietęgo! W jaki sposób doszedłeś właściwie do tej
zabaweczki, to jest, właściwie, do tej fabryki?
— Ja? Zupełnie przypadkowo. Wynalazłem mianowicie całkiem nowy rodzaj drucików do
żarówek… Ale to głupstwo, to mi tak wlazło w ręce całkiem przypadkowo. Bo ja już od lat
dwudziestu pracuję nad zagadnieniem spalania materii. No powiedz sam, kolego, jakie jest
największe zagadnienie współczesnej techniki?
— Handel — odpowiedział prezes Bondy. — Ożeniłeś się?
— Jestem wdowiec — odpowiedział Marek i zerwał się wzburzony. — Handel! Nie
handel, rozumiesz? Spalanie! Doskonałe wykorzystanie energii cieplnej, która jest w materii!
Pomyśl, że z węgla wypalamy zaledwie jedną stutysięczną tego, co moglibyśmy wypalić,
gdyby… Rozumiesz?
— Owszem, węgiel jest strasznie drogi — zauważył pan Bondy bardzo mądrze.
Marek usiadł i rzekł poirytowany:
— Jeśli nie przyszedłeś tu z powodu mego Karburatora, to możesz sobie iść, mój Bondy.
— Nic, nic, mów dalej — rzekł pan Bondy wielce pojednawczo.
Marek wsparł głową na ręku.
— Dwadzieścia lat nad tym pracowałem — wyrwało mu się z piersi ciężkie westchnienie
— a teraz sprzedam to pierwszemu lepszemu, kto przyjdzie! Moje ogromne marzenie!
Największy z dotychczasowych wynalazków! Naprawdę, Bondy, to straszna rzecz.
— Z pewnością, jak na nasze małe stosuneczki! — przyświadczył Bondy.
— Nie, to jest w ogóle straszna rzecz. Pomyśl tylko, że możesz wykorzystać atomową
energią całkowicie, bez reszty!
— Aha! — zawołał prezes Bondy. — Będziemy palić atomami. Czemu nie, owszem,
można atomami. Bardzo tu ładnie u ciebie, Dolfiku. Małe to, ale ładne. Ilu masz robotników?
Marek nie słuchał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Karel Čapek
Fabryka Absolutu
Przełożył z języka czeskiego Paweł Hulka–Laskowski
Tytuł oryginału „Tovarna na absolutno”
1
O
GŁOSZENIE
W Nowy Rok 1943 pan G. H. Bondy, prezes zakładów MEAS, czytał sobie gazetę, jak
zwykle, trochę niegrzecznie przeskoczył wiadomości wojenne, uchylił się od czytania o
przesileniu gabinetowym i na pełnych żaglach (tak, na pełnych żaglach, bo „Gazeta Ludowa”
już dawno powiększyła swój format pięciokrotnie i płachty jej nadawałyby się nawet do
żeglugi morskiej) wpłynął na obszary gospodarki narodowej. Krążył przez chwilę tam i sam,
po czym zwinął żagle i pozwolił kołysać się marzeniom.
„Kryzys węglowy — pomyślał — wyczerpanie kopalń; ostrawskie zagłębie przerywa
eksploatację na całe lata. Tam do diabła, to ci heca! Trzeba sprowadzać węgiel górnośląski i
proszę, sami sobie policzcie, jak to podraża nasze wyroby, a potem gadajcie o konkurencji!
Leżymy na kupie i jeżeli Niemcy podwyższą taryfy, to po prostu możemy zamknąć budę. I
akcje Zivno padają. O Boże, cóż to za nędzne stosunki! Jakie ciasne, idiotyczne, jałowe
stosuneczki! Diabli nadali z kryzysami!”.
Pan G. H. Bondy, prezes zarządu, zamyślił się. Coś go nieustępliwie irytowało. Zaczął
doszukiwać się tego i znalazł wreszcie na ostatniej stronie złożonej gazety. Było to słówko
ZEK. Właściwie tylko cząsteczka słowa, bo gazeta była akurat w tym miejscu złożona, na
literze z. Ale właśnie ta połowiczność wyrazu narzucała mu się dokuczliwie. „No wiec co?
