[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Clive Barker
CABAL – NOCNE PLEMIĘ
RAUTHA 2011
Część I
SZALENIEC
Urodziłam się żywa.
Czyż to nie wystarczająca kara?
MARY HENDRICKSON
na swoim procesie o ojcobójstwo
Rozdział I
PRAWDA
Spośród wszystkich pochopnych, nocnych obietnic dawanych w imię miłości, żadna -
jak to wiedział teraz Boone - nie daje takiej gwarancji złamania, jak:
Nigdy cię nie opuszczę.
Jeśli czas nie zabierze ci czegoś sprzed nosa, reszty dokonają okoliczności. Bezcelowe
jest mieć nadzieję na coś innego: bezcelowe marzenie, że w gruncie rzeczy świat chce dla
ciebie dobrze. Wszystko, co ma jakąś wartość, wszystko, czego kurczowo się trzymasz, by
nie zwariować, zgnije lub zostanie zabrane w ostatecznym rozrachunku, a pod tobą rozstąpi
się otchłań, tak jak teraz pod Boone’em, i nagle, bez wyjaśnienia - przepadłeś! - Idź do diabła
- albo gorzej: - Zostańmy przyjaciółmi - i tyle.
Nie zawsze był takim pesymistą. Kiedyś - całkiem nie tak dawno - czuł, jak gdyby
ciężar jego duchowej udręki się zmniejszył. Mniej rzutów psychotycznych, mniej dni, kiedy
wolałby sobie raczej podciąć żyły niż czekać na następną dawkę leków. Wydawało się, że
będzie szczęśliwy.
Ta nadzieja spowodowała właśnie jego wyznanie miłości, to:
Nigdy cię nie opuszczę,
wyszeptane do ucha Lori, gdy leżeli na wąskim łóżku. Ich życie miłosne, jak tyle innych
spraw między nimi, obfitowało w problemy. Gdy jednak inne kobiety zrywały z nim, nie
wybaczając mu jego klęski, ona, na przekór, mówiła, że mają dużo czasu, aby wszystko się
ułożyło - cały czas świata. - Jestem z tobą, dopóki chcesz, żebym była - zdawała się mówić jej
cierpliwość.
Nikt nigdy nie zaproponował mu takiego związku, toteż chciał ofiarować coś
w zamian. To były słowa:
Nigdy cię nie opuszczę.
Tak było.
Wspomnienie jej skóry, niemal świecącej w mroku pokoju, i odgłosu jej oddechu, gdy
wreszcie zasypiała u jego boku - wszystko to wciąż chwytało go za serce i ściskało aż do
bólu.
Tęsknił za tym, by się od tego uwolnić - i od pamięci, i od słów, bo teraz okoliczności
zabrały wszelką nadzieję na spełnienie. Nie dało się jednak zapomnieć. To trwało i zadręczało
go jego własną słabością. Niewielką pociechę stanowił fakt, że ona - wiedząc to, co musiała
o nim wiedzieć - będzie się starała wymazać wszystko z pamięci; i że z czasem uda się jej to.
Miał tylko nadzieję, że zrozumie, jak bardzo nie znał samego siebie, czyniąc tę obietnicę.
Nigdy nie zaryzykowałby tego bólu, gdyby wątpił, iż w końcu wyzdrowienie znalazło się
w zasięgu ręki!
Śnij dalej!
Decker zniszczył te złudzenia w dniu, kiedy zamknął na klucz drzwi gabinetu,
zaciągnął żaluzje przed blaskiem wiosennego słońca w Albercie i, głosem ledwie
donośniejszym niż szept, powiedział:
- Boone, myślę, że znaleźliśmy się w strasznym kłopocie, ty i ja.
Drżał, i Boone to widział - fakt trudny do ukrycia przy tak potężnym ciele. Decker
miał posturę człowieka, który podczas gimnastyki usuwa z potem cały swój codzienny
Angst.
Nawet szyte na miarę garnitury, zawsze połyskliwie czarne, nie mogły ujarzmić jego ogromu.
To dlatego na początku ich współpracy Boone nie mógł się powstrzymać od uszczypliwości;
czuł się onieśmielony fizyczną i umysłową przewagą doktora. Teraz widział słabe punkty
siły, której się bał. Decker był Opoką; był Rozumem; był Spokojem. Jego niepokój
kwestionował wszystko, co Boone wiedział o tym człowieku.
