[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Patricia Cabot

AMAZONKA1

Lyming, Szkocja luty 1847

Przewoźnik nie żył.

Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Nie miał tętna. Jego skóra była lodowato zimna. Źrenice rozszerzone, oczy szkliste i nieruchome. Reilly Stanton nie musiał być licencjonowanym lekarzem, by stwierdzić, że ów człowiek znalazł się poza światem żywych.

Lecz to nie Reilly'ego należało przekonywać. Obok niego stał pomarszczony rybak, który zdawał się mieć co do tego jakieś wątpliwości.

- Co mu jest? - zapytał, a jego oddech zmienił się w obłoczek pary w mroźnym zimowym powietrzu.

- Właśnie. - Wątpliwości rybaka potwierdziło kilku jego ko­legów, którzy zebrali się, by obejrzeć zwłoki, wraz z Reillym, któremu strzeliło do głowy, by wskoczyć do lodowatej wody i wyłowić z niej tonącego.

- Obawiam się - powiedział Reilly, unosząc mokrą głowę sponad piersi zmarłego - że odszedł.

- Odszedł? - Najstarszy z rybaków zamrugał oczami. - Co to znaczy „odszedł”?

- Inaczej mówiąc, przeniósł się na tamten świat. - Na widok pozbawionych wyrazu twarzy Reilly spróbował jeszcze raz: - Dokonał żywota.

Takie sformułowanie zazwyczaj wyjaśniało sprawę rodzinom zmarłych pacjentów Reilly'ego w Mayfair*. Ale widząc, że wobec tych tu jegomości cała jego delikatność poszła na marne, Reilly dodał, z trudem, bo zęby szczękały mu z zimna. - Obawiam się, że wasz przyjaciel nie żyje.

- Nie żyje? - Stary rybak wymienił niedowierzające spojrzenie ze swymi towarzyszami. - Stuben nie żyje?

Reilly podniósł się na kolana, co stanowiło nie lada wyczyn, zważywszy na to, że jego bryczesy były sztywne od zamarzniętej morskiej wody, i tęsknym wzrokiem spojrzał w kierunku piwiarni. A przynajmniej w kierunku tego, co sprawiało wrażenie piwiarni. Był to dom położony najbliżej przystani, w której się znajdowali, i Railly dostrzegł poprzez mgłę, że nad drzwiami kołysze się szyld, a w oknach płonie ciepłe, zachęcające światło. Piwiarnia czy burdel, dla Reilly'ego było wszystko jedno, byle tylko znaleźć się tam i wyschnąć oraz rozgrzać się przy ogniu, najlepiej ze szklanecz­ką whisky w dłoni.

Ale najpierw, oczywiście, musiał obejrzeć martwego.

- To niemożliwe - upierał się bezzębny rybak. - Stuben nie mógł umrzeć. Nigdy przedtem nie umarł.

- Cóż, na tym właśnie polega istota śmierci - powiedział Reilly z pełnym współczucia uśmiechem. - Przydarza się nam tylko raz w życiu.

- Ale nie Stubenowi. - Zebrani wokół zwłok rybacy z przeję­ciem pokręcili kudłatymi siwymi głowami. - Stuben znikał pod wodą wiele razy, ale nigdy dotąd nie umarł.

- Cóż... - Reilly na próżno starał się wyobrazić sobie któregoś ze swoich lepiej wykształconych kolegów po fachu, na przykład Pearsona, z jego nieodłącznym cygarem, lub Shelleya, z dziwaczną laseczką o srebrnym uchwycie, której wcale nie potrzebował, stojącego na pomoście w przystani i dyskutującego z pstrokato ubranymi rybakami na temat tego, jak należy pojmować śmierć.

Zarówno Pearson, jak i Shelley mieliby dość rozsądku, by nie zatrudniać się w takim miejscu. Dość rozsądku i mniej porywczości, cechującej złotowłosego Reilly'ego.

- No, cóż, panowie. Obawiam się, że tym razem nie udało mu się. Bardzo wam współczuję z powodu straty. Ale najwyraźniej był upojony...