Jaki tam znowu ZEK? Pewno obrazek, pomyślał pan Bondy. A jak nie, to zarazek,
bohomazek? Azotówki też spadły paskudnie. Straszliwa stagnacja. Malutkie, śmiesznie
malutkie stosunki! — Tylko kto tam, do diabła, ogłasza jakiś obrazek? Na pewno jakiś
bohomazek, jak wszystkie dzisiejsze obrazki. Na pewno.
Trochę nadąsany pan G. H. Bondy rozłożył gazetę, aby się pozbyć dokuczliwego wyrazu.
Ale teraz znikł mu zupełnie w szachownicy najróżniejszych ogłoszeń. Gonił swój zgubiony
wyraz szpalta za szpaltą; ukrył się, gałgan, z jakąś irytującą złośliwością. Pan Bondy śledził
go systematycznie od lewej strony ku prawej, od dołu ku górze. Idiotyczne! Obrazek, zarazek,
czy bohomazek, znikł jak kamfora.
Pan G. H. Bondy nie poddał się tak łatwo. Ponownie złożył gazetę i oto nienawistne ZEK
wyskoczyło samo na skraju gazety. Położył więc na nim palec, szybko rozłożył gazetę i
czytał… Pan Bondy zaklął z cicha. Chodziło o bardzo skromne, bardzo powszednie
ogłoszenie:
WYNALAZEK
bardzo korzystny, nadający się dla
każdej fabryki, jest z przyczyn oso–
bistych natychmiast do sprzedania.
Zapytania kierować do inż. R. Marka
Brzewnów 1651.
…No tak! Warto było się trudzić!” — pomyślał pan G. H. Bondy. — „Pewno jakieś
patentowane szelki; jakieś oszustewko, albo idiotyczna zabaweczka, a ja tymczasem tracę na
to całe pięć minut! I ja także już idiocieję. Nędzne stosunki. I żadnego rozmachu nie ma!
Żadnego!”
Prezes Bondy przesiadł się teraz na fotel na biegunach, aby tym wygodniej wykosztować
całą cierpkość nędznych małych stosunków. No tak. MEAS ma dziesięć fabryk i trzydzieści
trzy tysiące robotników. MEAS prowadzi w żelazie, MEAS jest bezkonkurencyjny w kotłach.
Ruszta MEAS to marka światowa. Ale po dziesiątku lat pracy, mój Boże, gdzie indziej dałoby
się osiągnąć o ileż więcej!…
G. H. Bondy wyprostował się nagle. „Inżynier Marek, inżynier Marek! Zaraz, zaraz!
Czyżby to był ten rudy Marek, jakże mu tam było? Rudolf, Dolfik Marek, kolega Dolfik z
politechniki? Istotnie, w ogłoszeniu jest: inż. R. Marek. Dolfik, ty łobuzie, to ty tak? Czy to
możliwe? O biedaku, ładnieś się dorobił! Żeby sprzedawać „bardzo korzystne wynalazki”, ha,
ha! „z przyczyn osobistych”. Znamy takie „przyczyny osobiste”. Brak ci forsy, prawda?
Chciałbyś złapać jakiegoś przemysłowego wróbla na jakiś psunabudesowy patent. No, zawsze
miałeś kiełbie we łbie, zawsze ci się zdawało, że wywrócisz świat do góry nogami. Ech,
kolego kochany, gdzie to się pozapodziewały nasze światoburcze myśli. Gdzie jest nasza
wspaniała, szarlatańska młodość!”.
Prezes Bondy wyciągnął się wygodnie. „A może to naprawdę Marek?” — myślał. „Ale
Marek był to łeb naukowy. Troszkę może gaduła, no tak, ale było w tym łobuzie coś
genialnego. Miał myśli. Ale poza tym straszliwie niepraktyczny człowiek. Właściwie
kompletny fujara. Jakie to dziwne, że nie jest profesorem — myślał dalej pan Bondy. —
Przez lat dwadzieścia nie spotkałem go ani razu. Bóg raczy wiedzieć, co robił przez cały ten
czas. Może całkiem zszedł na psy. Na pewno zszedł na psy. Mieszka aż w Brzewnowie,
biedaczek… i utrzymuje się z wynalazków! Straszny upadek!”