- Coś jest nie tak? - spytał Boone.
- Siadaj, dobrze? Siadaj, a ja ci opowiem.
Boone zrobił, co mu kazano. W tym gabinecie Decker był panem. Doktor odchylił się
w tył w skórzanym fotelu i oddychał przez nos, kąciki zaciśniętych ust opuścił.
- Proszę mi powiedzieć... - odezwał się Boone.
- Od czego zacząć?
- Od czegokolwiek.
- Sądziłem, że twój stan się polepsza - stwierdził Decker. - Naprawdę tak sądziłem.
Obaj tak sądziliśmy.
- Ja wciąż tak uważam - powiedział Boone.
Decker lekko potrząsnął głową. Umysł miał godny podziwu, lecz w niewielkim
stopniu uzewnętrzniały to jego ściśnięte rysy, może poza oczami, które w tej chwili nie
patrzyły na pacjenta, a na stół między nimi.
- Zacząłeś mówić podczas naszych sesji - ciągnął Decker - o zbrodniach, które, twoim
zdaniem, popełniłeś. Pamiętasz coś z tego?
- Wie pan, że nie.
Transy, w jakie wprawiał go Decker, były na to zbyt głębokie.
- Pamiętam tylko wtedy, gdy puszcza pan taśmy z sesji.
- Nie odtworzę ci żadnej z tych taśm - stwierdził Decker. - Skasowałem je.
- Dlaczego?
- Ponieważ... Boję się, Boone. O ciebie - przerwał. - Może o nas obu.
W Opoce zarysowała się szczelina i Decker nie mógł zrobić nic, aby ją ukryć.
- Co to za zbrodnie? - spytał Boone na próbę.
- Morderstwa. Opowiadałeś o nich obsesyjnie. Najpierw sądziłem, że to tylko
zbrodnie urojone. Zawsze była w tobie jakaś gwałtowność.
- A teraz?
- Teraz obawiam się, że je naprawdę popełniłeś.
Zapadła długa cisza, kiedy Boone badał Deckera - bardziej zaintrygowany niż
wściekły. Żaluzje nie zostały zaciągnięte do końca. Promień słońca padł na niego i na stół
między nimi. Na szklanej powierzchni stała butelka wody destylowanej, dwa kubki i duża
koperta. Decker pochylił się do przodu i podniósł ją.
- To, co teraz robię, jest prawdopodobnie samo w sobie przestępstwem - powiedział
Boone’owi. - Tajemnica lekarska to jedna rzecz, ukrywanie zabójcy - druga. Ale jakaś część
mojej osoby wciąż ma, na Boga, nadzieję, że to nieprawda. Były postępy w leczeniu. Razem
to osiągnęliśmy. Chcę wierzyć, że jesteś zdrowy.
- Jestem zdrowy.
Zamiast odpowiedzi, Decker rozdarł kopertę.
- Chciałem, żebyś spojrzał na to - mówił wsuwając dłoń do środka i wyciągając plik
fotografii na światło dzienne. - Ostrzegam cię, nie są przyjemne.
Położył je po zastanowieniu tak, że Boone mógł na nie spojrzeć. Jego ostrzeżenie
miało sens. Zdjęcie na wierzchu pliku podziałało jak wstrząs. Na jego obliczu pojawił się
strach, jakiego nie znał, odkąd znalazł się pod opieką Deckera. Sam widok na fotografii mógł
doprowadzić do opętania. Mozolnie budował mur wokół siebie, by schronić się przed
niebezpieczeństwem powrotu do szaleństwa, cegła za cegłą, ale teraz zatrząsł się on i groził
zawaleniem.
- To tylko zdjęcie.
- Zgadza się - odparł Decker. - To tylko zdjęcie. Co widzisz?
- Zmarłego człowieka.
- Zamordowanego człowieka
- Tak. Zamordowanego człowieka.
Nie po prostu zamordowanego; zaszlachtowanego. W furii cięć i pchnięć wyrąbano
z niego życie; krew wyciekała na ostrze, które zdruzgotało mu szyję, zniszczyło twarz;
wyciekła na ściany. Miał na sobie tylko szorty, więc rany na ciele dawały się łatwo policzyć,
mimo krwi. Boone to teraz zrobił, aby jakoś bronić się przed ogarniającą go
zgrozą.