Delikatnie powiedziane. Przewoźnik był tak zalany, że Reilly omal nie spytał, czy nie ma tu jakiejś innej łodzi, którą mógłby się przeprawić na wyspę. Lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. Co mogło go spotkać ze strony pijanego przewoźnika? Że łódź ugrzęźnie na mieliźnie lub, co gorsza, zatonie?

Najwyżej utonąłby w lodowatych i wzburzonych wodach u gó­rzystych wybrzeży północnej Szkocji. Wielkie rzeczy! I tak nie miał po co żyć! Pozostała w Londynie Christine dowie się o tym, że utonął, i będzie musiała żyć ze świadomością, że Reilly Stanton zginął, usiłując zasłużyć na jej miłość...

Lecz w chwili, gdy ten głupiec stracił równowagę i wpadł do morza, akurat wtedy, gdy już dobijali do przystani, Reilly nie przejął się własnym bezpieczeństwem ani tym, co sobie pomyśli panna Christine King. Bez wahania rzucił się w lodowate odmęty i wyciągnął z nich okropnie ciężkiego starca na ląd.

Dopiero teraz, kiedy dygotał, ociekając wodą, przyszło mu do głowy, że oto stracił następną doskonałą okazję, by obudzić w Christine poczucie winy. Romantyczna śmierć przeszła mu obok nosa! Nieomal słyszał, jak rozmawiają o nim damy w Mayfair:

„Słyszałaś, moja droga? Młody doktor Stanton, no wiesz, ósmy markiz Stillworth, zginął we wzburzonych wodach, otaczających Hebrydy, usiłując ratować życie człowieka. Nie potrafię sobie wyobrazić, co myślała ta pozbawiona serca Christine King, żeby odtrącić takiego mężczyznę. Chyba straciła rozum. Taki pełen poświęcenia, szlachetny dżentelmen... i przystojny, z tego co słyszałam. Teraz nieszczęsna dziewczyna musi się zamartwiać”.

Tak, z całą pewnością pokpił sprawę. A ponieważ, pomimo jego usilnych starań, ten stary głupiec wziął i skonał, Reilly nie może nawet napisać do domu, wspominając od niechcenia, że już w pierwszym dniu pracy udało mu się uratować życie człowieka. Niech to wszyscy diabli!

Kiedy skończy się jego niefart?

- Przykro mi z powodu pana Stubena - powiedział, zwracając się do przyjaciół przewoźnika - ale jeśli to może stanowić jakąś pociechę, umierając, nic nie czuł. Był całkowicie odurzony. A teraz, jeśli panowie nie mają nic przeciwko temu, chciałbym się schować przed tym wiatrem, jestem całkowicie przemoczony i zmarznięty...

- Słusznie. - Kilku starców pokiwało siwymi głowami. - Za­bierzmy go z tego wiatru. I niech ktoś skoczy po pannę Brennę.

- Zrobione - zapewnił ich jakiś bezzębny dżentelmen. - Jak tylko zobaczyłem, że Stuben poszedł pod wodę, wysłałem po nią chłopaka.

- To świetnie, chłopie. - Stary rybak westchnął. - Ja chwycę za głowę, a wy za nogi. Gotowi? Hej, rup!

Reilly stał targany wiatrem, spryskiwany słoną wodą, podczas gdy sękate dłonie chwyciły i uniosły ciało przewoźnika. Następnie uroczysta procesja ruszyła z zatrważającym brakiem pośpiechu w stronę najbliższego domu, który pełen nadziei Reilly uznał za piwiarnię.

Pozostawiony na przystani Reilly rozejrzał się dookoła. Miotany wiatrem i podrzucany na falach prom uderzał o nabrzeże przystani. Torby i kufer Reilly'ego wciąż znajdowały się na pokładzie, ale ponieważ był on jedynym pasażerem promu, oprócz nich były tam jedynie puste butelki przewoźnika, które z brzękiem turlały się po deskach. Poza przyjaciółmi zmarłego przewoźnika oraz wielką liczną krzykliwych mew wokół nie było żywej duszy. Wobec istniejącego stanu komunikacji z lądem Reilly nie spo­dziewał się, że zostanie uroczyście powitany, lecz myślał, że ktoś przynajmniej pomoże mu nieść bagaże...

