Jonathan Carroll
Całując ul
Kissing the Beehive
Przełożył Piotr Taufelman
Patowi Conroyowi
Stephenowi Kingowi Michaelowi Moorcockowi Paulowi Westowi
PRZYJACIOŁOM, MISTRZOM, CZARODZIEJOM
Jeśli nie wiesz, kim jestem
a ja nie wiem, kim jesteś ty światem rządzić będą prawa stworzone przez innych
a my sami, podążając za niewłaściwym bogiem, możemy zgubić naszą gwiazdę
Rytuał do odczytania innym
William Stafford
Część pierwsza
Nie lubię samotnych posiłków i między innymi dlatego właśnie stałem się sławny.
W osobach, które jadają w miejscach publicznych bez towarzystwa, jest coś żałosnego
i mało pociągającego. Lepiej już chyba zostać w domu przed telewizorem, popijać zupę pomarańczową z puszki i chrupać krakersy, niż siedzieć samotnie na widoku publicz- nym w oczekiwaniu na ten jeden smętny posiłek.
Uczyniłem to spostrzeżenie akurat w trakcie lunchu z moją agentką, Patricią Chase. Patricia, wysoka i piękna, jest prawdziwą kobietą ze stali. Spojrzała na mnie tak, jak to często robiła w ciągu tych ponad dwudziestu lat, odkąd się znamy — a w jej wzroku była wyjątkowa mieszanka rozbawienia, rozpaczy i gniewu.
— Skąd takie pomysły, Sam? Nie ma nic przyjemniejszego niż samotny posiłek! Bierzesz jakąś książkę lub ulubione pismo, nie musisz nic mówić ani być duszą towa- rzystwa, sam sobie narzucasz tempo jedzenia... Uwielbiam jadać samotnie.
Zignorowałem ją i kontynuowałem:
— Z drugiej jednak strony najwspanialszy w życiu jest obiad w restauracji z nową kobietą. Składasz zamówienie, a potem zaczynasz tę pierwszą rozmowę. Dotąd tylko sobie gawędziliście. Jest to coś czarodziejskiego: siedzieć z tą nową istotą w twoim życiu
w jakiejś miłej restauracji...
Uśmiechnęła się i wzięła bułkę z koszyka.
— No cóż, mój chłopcze, pojadłeś sobie z różnymi nowymi kobietami przez te wszystkie lata. A co mówią najświeższe doniesienia o Irene?
— Wydzwania bez ustanku i zadręcza mnie, że wynajęła jednego z najlepszych
w mieście adwokatów od spraw rozwodowych. A potem chichocze i mówi, ile ode mnie zażąda w sądzie.
— Ale przecież ustaliliście coś chyba przed ślubem?
— To funkcjonuje tylko wtedy, gdy się żenisz, ale gdy przychodzi do rozwodu, to i tak wszystko psu na budę.
— Irene była twoją trzecią żoną. Mój Boże, całkiem niezła liczba.
5
— Jeśli dostajesz furii z powodu pcheł, to nie rzucasz do ognia całego koca, prawda?
A kto powiedział, że optymizm to taka dobra rzecz?
— Coś mi się zdaje, że biorąc pod uwagę te pieniądze, które płacisz dwóm pierw- szym, powinieneś uznać Irene za swój ostatni wybryk i poprzestać na przyjaciółkach. Właśnie, á propos pieniędzy, co tam słychać z twoją nową powieścią?
Odchrząknąłem, ponieważ nie chciałem wychrypieć następnego zdania.
— Nic, Patricio. Nici. Kredens jest pusty. Wypstrykałem się.
— To kiepsko. Niedawno dzwonił Parma i pytał, co się z tobą dzieje. Wiesz, jak lubi sobie pogadać. Odnosi wrażenie, że się przed nim ukrywasz.
— Bo tak jest. Zresztą Parma jest rozpieszczony. W ciągu ośmiu lat dostał ode mnie pięć książek i zarobił na tym mnóstwo pieniędzy. Czego jeszcze ode mnie chce?
Potrząsnęła głową.