Nawet tu,
w tym pokoju, gdzie doktor wyrzeźbił inne „ja” swego pacjenta, Boone nigdy nie dusił się ze
strachu tak,, jak w tej chwili.- Poczuł jak śniadanie, albo l kolacja, podnoszą mu się do gardła
wbrew jego woli. Gówno w ustach, jak brud jego czynu.
Licz rany, mówił do siebie, udawaj, że to koraliki na liczydle. Trzy, cztery, pięć
w brzuch i pierś; jedna szczególnie postrzępiona, bardziej rozdarcie niż rana, tak szeroka, że
wnętrzności mężczyzny wydostały się na zewnątrz. Jedna na ramieniu, jeszcze dwie. I potem
twarz, zniszczona przez cięcia. Tak wiele, że ich liczbę trudno było ustalić, nawet gdyby
obserwator bardzo się starał. Sprawiły, że ofiary nie dawało się rozpoznać: oczy wydłubane,
wargi wydarte, nos posiekany.
- Dosyć? - odezwał się Decker, jak gdyby to wymagało pytania.
- Tak.
- Jest tu o wiele więcej do oglądania.
Odsłonił drugie zdjęcie, pierwsze kładąc obok. Tym razem kobieta, rozwalona na
sofie, a górna i dolna część jej ciała skręcone były pod kątem, jakiego się nie spotyka.
Chociaż przypuszczalnie nie miała nic wspólnego z pierwszą ofiarą, to rzeźnik postarał się
o to, by było między nimi jakieś ohydne podobieństwo. Ten sam brak warg, ten sam brak
oczu. Zrodzeni z różnych rodziców, stali się rodzeństwem w śmierci, zdruzgotani tą samą
ręką.
I ja jestem ich ojcem? - zapytał siebie niemo Boone. Nie - odpowiedziało jego
wnętrze. - Ja tego nie zrobiłem. Dwie rzeczy powstrzymywały go przed głośnym
zaprzeczeniem. Po pierwsze wiedział, że Decker nie narażałby na niebezpieczeństwo
zakłócenia równowagi psychicznej pacjenta, gdyby nie miał ku temu poważnych powodów.
Po drugie - zaprzeczenie było bezwartościowe, skoro obaj wiedzieli, jak łatwo umysł Boone’a
oszukiwał sam siebie w przeszłości. Jeśli był odpowiedzialny za te okropności, nie mógł mieć
pewności, że o tym wie.
Milczał zatem, nie ośmielając się podnieść wzroku na Deckera ze strachu, że zobaczy
Opokę roztrzaskaną.
- Następne? - zaproponował Decker.
- Jeśli musimy.
- Musimy.
Odsłonił trzecią fotografię i czwartą, wykładając zdjęcia na stole, jak karty we
wróżbie tarota, tyle że każda z nich była kartą śmierci. W kuchni na tle otwartych drzwi
lodówki. W sypialni, obok lampy i budzika.
Na szczycie schodów; przy oknie. Ofiary w różnym wieku, różnych ras; mężczyźni,
kobiety i dzieci. Jakikolwiek maniak to zrobił - nie przebierał. Po prostu ścinał życia, tam,
gdzie je znalazł. Nie szybko, nie metodycznie. Pokoje, w których umarli ci ludzie, wyraźnie
przekazywały testament, w jaki sposób zabójca, w dobrym humorze, igrał z nimi.
Poprzesuwane meble, jak gdyby potykali się, by uniknąć
coup de grace,
krwawe odciski
zostawione na ścianach. Jeden stracił palce, być może chwytając za ostrze; większość straciła
oczy. Nikt jednak nie uciekał, bez względu na opór, jaki stawiał. Wszyscy wreszcie padali,
zaplątani w swoją bieliznę lub szukając schronienia za zasłoną. Padali szlochając, padali
wymiotując.
W sumie obejrzał jedenaście fotografii. Każda inna - pokoje duże i małe, ofiary nagie
i ubrane. Istniały też elementy wspólne: wszystkie zdjęcia tego odprawionego na scenie
szaleństwa zrobiono, gdy aktor już opuścił scenę.
Boże wszechmocny, czy to on był tym człowiekiem?