Cóż, trudno. W końcu zdarzył się śmiertelny wypadek. Uznał, że torbom nic się nie stanie. Owinął się przemoczoną peleryną, chociaż nabita lodem tkanina stanowiła kiepską ochronę przed chłodem, i podążył za zmarłym i niosącymi go towarzyszami. Zmierzali ku jedynemu, widocznemu we mgle, budynkowi, któ­rego oświetlone okna obiecywały, że jest tam ogień, a może i coś więcej.

Reilly zrównał krok z rybakami i gdy jeden z nich poskarżył się, że jest zmęczony, zastąpił go i podtrzymał głowę zmarłego.

Następnie jeszcze jeden starzec odstąpił od ciała, chwytając się za serce, i Reilly sam unosił nie tylko głowę, ale i górną część tułowia przewoźnika.

Wreszcie trzeci rybak zgiął się wpół i zaniósł niepokojącym kaszlem, który wstrząsał całym jego ciałem. Wkrótce Reilly zarzucił sobie zwłoki przewoźnika na plecy i dźwigał je zupełnie sam, podczas gdy pełni aprobaty przyjaciele Stubena pokrzykiwali zachęcająco. Dzięki Bogu, pomyślał Reilly, że Christine się o tym nie dowie. O ile śmierć byłego narzeczonego mogłaby się jej wydać romantyczna, to obecna sytuacja nie miała w sobie nic z heroizmu.

Zataczając się, dobrnął do piwiarni, teraz widział, że to z całą pewnością piwiarnia, choć jej nazwa wypisana na zniszczonym szyldzie - Pod Udręczonym Zającem - nie była specjalnie za­chęcająca. Lecz gdy z otwartych drzwi buchnęło na niego rozgrzane, przesiąknięte wonią piwa powietrze, Reilly z ulgą stwierdził, że Udręczony Zając, jakikolwiek był, jest przynajmniej ciepłym, suchym oraz wciąż czynnym lokalem.

I pełnym ludzi. Gdy jeden z nowych towarzyszy Reilly'ego oznajmił: „Stuben znowu się zalał, a ten tutaj go wyłowił”, rozległ się zbiorowy pomruk podnieconych głosów, a następnie zebrani w knajpie mężczyźni znieśli metalowe kufle, by zrobić miejsce kobietom, niosącym ogromną deskę, którą następnie umieściły na kilku ławach, ustawionych pospiesznie w pobliżu paleniska.

- Połóż go tutaj - rozkazała wielka kobieta w średnim wieku, przybrana w biały czepek i przepasana czystym, białym far­tuchem. - Tutaj, na stole.

Reilly posłuchał jej, chociaż słowo „stół” nie bardzo pasowało do prowizorycznej konstrukcji, na której złożył zimne, pozbawione życia ciało. Gdy tylko człowiek zwany Stubenem spoczął na twardych deskach, kobieta w pośpiechu wyswobodziła go z prze­moczonego ubrania, warkliwie wydając polecania wszystkim zebranym w pobliżu kobietom.

- Flora, przynieś butelkę whisky! Maeve, koce z szafki na piętrze! Nancy, w kuchni na ogniu grzeje się garnek z wodą, przynieś go tutaj i znajdź jakieś gałgany. Czy ktoś poszedł po pannę Brennę?

- Wysłałem po nią chłopaka - zapewnił ją jeden z rybaków.

- Dobrze - powiedziała kobieta.

Znowu ta panna Brenna? Kimże, u diabła, jest panna Brenna? - zastanawiał się Reilly. Według niego nosiła szczególnie paskudne imię. Jego opinię podzielali obydwaj przyjaciele Reilly'ego, Pear­son i Shelley, którzy jednomyślnie uznali imię Brenna za najwstrętniejsze imię kobiece, no, może z wyjątkiem imienia Megan. Należało się spodziewać, że kobieta ochrzczona imieniem Brenna będzie oszpecona wieloma podbródkami, przesadnie wielkimi siekaczami oraz powierzchownością upodobniającą ją do szkapy. I, jak dotąd, ta ich nie bardzo naukowa teoria nie została jeszcze zakwestionowana.

