MEG CABOT
AKCJA KSIĘŻNICZKAPAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 i ½
Tytuł oryginału
THE PRINCESS DIARIES IV AND A HALF. PROJECT PRINCESS
Pytanie Co to właściwie jest ten Pamiętnik księżniczki 4 i 1/2?
Odpowiedz Numer 4 i 1/2 (to znaczy cztery i pól) mieści się między numerem 4 a numerem 5, więc miejsce tej książki przypada po tomie 4 ale przed 5 Pamiętnika księżniczki.
Pytanie Jaki okres w życiu księżniczki Mii obejmuje?
Odpowiedź Marzec, wiosenne ferie szkolne. Innymi słowy, akcja toczy się pomiędzy tomem 4 (grudzień - styczeń) a tomem 5 (kwiecień - maj).
Pytanie Dlaczego ta książka została wydana?
Odpowiedź Ponieważ nie chcemy opuścić ani jednego zdania z zapisków z pamiętnika Mii!
Czwartek, 10 marca, poddaszeJestem kompletnie wyczerpana. Nie wiem czemu, nie dość że muszę znosić przekleństwo książęcego losu - chociaż o swoim pochodzeniu dowiedziałam się dopiero niedawno - to na dodatek zostałam obarczona taką męczącą rodziną.
No bo już i tak wystarczy, że czekali, aż prawie skończę piętnaście lat, żeby rzucić mimochodem: „Aha, tak przy okazji, jesteś księżniczką". A teraz nawet nie potrafią ustalić między sobą, czy mogę spędzić ferie wiosenne w Zachodniej Wirginii, pracując jako ochotniczka dla organizacji Domy Nadziei razem z całą resztą uczniów Liceum imienia Alberta Einsteina chodzących na rozwój zainteresowań.
Jakby spełnianie dobrych uczynków względem bliźnich nieco mniej hojnie obdarzonych przez los nie było właśnie zadaniem księżniczek!
No i dobra, rozumiem, czemu mój argument: „A księżna Diana i jej akcje przeciwko stosowaniu min lądowych?!" nie trafił do Grandmére - która uważa, że już i tak za często chodzę w rybaczkach - ale żeby moja MAMA? Przez całą poprzednią godzinę usiłowałam jej wyjaśnić „teologię młotka" wyznawaną przez Domy Nadziei: otóż przyświecający ludziom wspólny cel znakomicie ułatwia przekraczanie barier kulturowych. Na przykład kiedy osoby z różnych środowisk religijnych i socjoekonomicznych zbiorą się razem, żeby wybudować dom, znikają dzielące ich różnice, a dochodzi do głosu łącząca wszystkich idea. Wspomniałam o tym, że każdy człowiek, nawet prosty i słabo wykształcony, może wykorzystać młotek, obracając go w narzędzie, które zwiastuje pokój i miłość.
Moja ciężarna mama - która leżała w łóżku i oglądała Białą squaw na kanale filmowym Life - time, a na swoim wielkim brzuchu trzymała pojemnik lodów czekoladowych z kawałkami czekolady Haagen - Dazs (mimo że powinna przecież ograniczyć spożycie nasyconych kwasów tłuszczowych do najwyżej dwudziestu gramów dziennie, bo przybrała na wadze ponad piętnaście kilo w ciągu ostatniego pół roku) - spojrzała tylko na mnie i powiedziała:
- Mia, czyś ty trafiła do jakiejś sekty?
O MÓJ BOŻE! Tylko skrajne zaburzenia równowagi hormonalnej, jakie nękają w tej chwili moją matkę, mogą tłumaczyć fakt, że moją pracę dla zapewnienia porządnego dachu nad głową ludziom biednym, żeby mogli żyć godnie i bezpiecznie, usiłuje podciągnąć pod religijny fanatyzm.
Kiedy jednak powiedziałam to głośno, mama wrzasnęła:
- Frank! Chodź tu natychmiast! Mia trafiła do jakiejś sekty!