Nie znając odpowiedzi, zadał to pytanie Opoce, mówiąc bez podnoszenia wzroku znad
błyszczących kart.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl adbuxwork.keep.pl
Clive Barker
CABAL – NOCNE PLEMIĘ
RAUTHA 2011
Część I
SZALENIEC
Urodziłam się żywa.
Czyż to nie wystarczająca kara?
MARY HENDRICKSON
na swoim procesie o ojcobójstwo
Rozdział I
PRAWDA
Spośród wszystkich pochopnych, nocnych obietnic dawanych w imię miłości, żadna -
jak to wiedział teraz Boone - nie daje takiej gwarancji złamania, jak:
Nigdy cię nie opuszczę.
Jeśli czas nie zabierze ci czegoś sprzed nosa, reszty dokonają okoliczności. Bezcelowe
jest mieć nadzieję na coś innego: bezcelowe marzenie, że w gruncie rzeczy świat chce dla
ciebie dobrze. Wszystko, co ma jakąś wartość, wszystko, czego kurczowo się trzymasz, by
nie zwariować, zgnije lub zostanie zabrane w ostatecznym rozrachunku, a pod tobą rozstąpi
się otchłań, tak jak teraz pod Boone’em, i nagle, bez wyjaśnienia - przepadłeś! - Idź do diabła
- albo gorzej: - Zostańmy przyjaciółmi - i tyle.
Nie zawsze był takim pesymistą. Kiedyś - całkiem nie tak dawno - czuł, jak gdyby
ciężar jego duchowej udręki się zmniejszył. Mniej rzutów psychotycznych, mniej dni, kiedy
wolałby sobie raczej podciąć żyły niż czekać na następną dawkę leków. Wydawało się, że
będzie szczęśliwy.
Ta nadzieja spowodowała właśnie jego wyznanie miłości, to:
Nigdy cię nie opuszczę,
wyszeptane do ucha Lori, gdy leżeli na wąskim łóżku. Ich życie miłosne, jak tyle innych
spraw między nimi, obfitowało w problemy. Gdy jednak inne kobiety zrywały z nim, nie
wybaczając mu jego klęski, ona, na przekór, mówiła, że mają dużo czasu, aby wszystko się
ułożyło - cały czas świata. - Jestem z tobą, dopóki chcesz, żebym była - zdawała się mówić jej
cierpliwość.
Nikt nigdy nie zaproponował mu takiego związku, toteż chciał ofiarować coś
w zamian. To były słowa:
Nigdy cię nie opuszczę.
Tak było.
Wspomnienie jej skóry, niemal świecącej w mroku pokoju, i odgłosu jej oddechu, gdy
wreszcie zasypiała u jego boku - wszystko to wciąż chwytało go za serce i ściskało aż do
bólu.
Tęsknił za tym, by się od tego uwolnić - i od pamięci, i od słów, bo teraz okoliczności
zabrały wszelką nadzieję na spełnienie. Nie dało się jednak zapomnieć. To trwało i zadręczało
go jego własną słabością. Niewielką pociechę stanowił fakt, że ona - wiedząc to, co musiała
o nim wiedzieć - będzie się starała wymazać wszystko z pamięci; i że z czasem uda się jej to.
Miał tylko nadzieję, że zrozumie, jak bardzo nie znał samego siebie, czyniąc tę obietnicę.
Nigdy nie zaryzykowałby tego bólu, gdyby wątpił, iż w końcu wyzdrowienie znalazło się
w zasięgu ręki!
Śnij dalej!
Decker zniszczył te złudzenia w dniu, kiedy zamknął na klucz drzwi gabinetu,
zaciągnął żaluzje przed blaskiem wiosennego słońca w Albercie i, głosem ledwie
donośniejszym niż szept, powiedział:
- Boone, myślę, że znaleźliśmy się w strasznym kłopocie, ty i ja.
Drżał, i Boone to widział - fakt trudny do ukrycia przy tak potężnym ciele. Decker
miał posturę człowieka, który podczas gimnastyki usuwa z potem cały swój codzienny
Angst.
Nawet szyte na miarę garnitury, zawsze połyskliwie czarne, nie mogły ujarzmić jego ogromu.
To dlatego na początku ich współpracy Boone nie mógł się powstrzymać od uszczypliwości;
czuł się onieśmielony fizyczną i umysłową przewagą doktora. Teraz widział słabe punkty
siły, której się bał. Decker był Opoką; był Rozumem; był Spokojem. Jego niepokój
kwestionował wszystko, co Boone wiedział o tym człowieku.