Po chwili przewoźnik leżał zupełnie goły. Na oczach wszystkich, którzy akurat znaleźli się Pod Udręczonym Zającem. Łącznie z personelem piwiarni, składającym się wyłącznie z kobiet, nie­których zadziwiająco młodych. Jeszcze bardziej zadziwiające było to, że owe młode damy ani trochę nie przejmowały się widokiem pozbawionego ubrań ciała. Nawet wtedy, gdy upokorzono je, zawijając w rozgrzane szmaty, i polewano parającą wodą z garnka trzymanego przez służącą o imieniu Nancy, żadna z twardych góralskich dziewczyn nie zaszczyciła trupa swoim spojrzeniem.

- Hm - z trudem wyjąkał Reilly, gdy szczękanie jego zębów ustało na tyle, by mu na to pozwolić. Do tego czasu nieboszczyk został od stóp do głów okryty gorącymi szmatami.

Kobieta, najwyraźniej właścicielka gospody, rzuciła na niego okiem.

- Maeve, nie stercz jak niedołęga. Rozbierz dżentelmena z mok­rego ubrania i nakryj go kocem.

Reilly spojrzał z przestrachem na zbliżającą się do niego, bardzo stanowczą młodą damę. Cofnął się w pośpiechu i unosząc obie ręce, wykrzyknął:

- Nie, nie! Nie trzeba... to znaczy, nic mi nie jest. Naprawdę. Pomyślałem sobie tylko, że ktoś powinien poinformować panią, że ten człowiek jest...

Lecz Reilly, bywający w Szkocji wyłącznie na polowaniach, w czasie których miewał niewiele, lub nie miewał wcale, kontaktów z tubylcami, nie umiał się bronić przed pełnym prostoty zdecy­dowaniem typowej celtyckiej służącej. Panna Maeve w ułamku sekundy chwyciła jego pelerynę, a następnie płaszcz i zaczęła je z niego zrywać w sposób każący podejrzewać, że nawykła do rozbierania opornych klientów... które to podejrzenie szybko zmieniło się w pewność.

Pozostawszy w koszuli i kamizelce, przekonał się, że w żaden sposób nie odwiedzie Maeve od osiągnięcia celu, którym było doprowadzenie go do stanu całkowitej nagości, takiej samej jak nagość spoczywających obok zwłok... zwłaszcza gdy znalazł się w przeciwnym końcu pomieszczenia, dosłownie przyparty do mura, teraz już także bez kamizelki i bez koszuli, a bardzo zdecydowane paluszki zajmowały się rozpinaniem jego bryczesów...

- To - powiedział Reilly, chwytając za nadgarstki ponad owymi paluszkami - w zupełności wystarczy, dziękuję.

Maeve łypnęła w górę, mrugając powiekami. Wyraz jej twarzy był zupełnie inny, niż się spodziewał. Bynajmniej nie speszona dziewczyna spoglądała na niego figlarnie.

- Powiedziała, że mam pana rozebrać z mokrych rzeczy - przypomniała mu.

- Owszem - przyznał Reilly. - Jednak, jeśli ci to nie sprawi różnicy, wolałbym zachować spodnie.

- Nie sądzę, by to było rozsądne - powiedziała Maeve. - Jeśli będzie się pan upierał, nabawi się pan ropnego zapalenia migdałków.

- Albo reumatyzmu - dodał inny głos kobiecy.

I wtedy Reilly dostrzegł młodziutką Nancy, służącą, która została wysłana po gorącą wodę dla przewoźnika. Stała obok i przyglądała im się z wielką uwagą.

- Właśnie - przytaknęła Maeve stanowczym tonem. - Albo reumatyzmu. Chyba nie chce pan zapaść na reumatyzm... - Maeve omiotła wzrokiem nagą pierś Reilly'ego. - Taki dorodny młody mężczyzna jak pan.