— To nie tak. Dał ci pokaźną zaliczkę a conto tej nowej książki i ma prawo wiedzieć, co się dzieje. Spójrz na to z jego punktu widzenia.
— Nie potrafię. Nawet gdy chodzi o moje życie, nie mogę sobie na to pozwolić.
W tej książce wszystko jest totalną bzdurą, bohaterowie utknęli w pół kroku i całość nie trzyma się kupy.
— Streszczenie wyglądało nieźle.
— To żadna sztuka napisać streszczenie. — Wzruszyłem ramionami. — Dziesięć stron czystej sztampy.
— Więc co zamierzasz zrobić?
— Może znów powinienem się ożenić. To by mi pozwoliło oderwać się trochę od wszystkiego na pewien czas.
Odchyliła się na krześle i wybuchnęła głośnym śmiechem. Zrobiło mi się przyjem- nie, bo już od dawna nikogo nie rozśmieszyłem. A zwłaszcza siebie.
Przez pozostałą część spotkania mój pesymizm zmagał się z optymizmem. Patricia znała mnie bardzo dobrze i doskonale wiedziała, kiedy udaję. Wyczuwałem, że ta roz- mowa z moim wydawcą, Aureliem Parmą, nie należała do najprzyjemniejszych, ponie- waż rzadko otrzymywałem od Patricii wezwanie na taki urzędowy lunch. Zazwyczaj rozmawialiśmy przez telefon raz lub dwa razy w miesiącu, a potem umawialiśmy się na uroczystą kolację w dniu przekazania manuskryptu.
— W którym jesteś miejscu?
— Jak facet opuszcza żonę i jest z tą dziewczyną.
— Sam, to było na pierwszej stronie streszczenia!
— Wiem. Ale właśnie to ci mówiłem.
— No dobra, ale co z... — Postukała palcem w stół.
— Daj sobie z tym spokój, naprawdę przemyślałem już wszystkie „ale co z”. Zacząłem pisać jakieś opowiadanie, ale było tak smętne, że nawet moje pióro się porzygało. To fa- talne, wierz mi. To nie jest zwykła blokada twórcza, lecz twórcza s u s z a . Moja mózgow- nica przypomina ostatnimi czasy Etiopię.
6
— Masz szczęście, że to się zdarza po raz pierwszy. Wydałeś dziewięć książek. Całkiem sporo. Wygląda na to, że się wypisałeś.
— Nie jest to najlepszy moment na takie zjawisko. Zwłaszcza że Irene cały czas czeka
i ostrzy sobie pazury.
Rozmawialiśmy o różnych innych rzeczach, ale przez cały czas moje milczenie
w związku z pewną sprawą wisiało nad nami jak smog nad Mexico City. Gdy już zaczę- liśmy się zbierać do wyjścia, Patricia zaproponowała, żebym się wybrał na wakacje.
— Nienawidzę wakacji! Po ślubie z Michelle pojechaliśmy do Europy, ale ja najchęt- niej siadłbym sobie przed telewizorem i oglądał CNN.
— Lubiłam Michelle.
— Ja też, dopóki się z nią nie ożeniłem. Uważała, że gdybym tylko się postarał, mógł- bym zostać wielkim pisarzem. A niby co ja robiłem przez cały ten czas przy biurku, może przygotowywałem sushi?
Patricia spojrzała na mnie swoim sowio mądrym wzrokiem.
— Co byś wolał: pisać wielkie książki czy takie, które dobrze idą?
— Już dawno temu zrezygnowałem z prób zadziwiania ludzi. Jest takie rosyjskie przysłowie: „Prawda jest jak pszczoła — żądli prosto w oczy”. Jedna z prawd na mój temat jest taka, że piszę książki, które z założenia mają bawić, ale żadna z nich nie pre- tenduje do tego, aby być wielką. To mi wystarcza. Należę do tej nielicznej grupy ludzi, którzy odczuwają szczerą wdzięczność za to, co im zostało dane. Kiedyś na lotnisku zo- baczyłem trzech ludzi, którzy czytali moje książki. Nawet nie wiesz, jak byłem szczęśli- wy.
Wydawało mi się, że temat jest skończony, lecz Patricia powiedziała:
— Konieczność sprawia, że płaczesz, śpiewasz lub skaczesz.