- Coś jest nie tak? - spytał Boone.
- Siadaj, dobrze? Siadaj, a ja ci opowiem.
Boone zrobił, co mu kazano. W tym gabinecie Decker był panem. Doktor odchylił się
w tył w skórzanym fotelu i oddychał przez nos, kąciki zaciśniętych ust opuścił.
- Proszę mi powiedzieć... - odezwał się Boone.
- Od czego zacząć?
- Od czegokolwiek.
- Sądziłem, że twój stan się polepsza - stwierdził Decker. - Naprawdę tak sądziłem.
Obaj tak sądziliśmy.
- Ja wciąż tak uważam - powiedział Boone.
Decker lekko potrząsnął głową. Umysł miał godny podziwu, lecz w niewielkim
stopniu uzewnętrzniały to jego ściśnięte rysy, może poza oczami, które w tej chwili nie
patrzyły na pacjenta, a na stół między nimi.
- Zacząłeś mówić podczas naszych sesji - ciągnął Decker - o zbrodniach, które, twoim
zdaniem, popełniłeś. Pamiętasz coś z tego?
- Wie pan, że nie.
Transy, w jakie wprawiał go Decker, były na to zbyt głębokie.
- Pamiętam tylko wtedy, gdy puszcza pan taśmy z sesji.
- Nie odtworzę ci żadnej z tych taśm - stwierdził Decker. - Skasowałem je.
- Dlaczego?
- Ponieważ... Boję się, Boone. O ciebie - przerwał. - Może o nas obu.
W Opoce zarysowała się szczelina i Decker nie mógł zrobić nic, aby ją ukryć.
- Co to za zbrodnie? - spytał Boone na próbę.
- Morderstwa. Opowiadałeś o nich obsesyjnie. Najpierw sądziłem, że to tylko
zbrodnie urojone. Zawsze była w tobie jakaś gwałtowność.
- A teraz?
- Teraz obawiam się, że je naprawdę popełniłeś.
Zapadła długa cisza, kiedy Boone badał Deckera - bardziej zaintrygowany niż
wściekły. Żaluzje nie zostały zaciągnięte do końca. Promień słońca padł na niego i na stół
między nimi. Na szklanej powierzchni stała butelka wody destylowanej, dwa kubki i duża
koperta. Decker pochylił się do przodu i podniósł ją.
- To, co teraz robię, jest prawdopodobnie samo w sobie przestępstwem - powiedział
Boone’owi. - Tajemnica lekarska to jedna rzecz, ukrywanie zabójcy - druga. Ale jakaś część
mojej osoby wciąż ma, na Boga, nadzieję, że to nieprawda. Były postępy w leczeniu. Razem
to osiągnęliśmy. Chcę wierzyć, że jesteś zdrowy.
- Jestem zdrowy.
Zamiast odpowiedzi, Decker rozdarł kopertę.
- Chciałem, żebyś spojrzał na to - mówił wsuwając dłoń do środka i wyciągając plik
fotografii na światło dzienne. - Ostrzegam cię, nie są przyjemne.
Położył je po zastanowieniu tak, że Boone mógł na nie spojrzeć. Jego ostrzeżenie
miało sens. Zdjęcie na wierzchu pliku podziałało jak wstrząs. Na jego obliczu pojawił się
strach, jakiego nie znał, odkąd znalazł się pod opieką Deckera. Sam widok na fotografii mógł
doprowadzić do opętania. Mozolnie budował mur wokół siebie, by schronić się przed
niebezpieczeństwem powrotu do szaleństwa, cegła za cegłą, ale teraz zatrząsł się on i groził
zawaleniem.
- To tylko zdjęcie.
- Zgadza się - odparł Decker. - To tylko zdjęcie. Co widzisz?
- Zmarłego człowieka.
- Zamordowanego człowieka
- Tak. Zamordowanego człowieka.
Nie po prostu zamordowanego; zaszlachtowanego. W furii cięć i pchnięć wyrąbano
z niego życie; krew wyciekała na ostrze, które zdruzgotało mu szyję, zniszczyło twarz;
wyciekła na ściany. Miał na sobie tylko szorty, więc rany na ciele dawały się łatwo policzyć,
mimo krwi. Boone to teraz zrobił, aby jakoś bronić się przed ogarniającą go
zgrozą.