Reilly, teraz całkowicie pewny, że trafił do siedliska szaleńców, ścisnął nadgarstki Maeve tak mocno, że się podniosła. Następnie oderwał jej palce od swego paska, zachowując w ten sposób resztki godności.

- Zaryzykuję - powiedział i stanowczym gestem odsunął od siebie Maeve.

Przyodziany jedynie w ociekające wodą bryczesy i równie przemoczone buty, Reilly stwierdził, że jego strach przed obnaże­niem się na oczach całej wioski był całkowicie bezpodstawny: nikt, z wyjątkiem Maeve i Nancy, nie zwracał na niego najmniejszej nawet uwagi. Wszystko wskazywało na to, że goście Udręczonego Zająca znacznie bardziej interesują się zawartością swoich kufli niż nawet golasem rozciągniętym na stole w centrum pomieszczenia.

Wszyscy, wyjąwszy właścicielkę tawerny, która wykrzykiwała do przewoźnika:

- Stuben, obudź się! Obudź się, Stuben!

Wzruszony jej odmową pogodzenia się z tym, co oczywiste, Reilly powiedział łagodnie:

- Madame, z największym smutkiem muszę panią poinfor­mować, że pan Stuben nie żyje.

Kobieta zastygła, dzierżąc w dłoniach parujące, rozgrzane szmaty, które miała właśnie narzucić na intymne części ciała przewoźnika. Spojrzała na Reilly'ego ze zdumieniem.

- Nie żyje? - powtórzyła.

Te słowa natychmiast przykuły uwagę gości. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę Reilly'ego.

- Ee... tak. - Teraz, gdy w końcu udało mu się obudzić zain­teresowanie prawie wszystkich obecnych, boleśnie odczuł swoją niemal całkowitą nagość. Wspomniany uprzednio koc jeszcze do niego nie dotarł.

Jednakże miał do wypełnienia obowiązek, więc go wypełnił.

- Tak, proszę pani - ciągnął. - Umarł. Nie ma tętna i nie oddycha, odkąd wyciągnąłem go z wody. Mówię to z przykrością, ale obawiam się, że pani wysiłki, aczkolwiek bardzo chwalebne, są w tej sytuacji raczej bezużyteczne.

Reilly spostrzegł, że teraz, gdy usłyszeli, że człowiek rozciąg­nięty na deskach jest martwy, goście Udręczonego Zająca nagle okazali mu znacznie więcej zainteresowania, niż wtedy gdy sądzili, że żyje. Niektórzy wyciągali szyje, by mu się lepiej przyjrzeć. Martwy przewoźnik, uznał Reilly, był znacznie bardziej godny uwagi niż żywy.

- Nie żyje? - Kobieta spojrzała na twarz nieboszczyka. - Stuben? Przecież nigdy przedtem nie umarł.

- Tak - powiedział Reilly, unosząc brew. Zastanawiał się, czy wszyscy w tej wiosce są durnowaci, a jeśli tak, to co on, jako jedyny lekarz, ma z tym zrobić. - Cóż, obawiam się, że tym razem jego kąpiel okazała się fatalna w skutkach. Bardzo mi przykro, że przynoszę złe nowiny. Zrobiłem dla niego wszystko, co w ludz­kiej mocy, ale obawiam się, że woda była zbyt zimna, a on, jak sami widzicie, jest w raczej zaawansowanym wieku.

Reilly uznał, że rozsądniej będzie nie wspominać o stanie upojenia zmarłego w chwili śmierci. W końcu obecne były damy.

- Tym razem po prostu nie był wystarczająco silny, by to przetrzymać - powiedział. - A teraz, jeżeli nie sprawi to wam zbytniego kłopotu, może wysłalibyście kogoś na prom po moje rzeczy. Chciałbym się przebrać...

Przerwało mu gwałtowne stuknięcie otwieranych drzwi. Stanęła w nich wysoka postać, spowita w ciężką ciemną pelerynę, której poły powiewały na porywistym wietrze.

- Och, panna Brenna! - wykrzyknęła z ulgą właścicielka Udrę­czonego Zająca. - Dzięki Bogu, że się pani zjawiła.