— Że co?
— Ja też znam te rosyjskie przysłowia, przecież sama dałam ci tę książkę. Do dia- bła! Zadowolenie z tego, co się robi, jest jak najbardziej słuszne, pod warunkiem że idąc spać, czujemy się dobrze. Ale z tobą już tak nie jest. Pisałeś dreszczowce, które podobały
się ludziom, i byłeś szczęśliwy. Teraz nie możesz pisać, jesteś pusty i smutny. Może nad- szedł czas napisać wielką książkę. Spróbuj. Może jakoś wygrzebiesz się z tej koleiny.
Nastąpiła długa przerwa, podczas której mierzyliśmy się wzrokiem.
— Naprawdę nie wiem, czy jak tak mówisz, to jesteś suką czy guru.
— Suką. Suką, która chce cię zmusić do powrotu do pracy, żebyś mógł wykarmić wszystkie swoje eksmałżonki.
Ironia całej tej sytuacji polegała na tym, że na ów dzień przewidziana była pierwot- nie mała uroczystość. Właśnie wydano moją najświeższą powieść, Śniadanie magika,
i przyjechałem do Nowego Jorku, żeby podpisywać książki w księgarni należącej do mojego przyjaciela, Hansa Lachnera.
7
Lubię podpisywać książki, ponieważ jest to jedna z tych nielicznych okazji, gdy mogę stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy dzielą ze mną tę najważniejszą część mo- jego życia — czas, kiedy raczę ich opowieściami. Jasne, że niekiedy zdarza się jakiś świr, który chce, żeby podpisać mu ręcznik, albo typ, obok którego nie odważyłbym się usiąść
w metrze, ale ogólnie rzecz biorąc, są to przyjemne chwile, a słuchanie komplementów
na temat moich książek też nie jest dla mnie specjalnie przykre. Na początku byłem przerażony, gdyż zdawało mi się, że nikt się nie zjawi. Do końca życia nie zapomnę tej chwili, kiedy wchodziłem na pierwsze spotkanie autorskie i zobaczyłem tłum ludzi cze- kających na moje przybycie. Oszalałem.
W przeszłości Hans Lachner pracował jako redaktor w pewnym słynnym wydaw- nictwie, ale znużyła go polityka i intrygi. Po śmierci rodziców przejął spadek i przezna- czył go na Cover Up. Był to sklep wprawdzie niewielki, lecz za to przytulny i doskonale zaprojektowany, a Hans wyśmienicie znał się na książkach. Gdy wstąpiłem tam pew- nego razu, ujrzałem go zatopionego w rozmowie z Gabrielem Marquezem. Później, gdy powiedziałem mu, że nie wiedziałem, iż zna hiszpański, Hans odparł:
— Nie znam. Ale tego dnia się nauczyłem.
To właśnie on dał moją trzecią powieść — Wytatuowane miasto — pewnemu holly- woodzkiemu producentowi, który zdecydował się na jej kupno i w końcu zrobił z niej film. Byłem mu ogromnie zobowiązany i czyniłem wszystko, żeby mu się jakoś odpłacić. Gdy wszedłem do jego sklepu po lunchu z Patricią, niewątpliwie wyglądałem jak Peter Lorre w M*, bo Hans zaraz podszedł do mnie i powiedział, że wyglądam jak gówno.
— Psie czy ludzkie? To nie wszystko jedno.
— Co jest grane?
— Właśnie wracam z lunchu z moją agentką, która przepuściła mnie przez ma- szynkę.
— Pan Bayer?
Odwróciłem się na pięcie, produkując jednocześnie mój natychmiastowy sze- roki uśmiech, i powitał mnie błysk flesza. Gdy zgasł oślepiający blask odbity w mo-
jej siatkówce, dostrzegłem jakąś pulchną kobietę w czapce baseballowej z napisem
„Timberland” i dużych okularach w srebrnej oprawie.
— Bądź tak dobry, Hans — z tymi słowy wepchnęła mu aparat do ręki i podeszła do mnie. Potem wzięła mnie pod ramię. Hans policzył do trzech i znów błysnął, zupełnie mnie oślepiając.