Dzięki Bogu, pan Gianini wszedł wtedy do sypialni - siedział przedtem w salonie i ćwiczył grę na perkusji - i wyjaśnił mojej matce spokojnym, rozsądnym tonem, że Domy Nadziei to nie żadna sekta, tylko bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która próbuje na całym świecie zwalczać bezdomność i wyeliminować budownictwo mieszkaniowe niespełniające żadnych norm. Powiedział także, że on sam jako ochotnik jeździł na takie wycieczki z uczniami Liceum imienia Alberta Einsteina przez ostatnie pięć lat i że w tym roku nie wybiera się tylko dlatego, że nie chce zostawić mamy samej, w zaawansowanej ciąży. Płci dziecka wciąż jeszcze nie znamy, bo mama twierdzi, że jeśli to chłopiec, nie będzie miała motywacji, żeby przeć podczas porodu, ponieważ to mężczyźni są wszystkiemu winni. Gdyby nie oni, takie organizacje jak Domy Nadziei w ogóle nie byłyby potrzebne. A to dlatego, że politycy mężczyźni podejmują fatalne decyzje, kiedy już raz zostaną wybrani do pełnienia publicznych funkcji, na przykład wszczynają kosztowne i niepotrzebne wojny, nie upewniwszy się najpierw, czy wszyscy ich wyborcy mają porządny dach nad głową, i tak dalej, i tak dalej.
No więc wtedy pozwoliłam sobie zauważyć, że Tina Hakim Baba, która nawet nie chodzi na rozwój zainteresowań, a której ojciec jest właścicielem kilku szybów naftowych i wiecznie się zamartwia, że Tina może zostać porwana przez zbirów nasłanych przez jakiegoś konkurencyjnego szejka naftowego, dostała w drodze wyjątku pozwolenie na ten wyjazd. I że Lilly Moscovitz, nasz szkolny geniusz i zarazem moja przyjaciółka, również jedzie. Tak samo jej chłopak, Borys Pelkowski, wirtuoz skrzypiec (człowiek, który oddycha przez usta, nawiasem mówiąc).
Potem dodałam, że mój własny chłopak, starszy brat Lilly, Michael, też wyjeżdża. Usiłowałam nie okazywać zbytniego entuzjazmu, kiedy wymieniałam tę ostatnią informację. No bo naprawdę nie ma potrzeby podkreślać, że Michael i ja spędzimy razem, bez nadzoru rodziców, całe pięć dni w dzikich ostępach Zachodniej Wirginii. Mama na pewno nie byłaby specjalnie zachwycona, gdyby zdała sobie sprawę, że to główny powód, dla którego tak bardzo chcę jechać. Starałam się raczej sprawić wrażenie, że cały mój zapał wynika z pragnienia niesienia pomocy tym, którym w życiu wiedzie się gorzej niż mnie.
Co się kompletnie, w stu procentach zgadza. Ale poza tym... No cóż, poza tym mam ochotę pościskać się trochę z moim chłopakiem bez wiecznego zaskakiwania nas przez jego rodziców albo moją matkę, albo ojczyma, albo babkę.
Powiedziałam mamie z naciskiem, że ten wyjazd jest w pełni aprobowany przez szkołę i że będziemy cały czas pod opieką doktora Juana Gonzalesa, dyrektora północno - wschodniego oddziału Domów Nadziei, dyrektorki Liceum imienia Alberta Einsteina, pani Gupty, pani Hill, opiekunki naszych zajęć z rozwoju zainteresowań (nie żebym akurat JA miała jakieś szczególne zainteresowania, ale niech tam), Mademoiselle Klein od francuskiego i pana Wheetona, naszego trenera drużyny lekkoatletycznej uczącego nas zdrowego stylu życia i przepisów bezpieczeństwa.
Aha, no i poza tym - Appalachy są odległe od Manhattanu o jedyne siedem godzin jazdy autobusem, a cała wycieczka potrwa zaledwie pięć dni, więc Z CZEGO TU ROBIĆ TAKI PROBLEM???
Ale moja mama nadal miała raczej sceptyczną minę...