Pan Bondy próbował przedstawić sobie nędzę upadłego wynalazcy. Udało mu się
wymyślić sobie straszliwie kudłatą, nieczesaną głową. Jako tło, ściany są ponure i papierowe
jak w filmie. Mebli nie ma; w kącie materac, na stole nędzny model ze szpulek, gwoździ i
zużytych zapałek, przez brudne okienko widać podwórko. I w tę niewypowiedzianą nędzę
wkracza gość w futrze. „Idę obejrzeć pański wynalazek”. Ślepawy wynalazca nie poznaje
starego kolegi; pokornie chyli kudłatą głowę, rozgląda się, gdzieby tu usadowić rzadkiego
gościa, a potem, dobry Boże! — skostniałymi palcami próbuje wprawić w ruch swój żałosny
wynalazek, jakieś śmieszne perpetuum mobile, i nieśmiało gada, gada jak to powinno
chodzić, jak by to na pewno, całkiem na pewno, chodziło, gdyby, gdyby miał — gdyby mógł
kupić… Gość w futrze rozgląda się po ubożutkim stryszku i nagle wyjmuje z kieszeni
skórzany portfel i kładzie na stole tysiączkę, jeszcze jedną („Dosyć będzie!” — przeraził się
pan Bondy swą rozrzutnością, ale kładzie jeszcze jedną). No, tysiączka wystarczyłaby
najzupełniej — myśli coś wewnątrz pana Bondy’ego — przynajmniej na razie… „Masz pan
tu na dalsze prace, panie Marku. Nie, nie, do niczego pan nie jest wobec mnie zobowiązany.
Co? Kim jestem? To wszystko jedno. Dajmy na to, że jestem pańskim przyjacielem”…
Pan Bondy był bardzo zadowolony z siebie i wzruszony tym obrazem. „Poślę do Marka
swego sekretarza” — postanowił. — ,.Natychmiast, albo zaraz jutro. A co będę robił dzisiaj?
Jest święto, do fabryki nie pójdę. Jestem właściwie wolny. Ach te małe stosuneczki! Żeby
przez cały’dzień nie mieć nic do roboty! A może bym ja sam dzisiaj”…
G. H. Bondy zawahał się. Byłaby to całkiem niezwykła przygoda, gdyby poszedł popatrzeć
z bliska na nędzę dziwaka w Brzewnowie.
„Ostatecznie byliśmy takimi dobrymi przyjaciółmi! I wspomnienia mają przecież także
swoje prawa. Pojadę!” — zadecydował pan Bondy i pojechał.
Trochę się potem nudził, gdy jego samochód ślizgał się po całym Brzewnowie, szukając
najnędzniejszego domku pod numerem 1651. Musiał nawet dowiadywać się w policji.
— Marek? Marek? — powtarzał inspektor, grzebiąc w swej pamięci. — To chyba będzie
inżynier Rudolf Marek, Marek i Spółka, fabryka żarówek, ulica Mixa 1651. — Fabryka
żarówek? — Prezes Bondy był rozczarowany, a nawet rozgoryczony. Jak to, Rudolf Marek
nie mieszka na strychu? Jest fabrykantem i „z przyczyn osobistych” sprzedaje jakiś patent! Ej,
kolego, to zalatuje plajtą, jakem Bondy.
— Nie wie pan, jak się panu Markowi powodzi? — zapytał jakby od niechcenia inspektora
policji, gdy sadowił się w samochodzie.
— O, znakomicie! — odpowiedział inspektor. — Fabryka bardzo niczego sobie. Sławna
firma — dodał pełen dumy lokalnego patriotyzmu. — Bogaty pan — objaśnił dodatkowo — i
strasznie uczony. Ile on robi eksperymentów!
— Ulica Mixa! — zawołał pan Bondy, zwracając się do szofera.
— Trzecia ulica w prawo! — wołał inspektor za samochodem.
I oto pan Bondy dzwoni u drzwi mieszkalnego skrzydła całkiem przyzwoitej fabryki.
Dokoła czyściutko, zagonki i klomby, na murze dzikie wino.
— Hm — medytował pan Bondy — jakiś taki humanitaryzm i reformizm tkwił w tym
Marku już zawsze.
Lecz oto na spotkanie gościa wychodzi na schody sam Marek, Rudolf Marek. Jest bardzo
chudy i poważny, wzniosły jakiś czy co. Bondy czuje jakieś ssanie koło serca, że Marek nie
jest już taki młody, jak był, ani taki straszliwie kudłaty, jak ów wyobrażany wynalazca, że jest
całkiem inny niż wszystko, o czym pan Bondy myślał, a nawet niełatwy do poznania. Ale
zanim jeszcze zdołał uświadomić sobie w pełni swoje rozczarowanie, inżynier Marek
wyciąga do niego ręką i mówi z cicha:
— No, przychodzisz nareszcie, kolego! Wyglądałem cię!