— Jestem Tanya. Gdy będzie pan podpisywał moje książki, proszę pamiętać, że mam na imię Tanya.
— Dobrze.
*Peter Lorre (właśc. Ladislav Loewenstein; 1904-1964) — w makabrycznej opowieści filmowej M (M-
Morderstwo) Fritza Langa grał główną rolę okrutnego maniaka — przyp. red.
8
Odebrała swój aparat i ruszyła gdzieś zaaferowana. Hans objął mnie i zaprowadził na tył sklepu, gdzie czekał na nas stół i krzesła.
— Tanya zawsze kupuje dwa egzemplarze twoich książek. Drugi daje siostrze.
— Niech ją Bóg błogosławi.
Usiadłem i zaraz podeszli do mnie pierwsi ludzie, choć uczynili to z wahaniem, jakby
się bali mi przeszkodzić. Starałem się być równie miły jak zawsze, pytając o imiona
i wpisując coś osobistego, żeby mogli się później uśmiechnąć przy lekturze. „Śniadanie
z Charlesem. Bardzo mi miło, że dzieliłeś ze mną ten posiłek”. „Czarodziej wita Jennifer”.
„Dla Tanyi, która zawsze kupuje dwie i zasługuje na podwójne podziękowanie za to po- parcie”. Czas mijał, a ja podpisywałem książki i oddawałem się czczym pogaduszkom.
— Jestem Veronica. Mam tu z sobą cały zbiór i byłoby mi miło, gdyby zechciał pan je wszystkie podpisać i... no wie pan, po prostu podpisać.
Nie spojrzałem na nią, gdy podeszła, ponieważ akurat wtedy Hans podawał mi szklankę z colą. Postawiłem ją na stoliku i nagle spostrzegłem książkę na samym wierz- chu pokaźnego stosu — było to niemieckie wydanie mojej pierwszej powieści.
— O Boże, a gdzież pani to dostała? — Uśmiechnąłem się, podniosłem na nią wzrok
i osłupiałem. Przede mną stała tleniona blondynka z falami włosów opadających na ra- miona. Cerę miała tak lśniącą i delikatną, że wręcz trudno sobie wyobrazić, by człowiek przebywający przez jakiś czas w jej towarzystwie nie miał poważnych kłopotów z ręka- mi. W jej wielkich, zielonych oczach wyczuwało się przyjazne nastawienie, a zarazem wyraźną głębię i inteligencję. Zauważyłem, że taksuje mnie. Jej usta były pełne i niemal szkarłatne, choć nie było na nich ani śladu szminki. Były to usta dekadenckie, aż zbyt dekadenckie przy tak radosnej twarzy. Nie byłem pewien, czy do końca podoba mi się
ta sprzeczność. Podniecało mnie to, ale nie miałem pewności, czy mi się to podoba.
— Kupiłam ją podczas pobytu w Niemczech. Usiłuję zgromadzić wszystkie wydania pańskich dzieł, ale to nie takie proste.
— Jest pani zbieraczką?
— Niezupełnie. Po prostu uwielbiam pańskie książki. Otworzyłem jedną z nich na stronie tytułowej.
— Pani się nazywa...
— Veronica. Veronica Lake. Moje pióro zamarło.
— Jak?
Roześmiała się głębokim, niemal męskim głosem.
*Bohaterka nosi takie samo imię i nazwisko jak aktorka amerykańska (właśc. Constance Ockelman;
1919-1973), która zrobiła błyskawiczną karierę filmową w latach czterdziestych; potem była „gwiaz- dą” skandali, popadła w alkoholizm. Z zapomnienia wydobył ją w latach sześćdziesiątych dziennikarz, który odkrył, że pracuje jako barmanka w podrzędnym hotelu w Nowym Jorku. W końcu zaczęła grać
w niskobudżetowych filmach, po czym przeniosła się do Anglii. Opublikowała autobiografię Veronica.
przyp.red.
9
— Tak, tak właśnie się nazywam*. Moja matka miała chyba w sobie coś z sadystki.