Reilly z zainteresowaniem przyglądał się postaci w drzwiach. A więc to jest panna Brenna, o której wszyscy mówili! Cóż, w żadnym razie nie sprawiła mu zawodu. Z całą pewnością była wystarczająco wysoka, by nosić imię Brenna. Zaledwie kilka centymetrów niższa od niego, a on, na Boga, mierzył ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Peleryna maskowała jej figurę, a kaptur ukrywał twarz, więc Reilly nie mógł się przekonać, czy reszta pasowała do imienia. Lecz z całą pewnością Brenna wyglądała jak amazonka. Pearson i Shelley z przyjemnością o tym usłyszą.

- Stuben znowu się upił - poinformował ją jeden z rybaków. - A ten tu twierdzi, że nie żyje.

- Kto?

Głos był dokładnie taki, jakiego Reilly oczekiwał u Brenny. Głęboki i pozbawiony wszelkiej kobiecości. Reilly gratulował sobie, że jest takim doskonałym znawcą kobiet, gdy spomiędzy fałd peleryny wychynęła dłoń w rękawiczce i odgarnęła do tyłu kaptur... omal nie przyprawiając go o apopleksję. Ponieważ nie było tam żadnego podwójnego podbródka ani nic, co w najmniejszym stopniu przypominałoby konia, z wyjątkiem może dzikiej grzywy loków o miedzianej barwie, które spływały na ramiona, nie przytrzymywane przez jakąkolwiek siatkę czy grze­bień. Ta Brenna stanowiła kwintesencję nadobności i piękna.

Co Reilly był gotów zaświadczyć, mimo że pod peleryną dziewczyna nosiła... tak, drugi rzut oka w pełni to potwierdził... parę męskich spodni.

Tak, męskich spodni, które, ściśle przylegając do jej szczupłych ud, pobudziły wyobraźnię Reilly'ego, i były ściągnięte w talii szerokim skórzanym pasem, pod który wepchnięty został obszerny zielony sweter. Na nogach dziewczyna miała solidne skórzane buty.

Sweter i wysokie buty ukrywały niektóre z kobiecych atrybutów, lecz spodnie były doskonałe. Reilly nigdy dotąd nie widział kobiety w spodniach. Christine, był o tym święcie przekonany, prędzej paradowałaby w worku na ziemniaki niż w czymś, co, choć w przybliżeniu, przypominałoby spodnie.

Jednakże była to nowinka w dziedzinie mody, którą Reilly, choć nie dotarła jeszcze do Paryża czy Londynu, poparłby z całego serca. Na ich widok doznał tak silnego wstrząsu, że dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że dziewczyna znów przemówiła.

- Kto powiedział, że Stuben nie żyje? - spytała tym swoim męskim głosem, który teraz okazał się w wielkiej sprzeczności z jej nadzwyczajnie kobiecą powierzchownością.

Kilkanaście palców wskazało w kierunku Reilly'ego, który zaraz potem poczuł na sobie przeszywające spojrzenie pary oczu, będących nie tylko najbardziej niebieskimi, lecz z całą pewnością najbardziej bystrymi z wszystkich, jakie dotychczas widywał. Nie miał kapelusza, który mógłby uchylić, by powitać pannę Brennę. Maeve przywłasz­czyła go sobie wraz z płaszczem i peleryną, więc tylko skłonił się lekko, boleśnie świadom swej omal całkowitej nagości.

- Ja - powiedział, zaniepokojony jej przenikliwym spojrze­niem. - Ja to powiedziałem. Osobiście go wyłowiłem i wyciąg­nąłem z wody. Nie miał tętna. Był lodowato zimny...

- Kim - zapytała, mrugnąwszy powiekami - kim pan jest? Reilly spostrzegł, że panna Brenna, w przeciwieństwie do wszystkich osób napotkanych po przekroczeniu granicy, nie wy­mawia po szkocku głoski „r”, lecz mówi, jak przykazali pan Bóg i królowa, poprawną angielszczyzną bez żadnych naleciałości.

- Stanton - powiedział. - Reilly Stanton. To ja przyjąłem stanowisko...