...dopóki nie wspomniałam, że zdaniem Grandmére cała odpowiedzialność za mój upór przy tym wyjeździe leży wyłącznie po stronie mojej mamy, bo wszystko zaczyna się od tego, że nie powinna była mnie zapisywać do tej hipisiarskiej szkoły.
Kiedy powtórzyłam mamie słowa Grandmére, w jej oczach natychmiast pojawiło się TO spojrzenie i rzuciła:
- Tak powiedziała twoja babka? Wiesz co, Mia? Możesz jechać. A teraz idź stąd, bo zasłaniasz mi Janinę Turner.
To cud, że ja sobie tak dobrze daję radę w życiu mimo wszystkich przeciwności i trudów, które muszę znosić na co dzień.
No, ale nieważne. Po wszystkich tych dyskusjach JADĘ DO ZACHODNIEJ WIRGINII!!! Teraz muszę wykrzesać z siebie resztkę energii i powiedzieć miłości mojego życia, jaka radość nas czeka:
GrLouie: Michael! Mama powiedziała, że mogę jechać!
LinuxRulz: Aha, no to super.
AHA, NO TO SUPER? I to WSZYSTKO? Tylko tyle uznania Michael gotów jest wyrazić dla moich wysiłków i kunsztu dyplomatycznego? AHA, NO TO SUPER?
Może jeszcze nie dotarło do niego, co mówię.
GrLouie: Do Zachodniej Wirginii! NARESZCIE będziemy sami!
LinuxRulz: No cóż, nie do końca. Będzie z nami cała grupa z RZ.
O mój Boże. Zapowiada się cięższa orka, niż mi się wydawało. W kwestii naszej wycieczki Michael najwyraźniej nie myśli tymi samymi kategoriami co ja. Prawdopodobnie nie może się doczekać, aż będzie mógł zrobić trochę dobrego dla ludzi pokrzywdzonych przez los. Która to myśl, oczywiście, również mnie przyświeca.
Ale cieszę się też perspektywą tulenia się do mojego chłopaka pod rozgwieżdżonym niebem Zachodniej Wirginii...
Muszę popracować nad zasianiem w Michaelu ziaren romantyzmu, żeby zdążyły zakiełkować na czas wielkiej sesji przytulania się w trzydziestym piątym stanie naszego pięknego kraju!!!
Piątek, 11 marca, godzinawychowawcza
Lilly jest tak podekscytowana wyjazdem do Zachodniej Wirginii, że nie może mówić o niczym innym. Ale ona jest podekscytowana z innego powodu niż ja. Zabiera ze sobą kamerę wideo, bo zamierza sfilmować naszą wycieczkę i pokazać ją później w swoim programie na kanale kablówki ogólnego dostępu, Lilly mówi prosto z mostu. Twierdzi, że będzie to zjadliwy komentarz na temat niedociągnięć naszego systemu budownictwa komunalnego.
- Powinnaś napisać coś o tym, Mia - powiedziała właśnie Lilly. - No wiesz, coś alegorycznego, na przykład że budowę domu można porównać do tworzenia analitycznej struktury polityki rządu w małym europejskim księstwie, takim jak Genowia. Założę się o wszystko, że ci to wydrukują w szkolnej gazecie.
Lilly nie mówi poważnie, tylko trochę sobie ze mnie kpi. Bo odkąd odkryłam, że moim jedynym talentem jest opisywanie różnych rzeczy w dość zabawny sposób, i dostałam się do pracy w szkolnej gazecie, „Atomie", naczelny pozwala mi pisywać wyłącznie cotygodniowe zestawienia stołówkowego menu, bo jestem dopiero pierwszoklasistką i jeszcze „nie zapłaciłam frycowego".