Nawet tu,
w tym pokoju, gdzie doktor wyrzeźbił inne „ja” swego pacjenta, Boone nigdy nie dusił się ze
strachu tak,, jak w tej chwili.- Poczuł jak śniadanie, albo l kolacja, podnoszą mu się do gardła
wbrew jego woli. Gówno w ustach, jak brud jego czynu.
Licz rany, mówił do siebie, udawaj, że to koraliki na liczydle. Trzy, cztery, pięć
w brzuch i pierś; jedna szczególnie postrzępiona, bardziej rozdarcie niż rana, tak szeroka, że
wnętrzności mężczyzny wydostały się na zewnątrz. Jedna na ramieniu, jeszcze dwie. I potem
twarz, zniszczona przez cięcia. Tak wiele, że ich liczbę trudno było ustalić, nawet gdyby
obserwator bardzo się starał. Sprawiły, że ofiary nie dawało się rozpoznać: oczy wydłubane,
wargi wydarte, nos posiekany.
- Dosyć? - odezwał się Decker, jak gdyby to wymagało pytania.
- Tak.
- Jest tu o wiele więcej do oglądania.
Odsłonił drugie zdjęcie, pierwsze kładąc obok. Tym razem kobieta, rozwalona na
sofie, a górna i dolna część jej ciała skręcone były pod kątem, jakiego się nie spotyka.
Chociaż przypuszczalnie nie miała nic wspólnego z pierwszą ofiarą, to rzeźnik postarał się
o to, by było między nimi jakieś ohydne podobieństwo. Ten sam brak warg, ten sam brak
oczu. Zrodzeni z różnych rodziców, stali się rodzeństwem w śmierci, zdruzgotani tą samą
ręką.
I ja jestem ich ojcem? - zapytał siebie niemo Boone. Nie - odpowiedziało jego
wnętrze. - Ja tego nie zrobiłem. Dwie rzeczy powstrzymywały go przed głośnym
zaprzeczeniem. Po pierwsze wiedział, że Decker nie narażałby na niebezpieczeństwo
zakłócenia równowagi psychicznej pacjenta, gdyby nie miał ku temu poważnych powodów.
Po drugie - zaprzeczenie było bezwartościowe, skoro obaj wiedzieli, jak łatwo umysł Boone’a
oszukiwał sam siebie w przeszłości. Jeśli był odpowiedzialny za te okropności, nie mógł mieć
pewności, że o tym wie.
Milczał zatem, nie ośmielając się podnieść wzroku na Deckera ze strachu, że zobaczy
Opokę roztrzaskaną.
- Następne? - zaproponował Decker.
- Jeśli musimy.
- Musimy.
Odsłonił trzecią fotografię i czwartą, wykładając zdjęcia na stole, jak karty we
wróżbie tarota, tyle że każda z nich była kartą śmierci. W kuchni na tle otwartych drzwi
lodówki. W sypialni, obok lampy i budzika.
Na szczycie schodów; przy oknie. Ofiary w różnym wieku, różnych ras; mężczyźni,
kobiety i dzieci. Jakikolwiek maniak to zrobił - nie przebierał. Po prostu ścinał życia, tam,
gdzie je znalazł. Nie szybko, nie metodycznie. Pokoje, w których umarli ci ludzie, wyraźnie
przekazywały testament, w jaki sposób zabójca, w dobrym humorze, igrał z nimi.
Poprzesuwane meble, jak gdyby potykali się, by uniknąć
coup de grace,
krwawe odciski
zostawione na ścianach. Jeden stracił palce, być może chwytając za ostrze; większość straciła
oczy. Nikt jednak nie uciekał, bez względu na opór, jaki stawiał. Wszyscy wreszcie padali,
zaplątani w swoją bieliznę lub szukając schronienia za zasłoną. Padali szlochając, padali
wymiotując.
W sumie obejrzał jedenaście fotografii. Każda inna - pokoje duże i małe, ofiary nagie
i ubrane. Istniały też elementy wspólne: wszystkie zdjęcia tego odprawionego na scenie
szaleństwa zrobiono, gdy aktor już opuścił scenę.
Boże wszechmocny, czy to on był tym człowiekiem?
Nie znając odpowiedzi, zadał to pytanie Opoce, mówiąc bez podnoszenia wzroku znad
błyszczących kart.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]