— A pani tak bardzo ją przypomina. To zupełnie tak, jakby ktoś nazwał syna Clark
Gable.
— Cóż, dzieciakom w Ameryce Południowej dają na imię Jezus.
— Tak, i gdy umierają, idą prosto do nieba. Kiedy pani umrze, Veronico, pójdzie pani do Hollywood.
Podpisałem książkę i sięgnąłem po następną. Wydanie japońskie. Potem hiszpańskie. Taką kolekcję widziałem dotychczas jedynie na mojej półce.
— Gdybym tylko potrafiła, pisałabym dokładnie takie książki jak pan. Tak dobrze je rozumiem.
— Czy wyjdzie pani za mnie?
— Przecież jest pan żonaty — odrzekła, uroczo wydymając wargi. Wróciłem do podpisywania.
— To już końcówka.
Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, poczułem na ramieniu czyjąś dłoń, a w po- wietrzu rozszedł się oszałamiający zapach wody toaletowej mojego oszałamiającego wydawcy, Aurelia Parmy.
— Faraon Samuel III Blagier. A gdzie jest twój orszak? Od razu zrobiłem się czujny i zesztywniałem.
— Blagier? Co chciałeś przez to powiedzieć, Aurelio?
— Nic a nic. Po prostu przyszedłem, żeby cię obserwować. — Aurelio zwrócił się do Veroniki. — Jestem jego wydawcą — powiedział protekcjonalnie swym najbardziej mo- narszym tonem. Potem błysnął w jej stronę swoim najbardziej olśniewającym uśmie- chem.
— A ja jego wielbicielką — odparła bez uśmiechu.
— Już cię złapała, szefie.
Aurelio nie lubi, kiedy ktoś go tak załatwia. Spiorunował ją takim spojrzeniem, że nawet parmezan by się roztopił, a ona rzuciła nań wzrokiem tak obojętnym, jakby był przecinkiem na kartce. Odszedł pokonany.
— Więc jest pani w korpusie dyplomatycznym, Veronico?
— Przyszłam tu zobaczyć się z panem, panie Bayer. Po prostu chcę mieć te moje pięć minut. On może być z panem przez cały czas.
— Na szczęście nie jest, gdy mam na to wpływ — wymamrotałem i wróciłem do podpisywania.
— Zdaję sobie sprawę, że to miejsce nie nadaje się do załatwiania interesów, lecz muszę panu powiedzieć, że robię filmy dokumentalne i bardzo bym chciała nakręcić coś na pański temat. Zostawię panu wizytówkę. Gdyby był pan zainteresowany, proszę zadzwonić. Zresztą ucieszę się z pańskiej wizyty, nawet jeśli nie zgodzi się pan na ten film.
10
— Czuję się zaszczycony — powiedziałem, kończąc podpisywać jej książki. Zgarnęła je pod pachę i pochyliła się nade mną.
— A ja mówię poważnie — szepnęła.
Gdy odchodziła, podobała mi się tak samo jak na początku. Jej bezpośredniość wy- woływała we mnie pewien lęk, choć zarazem budziła podniecenie. Następna osoba po- łożyła książki na stole i rzuciła z irytacją:
— Nareszcie.
— Bardzo przepraszam. Jak się pan nazywa?
Ta pogawędka z Veronicą sprawiła, że moja praca utknęła na pewien czas w mar- twym punkcie, więc przyśpieszyłem, starając się skupić na tym, co robię. Dopiero jakieś pół godziny później spojrzałem na wizytówkę, którą mi zostawiła. Kolejny wstrząs.
Otóż najważniejsza w mojej powieści Wytatuowane miasto jest chwila, w któ-
rej czarny charakter ściąga koszulę i bohaterka po raz pierwszy widzi jego plecy.
W rosyjskich więzieniach jest taki zwyczaj, że skazańcom, którzy odbyli już długą karę, tatuuje się plecy najwymyślniejszymi bizantyjskimi rysunkami, jakie tylko można sobie wyobrazić. Całe dzieło powstaje dzięki kombinacji ostrzy do golenia, igieł i atramentów zrobionych z moczu i palonych obcasów od butów. Owa ilustracja przedstawia biogra-
fię więźni...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]