Ale nawet gdybym MOGŁA zmusić Lesliego Cho do wydrukowania mojego artykułu, nie sądzę, żebym w rzeczywistości miała JAKIEKOLWIEK pojęcie o budowaniu domów. I raczej nie zostanę podporą szkolnego Klubu Konstruktorów, jeśli wziąć pod uwagę, jakim jestem beztalenciem i dziwadłem - może z wyjątkiem tej całej pisaniny. Ale w obecnych okolicznościach co mi z tego, że umiem PISAĆ? Byłoby o wiele bardziej luzacko, gdybym potrafiła obsługiwać tokarkę albo miała jakieś inne umiejętności pożyteczne dla społeczeństwa.
Może powinnam po prostu przyzwyczaić się do myśli, że jedyną rzeczą, którą robię w miarę dobrze, jest pisanie, no i może jeszcze zamawianie chińskiego jedzenia, i w związku z tym bardzo wątpliwe, żebym nagle odkryła u siebie talent do mocowania okładzin tynkowych i że ten talent ujawni się akurat podczas budowania domów dla bezdomnych w czasie naszych wiosennych ferii.
Chociaż - bardzo mi przykro - gdybym była ubogim człowiekiem, wolałabym raczej sama zbudować sobie dom, niż żeby miał to zrobić Borys Pelkowski. Nawet gdyby alternatywą był BRAK domu. Wiem, że Borys jest jedną z najbardziej utalentowanych osób w naszej szkole, ale kiedyś, tuż przed koncertem orkiestry szkolnej, wyszedł na klatkę schodową trzeciego piętra poćwiczyć na osobności swoje solo i skończyło się tak, że się zatrzasnął i musiał przez parę godzin walić w te metalowe drzwi, zanim ktokolwiek go znalazł, bo tymczasem koncert zdążył się już skończyć i wszyscy poszli do domu. Na całe szczęście woźny jeszcze miał dyżur, w przeciwnym razie Borys tkwiłby uwięziony na klatce schodowej do poniedziałku. Bez jedzenia i wody mógł nawet umrzeć, a w poniedziałek, kiedy wszyscy przyszliby do szkoły, znaleźliby jedynie ten szkielet ze skrzypcami w dłoni, ubrany w sweter wetknięty w spodnie. (Borys Pelkowski zawsze nosi sweter wetknięty w spodnie).
Ale to w końcu tylko moja opinia.
Piątek, 11 marca, zebraniebrygady Domów Nadziei, Liceum imienia Alberta
Einsteina
Zaczynam żywić poważne obawy co do Zachodniej Wirginii, i to nie tylko dlatego, że Michael ani razu mnie nie zapytał, czy planuję zabrać ze sobą mój wiśniowy błyszczyk do ust (to jego ulubiony smak). To znaczy, ja rozumiem, że tam są biedni ludzie, i tak dalej, ale przecież to nadal jest AMERYKA, na litość boską.
Tymczasem przed chwilą doktor Gonzales rozdał nam listę rzeczy, które musimy ze sobą zabrać. Lilly, Michael, Borys, Tina i ja siedzimy teraz tutaj i czytamy ją, robiąc uwagi typu: „Hej, czy ktoś tu oszalał?"
Na przykład, co to jest dwudziestolitrowy słoneczny prysznic w torbie? Gdzie w ogóle można coś takiego kupić? I o co chodzi z tymi bogatymi w potas, odpornymi na ciepło przekąskami? Co TO niby jest? Dlaczego mamy potrzebować potasu? I czy w Zachodniej Wirginii nie ma spożywczaków? To znaczy, nie wystarczy pójść do delikatesów i kupić sobie banana?
LISTA RZECZY. KTÓRE MAMY ZE SOBĄ ZABRAĆ.
OBEJMUJE TEŻ: pas do narzędzi albo torbę na gwoździe młotek do gwoździ z pazurem taśmę mierniczą o długości około pięciu metrów scyzoryk nożyce do drutu
małe narzędzie do usuwania gwoździ ołówek stolarski
mały kątownik ciesielski małą ostrą piłę płatnicę o krótkich zębach sprężynę hydrauliczną (niekoniecznie)
Hm, tak? Jestem tylko księżniczką. Nie posiadam żadnej z tych rzeczy. Potrzebne wam berło? Proszę, walcie do mnie jak w dym. Ale narzędzie do wyciągania gwoździ? Nie za bardzo.