Już na niego nie patrzyła. Zmierzała w kierunku zwłok prze­woźnika.

- ...lekarza, którego poszukiwaliście poprzez ogłoszenie. - Reilly patrzył, jak przekręca ciało na bok, a potem pochyla się nad nim. - Mam być tutejszym lekarzem. Rozpocząć praktykę. - Stwierdziwszy, że ludzie spoglądają na niego z całkowitym brakiem zrozumienia, dodał szybko: - Jestem dyplomowanym lekarzem, oczywiście, mam świadectwo Królewskiej Akademii Medycznej. Jestem członkiem bractwa akademii, a także uniwersytetu w Oxfordzie, i studiowałem w Paryżu... Jak już mówiłem, może pani nie słyszała, ten dżentelmen jest naprawdę zupełnie...

Ku jego zdumieniu, dziewczyna rąbnęła pięścią - wystarczająco silnie, by wywołać głuche dudnienie, co z pewnością by podziałało, gdyby nie to, że jegomość już nie żył - w sam środek pleców nieboszczyka, dokładnie pomiędzy jego łopatkami.

- ...martwy - mówił Reilly. - Bardzo mi przykro. Zrobiłem wszystko, co mogłem.

W tej właśnie chwili przewoźnik rozdziawił usta i bluznął na podłogę fontanną rumu oraz słonej wody, opryskując buty wszyst­kich zebranych dookoła, nie wyłączając Reilly'ego.

Mrugając półprzytomnie, były martwy przewoźnik zdobył się na pełen zażenowania uśmiech.

- Przepraszam za wszystko - powiedział.

2

- Jakie ogłoszenie? - spytała.

Reilly uniósł wzrok ze zmartwychwstałego człowieka i spojrzał na stojącą przed nim dziewczynę. Była tak wysoka, że by spojrzeć mu prosto w oczy, z lekka tylko uniosła podbródek. Christine sięgała mu zaledwie do piersi.

- Jakie ogłoszenie, panie Stanton? - powtórzyła.

- Ale on nie żył - usłyszał własne słowa. - Ten człowiek był martwy. Jego serce nie biło. Przykładałem ucho do jego piersi. Nic nie słyszałem.

Zerknęła od niechcenia na przewoźnika, przyjmującego gratula­cje od przyjaciół i od sąsiadów, bardzo zadowolonego, że stał się ośrodkiem zainteresowania, a jeszcze bardziej z tego, że ktoś wetknął mu w ręce parujący kubek.

- Och - powiedziała. - Chłód zazwyczaj wstrzymuje na chwilę pracę serca. Zwykle wystarcza jedno lub dwa mocne uderzenia, aby je pobudzić na nowo.

Reilly pokręcił głową.

- Nic dziwnego, że wszyscy mówili, że nigdy dotąd nie umarł. Ile razy sprowadziła pani staruszka z Hadesu na ziemię?

- Raz czy dwa - odparła.

- Jestem pewien, że nie mniej niż dobrych kilka razy - powie­dział Reilly z szerokim uśmiechem. - Muszę pani wyznać, że, będąc w Paryżu, nigdy nie spotkałem się z literaturą, wspominającą o tej szczególnej metodzie ożywiania pacjentów...

- Och - przerwała mu, roześmiawszy się krótko. - Paryż. Wzruszyła ramionami. Najwyraźniej nie zrobiło to na niej wrażenia.

- Bo musi pani wiedzieć - powiedział Reilly, którego duma ucierpiała - że studiowałem medycynę w Paryżu pod kierunkiem tamtejszych najtęższych umysłów.

- Ale owe najtęższe umysły nie nauczyły pana, jak przywrócić do życia Stubena, prawda?

- Nie mam w zwyczaju grzmocić moich pacjentów po plecach - odparł Reilly z godnością.

- Może powinien był pan nabrać tego zwyczaju - podsunęła mu dziewczyna t...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adbuxwork.keep.pl
  • Copyright (c) 2009 Życie jednak zamyka czasem rozdziały, czy tego chcemy, czy nie | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.