2
K
ARBURATOR
Wyglądałem cię! — powtórzył Marek, usadowiwszy gościa w skórzanym klubowym
fotelu. Za żadne skarby świata nie byłby się Bondy przyznał do swych wyobrażeń o upadłym
wynalazcy.
— Widzisz — zmuszał się po trosze do radości — to taki przypadek! Dzisiaj rano przyszło
mi na myśl, że już dwadzieścia lat się nie widzieliśmy! Pomyśl, przyjacielu, dwadzieścia lat!
— Hm — mruknął Marek. — Więc ty chcesz kupić mój wynalazek?
— Kupić? — zawahał się Bondy. — Doprawdy sam nie wiem… Nawet o tym nie
myślałem. Chciałem się z tobą zobaczyć i…
— E, daj spokój i nie udawaj! — przerwał Marek. — Ja wiedziałem, że przyjdziesz. Za
taką rzeczą warto pochodzić. Na pewno. Taki wynalazek jest w sam raz dla ciebie. Z tego
można zrobić… — machnął ręką, odchrząknął i mówił spokojnie. — Wynalazek mój, który ci
zaprezentuję, jest daleko większym przewrotem w świecie techniki, niż wynalazek maszyny
parowej Watta. Jeśli mam być zwięzły w określeniu jego istoty, to wyrażając się teoretycznie,
chodzi o całkowite wykorzystanie energii atomowej…
Bondy ziewnął ukradkiem.
— A co robiłeś w ciągu tych dwudziestu lat? Marek spojrzał na niego trochę zdziwiony.
— Wiedza współczesna twierdzi, że materia, to jest atomy, składają się z ogromnej masy
jednostek energii, atom to właściwie skupisko elektronów, czyli najmniejszych elektrycznych
cząstek…
— To jest strasznie interesujące — przerwał mu Bondy. — Wiesz sam, że w fizyce byłem
zawsze słaby. Ale ty, Marku, wyglądasz nietęgo! W jaki sposób doszedłeś właściwie do tej
zabaweczki, to jest, właściwie, do tej fabryki?
— Ja? Zupełnie przypadkowo. Wynalazłem mianowicie całkiem nowy rodzaj drucików do
żarówek… Ale to głupstwo, to mi tak wlazło w ręce całkiem przypadkowo. Bo ja już od lat
dwudziestu pracuję nad zagadnieniem spalania materii. No powiedz sam, kolego, jakie jest
największe zagadnienie współczesnej techniki?
— Handel — odpowiedział prezes Bondy. — Ożeniłeś się?
— Jestem wdowiec — odpowiedział Marek i zerwał się wzburzony. — Handel! Nie
handel, rozumiesz? Spalanie! Doskonałe wykorzystanie energii cieplnej, która jest w materii!
Pomyśl, że z węgla wypalamy zaledwie jedną stutysięczną tego, co moglibyśmy wypalić,
gdyby… Rozumiesz?
— Owszem, węgiel jest strasznie drogi — zauważył pan Bondy bardzo mądrze.
Marek usiadł i rzekł poirytowany:
— Jeśli nie przyszedłeś tu z powodu mego Karburatora, to możesz sobie iść, mój Bondy.
— Nic, nic, mów dalej — rzekł pan Bondy wielce pojednawczo.
Marek wsparł głową na ręku.
— Dwadzieścia lat nad tym pracowałem — wyrwało mu się z piersi ciężkie westchnienie
— a teraz sprzedam to pierwszemu lepszemu, kto przyjdzie! Moje ogromne marzenie!
Największy z dotychczasowych wynalazków! Naprawdę, Bondy, to straszna rzecz.
— Z pewnością, jak na nasze małe stosuneczki! — przyświadczył Bondy.
— Nie, to jest w ogóle straszna rzecz. Pomyśl tylko, że możesz wykorzystać atomową
energią całkowicie, bez reszty!
— Aha! — zawołał prezes Bondy. — Będziemy palić atomami. Czemu nie, owszem,
można atomami. Bardzo tu ładnie u ciebie, Dolfiku. Małe to, ale ładne. Ilu masz robotników?
Marek nie słuchał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]