No a poza tym, można by oczekiwać, że udzielą nam kilku lekcji o takich materiałach jak, powiedzmy, płyty pilśniowe. Ale nie. Zamiast tego doktor Gonzales wręczył nam tylko formularze, które podobno mają podpisać nasi rodzice, a tam jest takie zadanie, że nie będą pociągać do odpowiedzialności Domów Nadziei w razie, gdybyśmy ulegli wypadkowi lub zginęli w czasie wycieczki.
Ulegli wypadkowi lub zginęli!!!
Tina Hakim Baba właśnie podniosła rękę i zapytała, czemu na tej liście jest napisane, że mamy zabrać ze sobą tygodniowy zapas nawilżanych chusteczek odświeżających. Doktor Gonzales mówi, że to dlatego, że w dni pochmurne nasze dwudziestolitrowe prysznice w torbie mogą się nie nagrzać dostatecznie i powinniśmy się przygotować na to, że albo będziemy brali zimny prysznic, albo będziemy się po prostu myli za pomocą wilgotnych chusteczek higienicznych.
Hm, przepraszam bardzo, ale czy nawilżane chusteczki poradzą sobie z rozmaitymi cielesnymi odorami? Jak ja mam się obściskiwać z moim chłopakiem, jeśli będę ŚMIERDZIEĆ???
Zaczęłam naprawdę panikować, kiedy doktor Gonzales poprosił nas wszystkich o zapoznanie się z drugą stroną ulotki. A to dlatego, że na stronie drugiej stało jak byk:
• Proszę pić jak najwięcej napojów dla sportowców, Isostaru albo soku porzeczkowego przez cały tydzień poprzedzający wyjazd. Proszę pić Isostar dostarczany na miejsce pracy brygady, żeby uzupełnić stężenie potasu i elektrolitów.
• W tamtym klimacie występuje bardzo wiele gatunków owadów latających. Zaleca się zabranie środka odstraszającego.
• Proszę nie głaskać miejscowych zwierząt, ponieważ często przenoszą one choroby. Jeśli zdarzy wam się pogłaskać jakieś zwierzę, należy natychmiast umyć ręce.
• Proszę nie pić wody spod prysznica ani z ogólnie dostępnych miejscowych ujęć.
Nie pić wody i nie głaskać zwierząt? Środek odstraszający owady? Isostar?
O mój Boże, w co ja się wpakowałam???
Piątek, 11 marca, lekcja etykiety, hotelPlaża
Grandmére nie chce uwierzyć, że mama pozwoliła mi jechać do Zachodniej Wirginii. Mówi, że nie wie, kto tu jest bardziej pomylony: mama, dlatego że mnie tam puszcza, czy ja, dlatego że w ogóle chcę tam jechać. Przeczytała formularz do podpisania przez rodziców i wyraziła nadzieję, że będę się dobrze bawiła na tym obozie rekrutów.
- To nie żaden obóz rekrutów, Grandmére - zaprotestowałam. - To bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która zajmuje się zwalczaniem nieodpowiadającego standardom budownictwa mieszkaniowego i bezdomności na całym świecie.
- Dlaczego w takim razie - zapytała Grandmére - jest tutaj napisane, że będziesz musiała wstawać codziennie o szóstej rano?
- Dlatego - odparłam, wyrywając jej z ręki ulotkę - że prawdopodobnie wtedy podają śniadanie.
Grandmére pokręciła głową.
- Po raz ostatni wstałam o szóstej rano, kiedy Niemcy bombardowali pałac, w czasie wojny. Nic poza ostrzałem artyleryjskim nie powinno wyrywać księżniczki z łóżka przed ósmą. Każda wcześniejsza pora to zwykła nieprzyzwoitość. Amelio, nie jest jeszcze za późno, żebyś zdecydowała się dołączyć do mnie w Palm Springs, gdzie będę się relaksować po stresie naszych codziennych lekcji etykiety. Wiesz, to wcale niełatwe zadanie uczyć młodą dziewczynę wszystkiego, co powinna wiedzieć o sztuce rządzenia, i tak dzień w dzień. Jesteś pewna, że nie masz ochoty jechać ze mną? Na pustyni środek odstraszający owady nie będzie ci potrzebny. Ani żadne nawilżane chusteczki higieniczne. Tylko piękna, czysta woda w hotelowym basenie i belgijskie gofry przynoszone do pokoju...
- Nie! - wrzasnęłam, bo ten kawałek o gofrach brzmiał naprawdę kusząco. Założę się, że nikt w ośrodku odnowy, do którego wybiera się Grandmére, nie musi się martwić swoim poziomem potasu. - Spędzę wiosenne ferie, robiąc coś dobrego dla ludzkości. - A przy okazji, poprzytulam się trochę ze swoim chłopakiem. No i tak, odkryję może, że jestem utalentowanym dekarzem. Przecież w końcu nigdy nic nie wiadomo. - Zapomniałaś, jak było z księciem Williamem? Po liceum spędził CAŁY ROK w Chile, pomagając biednym. Ja jadę tylko do Zachodniej Wirginii, i to zaledwie na pięć dni. Myślę, że zdołam wytrzymać pięć dni wstawania o szóstej rano.
Grandmére tylko pociągnęła łyk sidecara i pogłaskała Rommla, swojego na wpół łysego miniaturowego pudla.
- Jak chcesz - westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że nie zaczniesz ubierać się w jakieś tubylcze stroje. Pamiętam te obszerne chilijskie swetry, które nosił potem książę William. Wiesz, od wełny można się nabawić wysypki.
Wyjaśniłam Grandmére, że w Zachodniej Wirginii nie nosi się chilijskich swetrów, a ona zapytała mnie, w co się w takim razie ubierają jej mieszkańcy, a ja musiałam przyznać, że nie mam pojęcia. Wtedy wymierzyła we mnie palec i zawołała:
- Aha! Ja ci powiem, co się nosi w Zachodniej Wirginii! Worki jutowe! Oto co noszą ludzie w Zachodniej Wirginii!
Powiedziałam Grandmére, że w przeciwieństwie do tego, co jej się może wydawać, czasy wielkiego kryzysu dawno się skończyły i nikt już nie robi ubrań z worków jutowych.
Ale sama nie wiem. To znaczy, jeśli wziąć pod uwagę ten film, Neli, w którym Jodie Foster gra głuchoniemą dziewczynę, która mieszka w głębokim lesie i wiecznie coś gada o „tańczeniu z wiatrem"... Jestem całkiem pewna, że ten film kręcili w Zachodniej Wirginii. Albo w którejś z Karolin. Tak czy inaczej, niedaleko. A ona nosiła ubranie zrobione z jutowego worka. Coś w rodzaju podomki.
O mój Boże, mam nadzieję, że nie będą ode mnie oczekiwali, żebym się ubierała jak miejscowi i nie wyróżniała z tłumu! Ja nie mam podomki! Wydaje mi się zresztą, że nie da się jej kupić w Nowym Jorku!
Piątek, 11 marca, 23.00, poddaszeTak się zdenerwowałam tą całą gadaniną o jutowych workach i Isostarze, że po powrocie do domu spytałam pana Gianiniego, czy on czasem nie ukrywa przede mną czegoś w związku z tego typu wyjazdami. Pan G. nigdy właściwie nie był przedtem w Zachodniej Wirginii, ale jeździł z Domami Nadziei do Meksyku i paru przygranicznych miejscowości w Teksasie. Powiedział mi:
- Mia, doprawdy, aż trudno mi wyrazić słowami, jakie to było pozytywne przeżycie i niezapomniane doświadczenie. Naprawdę nauczyłem się doceniać wszystko, co mam.
Bardzo pięknie, ale na dobrą sprawę nie rozwiązuje to moich wątpliwości w kwestii worków jutowych. Ale powiedział mi chociaż, że mogę pożyczyć sobie jego młotek.
No więc weszłam do sieci i wysłałam wiadomość przez ICQ do Michaela, bo mimo wszystko jest on światłem mego życia i jedyną osobą na tej ziemi, która potrafi mnie ukoić, kiedy moja dusza zaczyna się miotać niczym zranione źrebię.
Ale chociaż dla niego tylko żyję i tak dalej, Michael totalnie mi nie pomógł w sprawie worków jutowych.
LinuxRulz: Mia, ludzie, dla których będziemy budować domy, są biedni, nie niedorozwinięci umysłowo. Jestem pewny, że noszą co innego niż worki jutowe. Nie wyobrażaj sobie, że to będzie wyglądało jak Uwolnienie.
Nigdy nie oglądałam Uwolnienia, bo nie lubię filmów, w których coś znienacka rzuca się na ludzi zza drzew, ale wcale się nie przyznałam, bo chcę, żeby Michael myślał, że jak na swój wiek jestem bardzo dojrzała. Pomijając całą resztę, on jest przecież maturzystą, a ja zaledwie pierwszokksistką. Muszę robić wszystko co w mojej mocy, żeby sobie nie przypominał o tym, że mam zaledwie czternaście lat i trzy czwarte.
GrLouie: Wiem. Ale powiedz mi, czy czytałeś kiedyś Christy?
Trochę głupio zadawać takie pytanie facetowi, bo jedyny znany mi facet, który przeczytał Christy, to nasz sąsiad Ronnie, który teraz jest dziewczyną. Ale nieważne. Michael jest niebywale oczytany jak na kogoś z patriarchalnego klubu kolesiów (określenie mojej mamy).
GrLouie: Bo widzisz, akcja Christy rozgrywa się w Smokey Mountains, które są praktycznie takie same jak Appalachy, i wszyscy tam zaczynają chorować na tyfus, ze względu na fatalne warunki sanitarne, włącznie z Christy, i ja tylko mówię, że może dlatego oni chcą, żebyśmy nie głaskali żadnych zwierząt...
LinuxRulz: Mia, przestań się tak zamartwiać. Gdyby to było naprawdę niebezpieczne, czy sądzisz, że dyrektor Gupta by tam z nami jechała?
GrLouie: Dyrektor Gupta robi czasami bardzo dziwne rzeczy. Pamiętasz, jak zgodziła się zagrać posterunkowego Krupkę, kiedy Klub Dramatyczny wystawiał coś w rodzaju West Sicie Story?
LinuxRulz: Mia, zamiast obsesyjnie rozmyślać nad perspektywą zarażenia się tyfusem i koniecznością noszenia ubrania z worka jutowego, czemu nie spróbujesz skupić się na najważniejszym aspekcie tej całej wycieczki?
Pomyślałam, że może chodzi mu o to, że będziemy mogli tulić się pod rozgwieżdżonym niebem Zachodniej Wirginii. Ale to się wydawało raczej mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę parę naszych ostatnich rozmów, więc uznałam, że musi mu chodzić o to, że będę miała wreszcie okazję sprawdzić, czy nie jestem dobra w paru rzeczach, poza zapisywaniem każdego najdrobniejszego szczegółu dotyczącego mojego życia w tym dzienniku, co nie jest tak naprawdę żadną przydatną umiejętnością.
Ale potem zdałam sobie sprawę, że nie mogło mu chodzić właśnie o to, bo nie wspomniałam mu jeszcze o moim skrywanym marzeniu, mianowicie że okażę się świetnym tynkarzem czy coś. Więc zamiast tego napisałam:
GrLouie: Chodzi ci o to, że będziemy pomagali biednym w ich dążeniach do samorealizacji?
LinuxRulz: Nie, chodzi mi o to, że ty i ja spędzimy razem całe pięć dni i nie będzie nam przeszkadzała twoja babka.
Aha! Więc jednak zaczyna czaić, o co chodzi!!!
Michael ma rację. Kto by się przejmował tyfusem, skoro można się CAŁOWAĆ?!
Sobota, 12 marca, 5.3... [ Pobierz całość w formacie PDF ]